| Rozdział XVIII | Strata |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 | 15 lat wcześniej |

         Tej nocy wiał naprawdę potężny wiatr z siłą, która potrafiła powalić drzewa i budzić lęk w sercach nawet najodważniejszych mieszkańców miasta. Na niebie zbierały się kłęby chmur, przysłaniających gwiazdy. Zbierało się na deszcz. Można, by nawet rzec, że ulewę. Ludzie pochowali się w swoich domach, chroniąc się przed deszczem. Jeszcze przed tym chowając cały swój dobytek do środka. W stodołach zamykano zwierzęta, a rolnicy starali się ocalić swoje plony, zabezpieczając je wielkimi płachtami materiału. Trwali w nadziei, że przetrwają tę noc.

          Pod jednym z domów pojawiła się grupka trzech osób, z których żadnej nie dało się jednoznacznie zidentyfikować ze względu na to, że nosiły przykrywające je płaszcze. Jedyne, co można było stwierdzić, to fakt, że jedna z osób była znacznie niższa od pozostałych dwóch, co sugerowało, że mogła to być postać dziecka. 

          Jedna z nich zapukała głośno do drzwi, próbując zagłuszyć odgłosy zbliżającej się burzy. Po długiej ciszy, znów uderzył kilka razy, tym razem z większą siłą. Znów miał to powtórzyć, jednak zanim zdążył to zrobić, klamka drgnęła. Drzwi uchyliły się, ukazując sześcioletnią dziewczynkę o długich, czarnych włosach. Za uchem miała włożony kwiat, a na sobie różową sukienkę z falbankami. Wpatrywała się w nich z szeroko otwartymi oczami. Tak jakby zobaczyła ducha. Nagle tuż za nią pojawiła się kobieta, niosąca w dłoniach górę złożonych koców. Zdawała się skupiać jedynie na tym, by ich nie upuścić. Może dlatego jeszcze nie spostrzegła tajemniczych gości?

          – Isabelo, zamknij te... – kobieta przerwała, gdy wreszcie jej wzrok przeniósł się na ludzi wciąż stojących w progu. 

          Zaintrygowana odstawiła koce na stolik obok i prędko podeszła do drzwi. Fale jej rudych włosów podskakiwały przy każdym kroku, a wielokolorowa sukienka dodawała choć trochę kolorów tej ciemnej nocy. 

          – Przepraszamy za najście. Poszukujemy schronienia. Chociaż na jedną noc. – Odezwał się męski głos, zanim kobieta zdążyła cokolwiek powiedzieć. – Moja żona...

          Spojrzał na kobietę u swego boku. Ona trzymała się za swój wyraźnie odstający brzuch. Dopiero teraz było widać, że jest ciężarna. Widać, że już ledwo dawała radę stać w miejscu, a co dopiero iść. Rudowłosa jeszcze przez moment stała zaskoczona, aż wreszcie się otrząsnęła. 

          – Proszę wejdźcie. – Odsunęła się robiąc im miejsce, by mogli przejść.

          – Dziękujemy bardzo – wreszcie głos zabrała kobieta, towarzysząca mężczyźnie. Jej głos był delikatny i melodyjny. Udało jej się zebrać siły na delikatny uśmiech. Choć wciąż przysłonięty falą bólu dochodzącego z kręgosłupa i nóg. 

           – Naprawdę nie ma o czym mówić. – Odwzajemniła uśmiech. Zerknęła ku dziewczynce, wciąż stojącej przy niej. – Zawołaj babcię, dobrze? – Poinstruowała ją. Ta posłusznie kiwnęła główką i pobiegła w głąb domu.

          Kobieta czym prędzej zamknęła drzwi i zabrała od nich przemoknięte płaszcze. Zastąpiła je kocami, które wcześniej przyniosła. Te były grube i duże, dzięki czemu przybysze szybko się ogrzali. 

          Mężczyzna wziął na ręce ich dziecko, jak się okazało - chłopca.

          – Jak się tu znaleźliście? – zapytała rudowłosa. Wiedziała, że miasto jest otoczone wysokimi górami i raczej nikt tu się nie znajduje bez powodu. 

          – Uciekaliśmy ze swojego ojczystego kraju. – Zaczął mężczyzna. Dopiero teraz można było zobaczyć w pełni jego twarz. Skórę miał jasną, włosy rude, a na twarzy pełno piegów. Jego podbródek przyozdabiał delikatny kilkudniowy zarost. Na pierwszy rzut oka wydawał się być niezwykle miłym i pogodnym człowiekiem. Takim, jakiemu można by bez problemu zaufać. – Szliśmy już wiele dni. Nie wiemy ile dokładnie. – Głos miał głęboki i  kompletnie nie pasujący do jego urody. 

          – Aż wreszcie dopadła nas burza. – Przerwała mu kobieta, oparta ramieniem o ścianę. Oddychała ciężko i nieregularnie. Na jej zmęczoną twarz opadały pasma szatynowych włosów.  – Zabłądziliśmy. Nie wiedzieliśmy w którą stronę iść. Wtedy postanowiliśmy podążyć linią rzeki, bo w końcu wzdłuż każdego większego zbiornika wodnego znajduje się choć jedno miasto.

          – I słusznie. – Usłyszeli głos starszej kobiety. Spojrzeli w tamtym kierunku. – Dobrze, że dotarliście akurat tutaj. – Uśmiechnęła się ciepło. W końcu wskazała ręką w głąb domu. – Chodźcie. Czeka na was ciepły posiłek.

–––

| Czasy teraźniejsze | Camilo |

          – Co teraz będzie?

          – Pomocy!

          – No to leżymy w gruzach. 

          Ludzie wokół krzyczeli, niektórzy płakali, jeszcze inni siedzieli po prostu w miejscu załamani. Ja wciąż czuwałem przy Marcie, którą położyłem w możliwie jak najbezpieczniejszym miejscu. Sprawdziłem jej oddech i tętno. Jak się okazało wciąż ma je oba. Cóż... może chociaż tak jej pomogłem. 

          – Ciociu! – zawołałem, gdy zobaczyłem ją niedaleko. 

          Wydawała się, gdzieś spieszyć, ale mimo to Julieta podeszła do nas szybko. Ocierała dłonie z kurzu i twarzy. Ja się tym do tej pory nie zajmowałem, aż w końcu uświadomiony przetarłem, chociażby oczy, by pozbyć się odrobinek kurzu na rzęsach. 

          – Co jej się stało? – zapytała, gdy zobaczyła nieprzytomną dziewczynę. 

          – Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami.

          – Może to z przemęczenia? Albo stresu? – Zaczęła podawać różne możliwe powody. Sprawdziła jej oddech i tętno, czyli to samo co ja zrobiłem wcześniej. – Wygląda na to, że po prostu zemdlała. – Mówiła, choć w jej głosie nie wyczuwałem prawdy, a mówi to osoba, która na kłamstwie zna się najlepiej w całym Encanto. Może nie chce powiedzieć mi wszystkiego? Co ja w ogóle podejrzewam?! Na pewno nie chce. Ta dziewczyna skrywa tyle tajemnic, a ciocia pewnie wszystko doskonale wie. – Za chwilę powinno być w porządku. Niech leży w miejscu i odpoczywa. Świeże powietrze powinno pomóc.

          Choć czułem, że to nie prawda to i tak nie nalegałem. Najważniejsze, że żyje. Ciocia wstała i odeszła pomagać innym, a ja dopiero teraz uświadomiłem sobie parę kwestii. - Straciliśmy wszystko co mieliśmy. Nie mieliśmy już swoich mocy, ani Casity, czyli najwspanialszego domu pod słońcem. Czy po tym wszystkim wciąż będziemy mogli nazywać się Madrigal? Już nie będziemy tak wyjątkowi jak wcześniej. 

          – Mirabel!

          – Zniknęła!

          Znów zrobiło się zamieszanie. Okazało się, że moja kuzynka gdzieś się zapodziała, choć jeszcze przed chwilą siedziała w samym centrum gruzów budynku. Jedyne co pamiętam to fakt, że próbowała ocalić świecę. Ta jednak zgasła, gdy Casita już ostatnim tchnieniem ocaliła dziewczynę, przysłaniając ją meblami i drzwiami. 

          – Camilo, choć pomóc jej szukać! – usłyszałem niespodziewany krzyk ojca. 

          – Ale... 

          – Ja się nią zajmę – obok mnie wyskoczyła Dolores. Choć bez daru to wciąż potrafiła wystraszyć. – Ty idź pomóc. Myślę, że bardziej się tam teraz przydasz. – Odetchnęła zrezygnowana. – Skręciłam kostkę. – Spojrzała na swoją nogę i dopiero teraz spostrzegłem, że dziewczyna podpiera się na długim kawałku patyka. – Daleko w tym stanie nie zajdę. 

          – Niech ci będzie. – W końcu zdecydowałem. – Ale nawet na chwilę nie spuszczaj z niej wzroku. 

          – Jasne – odparła z dwuznacznym, niepodobnym do niej uśmiechem. – Specjalnie dla ciebie, Camilo. – Czyżbym w jej głowie usłyszał aluzję? 

          Prychnąłem i zanim zdążyłem odejść, spostrzegłem na ziemi zerwany łańcuszek. Szybko zorientowałem się, że to ten sam, który należał do Marthy. Schyliłem się, po czym podniosłem przedmiot. Momentalnie zdecydowałem, że przechowam go dopóki dziewczyna się nie ocknie. O ile w ogóle to nastąpi. 

          Ostatni raz spojrzałem na spokojną twarz Marthy i schowałem wisiorek do kieszeni spodni. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro