Rozdział 47

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wiem, że obiecałam że będzie w niedzielę, ale gorączka totalnie mnie pokonała. Dopiero w nocy zdołałam odeprzeć atak i specjalnie dla Was zarwałam nockę XD

Zapraszam serdecznie <3

---

*Tony*

Od momentu rozmowy z Peterem chodziłem poddenerwowany i nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Sama myśl o tym, że May może ujść na sucho to co zrobiła, doprowadzała mnie do czerwonej gorączki. Na dodatek decyzja Petera wszystko komplikowała, bo teraz musiałem znaleźć sposób, żeby zrzekła się swoich praw do opieki nad nim. Najprostszym sposobem było zapewne przekonanie jej do tego odpowiednią sumą pieniędzy, ale szlag mnie trafiał, kiedy pomyślałem, że dostanie wszystko, co będzie chciała, żyjąc jak pączek w maśle. Wiedziałem, że Nat myśli podobnie do mnie, ale wyraźnie powiedziała, że nie powinniśmy robić nic bez zgody Petera, bo tylko pogorszymy sprawę. Zgadzałem się z nią, ale to nie znaczyło, że nie chciałem zobaczyć tej suki w więzieniu, a najlepiej rozpłaszczonej na ścianie.

Chciałem spędzić jak najwięcej czasu z Peterem, ale zauważyłem, że trochę nas unika. Bolało mnie to, ale potrafiłem to zrozumieć, na pewno potrzebował czasu, żeby poukładać sobie wszystko w głowie. Nie rozumiałem natomiast, dlaczego nigdy nie powiedział nam co się właściwie dzieje u niego w domu. Tyle razy staraliśmy się z niego coś wyciągnąć, ale on zawsze milczał, raz nawet jako Spider-Man zaprzeczył, żeby ciotka go biła, co okazało się wierutną bzdurą. Szczerze wątpiłem, żeby to był pierwszy raz, kiedy tak go potraktowała. Czemu więc nam nie ufał? Jak miałem do niego dotrzeć? Może ja wcale nie nadawałem się na ojca?

*Natasza*

Miałam wrażenie, że nikt w wieży nie pomyślał o tym, jak z całą tą sytuacją musi czuć się Peter. Wszyscy obchodzili się z nim jak z jajkiem i traktowali go widocznie inaczej. Dla mnie było jasne, że robią to, bo się o niego martwią, ale dla skrzywdzonego dziecka wcale nie musiało to być takie oczywiste. Dlatego, mimo że martwiłam się o niego nie mniej niż inni, postanowiłam go nie oszczędzać. Kiedy zaproponowałam mu trening i spojrzał na mnie z wdzięcznością, wiedziałam już, że postępuję słusznie. Nawet jeśli wcześniej miałam jakieś wątpliwości, to w tamtym momencie się one rozwiały. Nie zważając na protesty Pepper, która moim zdaniem za bardzo wczuła się w matkowanie (brakowało tylko, żeby zamknęła go w pokoju dla jego własnego bezpieczeństwa), zeszliśmy do sali treningowej.

*Tony*

Po dłuższym namyśle stwierdziłem, że nie mogę sam pójść do May, bo zabiję ją na miejscu, dlatego też skierowałem się do kuchni, gdzie znalazłem Pepper przygotowującą jakieś jedzenie i Wandę popijającą w milczeniu herbatę.

— Hej Pep, pojechałabyś ze mną do ciotki Petera? — zapytałem, opierając się o blat i patrząc na nią badawczo.

— Pewnie, tylko kto zajmie się Peterem? — zapytała ze zmartwieniem.

— To duży chłopiec. — Przewróciłem oczami. — Mamy wieże pełną Avengers, którzy traktują go jak rodzinę. Na pewno znajdzie się ktoś, kto będzie chciał się nim zająć. — Machnąłem ręką. — Gdzie on w ogóle teraz jest? — zapytałem z ciekawością. — Nie widziałem go od dobrych paru godzin.

— Natasza zabrała go na trening — powiedziała Pepper z grymasem niezadowolenia na twarzy.

— Super, czyli ma dobrą opiekę, Nat go przecież uwielbia — ucieszyłem się.

— Chyba uwielbia go dręczyć — odparowała niezadowolona.

— O co ci chodzi? — wtrąciła ostro Wanda, patrząc na Pepper zabójczym wzrokiem. Spojrzałem zdezorientowany na scenę rozgrywającą się przede mną, zerkając to na jedną, to na drugą.

— O co mi chodzi? — zapytała z oburzeniem Pepper. — Sama słyszałaś! — podniosła ton. — Zabrała go na trening! Dopiero co został pobity przez tę sukę, a ona zabrała go na sparing! — zaczęła już niemal krzyczeć. — Serio pytasz, o co mi chodzi? — parsknęła, patrząc na Wandę z niedowierzaniem.

— Traktujesz go, jakby był inwalidą — powiedziała chłodno Wanda. — Myślisz, że on chce, żeby każdy skakał wokół niego, jakby zaraz miał się załamać?

— Jest dzieckiem do cholery! — krzyknęła, uderzając ręką w stół. — Myślisz, że wie, co jest dla niego dobre? Od tego ma rodziców! Pomyślałaś chociaż, jaki obolały musi być po tym, co się wczoraj stało?

— Jest Spider-Manem! — Wanda wstała, trzaskając kubkiem o blat. — Już dawno nic go nie boli. Myślisz, że Natasza się nie upewniła? — zapytała, mierząc Pepper wzrokiem, a cała jej postawa mówiła, że jest o włos od zaatakowania jej.

— Pep myślę, że Wanda ma rację — zacząłem delikatnie, próbując jakoś uspokoić sytuację, zanim wymknie się spod kontroli.

— Ty też przeciwko mnie? — zapytała z oburzeniem. — Mam dość — powiedziała gorzko i wyszła z kuchni, rzucając trzymaną wcześniej szmatkę na blat. Patrzyłem chwilę za nią i cicho westchnąłem.

— Nie mogłaś trochę odpuścić? — zapytałem Wandę, przecierając twarz ze zmęczenia.

— Zaczęła obrażać Nat — burknęła naburmuszona, a ja westchnąłem ciężko. "Czyli to o to chodziło" — pomyślałem.

— Miała trochę racji — mruknąłem i podniosłem dłonie w geście poddania, kiedy zaczęła zabijać mnie wzrokiem. — Chodzi mi tylko o to, że powinien trochę odpocząć po tym wszystkim — wyjaśniłem.

— Odpoczywa — powiedziała krótko. - Sam dobrze wiesz, że musi z siebie wyrzucić te wszystkie emocje, a z tego, co wiem, to walenie w worek treningowy jest jednym z lepszych sposobów — dodała, dalej nieco spięta.

— Może faktycznie masz rację — przyznałem. — Przepraszam za Pep, to dla niej ciężki okres. Nie miała na myśli nic złego, po prostu się o niego martwi.

— Wiem — odpowiedziała cicho. — Może faktycznie trochę przesadziłam. Przepraszam.

— Nie ma sprawy. Słuchaj, a może ty pójdziesz ze mną do May? — zapytałem.

— Co dokładnie chcesz zrobić? — Spojrzała na mnie z ciekawością.

— Ponegocjować — odpowiedziałem z grymasem. — Potrzebuje kogoś, kto przypilnuje, żebym jej nie zabił.

— Wiesz, że sama mam na to ochotę? — zapytała.

— Wiem, ale jesteś chyba i tak lepszym wyborem niż Nat — zażartowałem, na co uśmiechnęła się delikatnie.

— Masz rację, ona zabiłaby ją przy pierwszej okazji — zachichotała i skinęła głową. — Idziemy od razu? — zapytała, poważniejąc. Przytaknąłem i oboje wstaliśmy, spoglądając na siebie z determinacją. Zamierzałem zrobić wszystko, co będzie trzeba, żeby chłopak był oficjalnie mój.

*Peter*

— Mocniej! — krzyknęła Natasza, przytrzymując worek treningowy. [od autora: dobrze wiem, o czym pomyśleliście wy świntuszki XD] Wziąłem kolejny zamach, uderzając w niego raz po raz i starałem się włożyć w to cały mój gniew. Na siebie, na May, na Spider-Mana, na pana Starka, który postanowił mnie śledzić tego dnia. Kiedy skończyłem, byłem mocno zdyszany, ale czułem się o wiele lepiej. Jeszcze nie było idealnie, ale czułem, że część napięcia ze mnie zeszła.

— Dzięki Nat — powiedziałem, patrząc na nią z wdzięcznością, kiedy udało mi się w końcu złapać oddech.

— To nic takiego, przecież często razem ćwiczymy. — Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.

— Dobrze wiesz, że nie o tym mówię — westchnąłem. — Dziękuję, że chyba jako jedyna nie traktujesz mnie inaczej po... Po tym, co się stało — wyjaśniłem, odwracając wzrok.

— Inni się też przyzwyczają Pete — powiedziała, delikatnie mierzwiąc mi włosy. — Potrzebują trochę czasu — dodała, a ja kiwnąłem głową, chociaż wcale nie byłem do tego przekonany.

— Na pewno myślą, że jestem beznadziejny, że nie potrafiłem się jej nawet postawić — zacząłem mówić, patrząc zawstydzony w podłogę.

— Peter! — przerwała mi z oburzeniem Natasza. — Nawet tak nie mów. Nikt tak nie myśli — zapewniła mnie. Po jej postawie i minie wnioskowałem, że naprawdę tak uważa, ale to nie znaczyło, że ma racje. Byłem beznadziejny i nawet jeśli jeszcze tego nie dostrzegli, to jest to tylko kwestia czasu. Mimo to wymusiłem uśmiech i pokiwałem głową, udając, że się z nią zgadzam. Nie byłem głupi, doskonale wiedziałem, że nie przekonam jej do mojego zdania.

*Tony*

— To tutaj — powiedziałem ponuro, spoglądając na kamienice. — W szpitalu powiedzieli, że wróciła już do domu z lekkim wstrząśnieniem mózgu i bez żadnych zarzutów — dodałem, zaciskając szczęki. — Podobno nie mieli żadnych dowodów — prychnąłem.

— W szpitalu tak po prostu udzielili ci tych informacji? — zdziwiła się Wanda. — Nie mają żadnej ochrony danych osobowych, czy czegoś takiego?

— Chyba zapomniałaś, z kim rozmawiasz. — Przewróciłem oczami. — Pieniądze potrafią zdziałać cuda — dodałem, ruszając w stronę odpowiedniego piętra. Stanąłem pod drzwiami i zapukałem, biorąc uspokajający wdech. Tylko spokojnie.

Po chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich May. Przechyliła lekko głowę owiniętą w bandaż, zupełnie jakby zastanawiała się, co ja tutaj robię. Wyglądała na bardzo zdziwioną, a w jej spojrzeniu nie widziałem nawet nuty niepokoju.

— Pan Stark? — zapytała zaskoczona. — Dzień dobry. Petera niestety nie ma — wyjaśniła z lekkim uśmiechem. Gdybym nie wiedział lepiej, uznałbym ją teraz za kochającą ciotkę. Najwyraźniej była naprawdę niezłą aktorką.

— Wiem — rzuciłem, krzywiąc się i zrobiłem krok do przodu, dając jej znać, że chcę wejść do środka. Spojrzała na mnie z uprzejmym zainteresowaniem i wpuściła nas, prowadząc do salonu. Serio, co z tą kobietą było nie tak?

— Kawy? Herbaty? — zapytała nieco zmieszana, a ja podniosłem brew, coraz bardziej zaskoczony jej zachowaniem. Spodziewałem się po niej raczej przerażenia albo chęci ucieczki, a w jej oczach nie widziałem ani grama strachu. To było coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Wanda siedząca obok mnie na kapie wyglądała na równie zmieszaną, jak ja. — Dopiero wróciłam ze szpitala, więc nie zaproponuje niestety żadnego deseru, nie zdążyłam jeszcze zrobić zakupów — dodała May, kiedy nie doczekała się żadnej reakcji z naszej strony.

— To coś poważnego? — zapytałem, udając zainteresowanie. Oczywiście, ja doskonale wiedziałem, czemu się tam znalazła, pytanie tylko, czy ona wiedziała? Coraz bardziej wydawało mi się, że nie.

— Powiedzieli mi tylko, że miałam jakiś wypadek w domu, ostatnie co pamiętam to, że siedziałam przed telewizorem — powiedziała, wzdychając ciężko. — Lekarze mówią, że to przez uderzenie w głowę — dodała, a ja z Wandą wymieniliśmy spojrzenia. 

Czyli naprawdę nie pamiętała całego zdarzenia. Nie wyglądała, jakby kłamała, a to by tłumaczyło, czemu nie uciekła z krzykiem, kiedy tylko mnie zobaczyła. Cała ta sytuacja tak zbiła mnie z pantałyku, że zupełnie zapomniałem o mojej chęci rozkwaszenia jej na najbliższej powierzchni płaskiej. Zastanawiałem się chwilę, czy moglibyśmy jakoś wykorzystać ten fakt, że nie pamiętała całej sytuacji. Z pewnością dawało nam to taką przewagę, że nie będzie wyczuwała zagrożenia z naszej strony, więc może szybciej zgodzi się na nasze żądania.

— Chcieliśmy porozmawiać o Peterze — powiedziałem po chwili milczenia, a ona przysiadła na fotelu naprzeciwko, wpatrując się w nas z uwagą. — Chcę, żeby na stałe zamieszkał w wieży — wyjaśniłem krótko i patrzyłem badawczo na jej reakcje.

— Niestety — odpowiedziała, uśmiechając się smutno. — Nie mamy tylu pieniędzy, żeby opłacić jego mieszkanie tam.

Trzeba przyznać, że suka naprawdę dobrze grała troskliwą ciocię.

— Pieniądze nie są dla mnie problemem — odpowiedziałem, a w jej oczach natychmiast zobaczyłem ożywienie. Tu cię mam. — Nie musi płacić za mieszkanie.

— Mimo wszystko nie wiem, czy to dobry pomysł — powiedziała, dalej wyglądając na nieprzekonaną. — Peter i ja jesteśmy bardzo przywiązani do siebie. Jestem jego ostatnią żyjącą rodziną — dodała ze smutkiem w głosie. To, że jeszcze jej nie udusiłem, uważałem za moje największe osiągnięcie od czasów zbudowania mojej zbroi.

— Zapewniam panią, że u mnie też będzie szczęśliwy i będzie miał nową kochającą rodzinę — powiedziałem kładąc nacisk na słowo kochającą i zmusiłem się do lekkiego uśmiechu.

— Chce go pan adoptować? — zdziwiła się, a jej maska nieco opadła, pokazując zdenerwowanie, jednak szybko się opanowała. — A co na to Peter?

— Och, właściwie jest zachwycony — odpowiedziałem z uprzejmym uśmiechem i obserwowałem, jak na mgnienie oka pojawia się na jej twarzy niezadowolony grymas. Mogłem niemal zobaczyć, jak rozmyśla nad obraniem odpowiedniej strategii.

— Rozumiem — powiedziała po chwili ze smutkiem w głosie. — Zawsze starałam się, jak mogłam, żeby nic nam nie zabrakło, ale niestety po śmierci Bena zostałam sama z Peterem. Musiałam pogodzić wychowywanie go z zarabianiem na jego utrzymanie. Nic dziwnego, że teraz korzysta, kiedy ktoś bogaty proponuje mu adopcje — dodała, wyglądając na bardzo zranioną. — Kocham tego chłopaka całym moim sercem, ale czasami potrafił przysporzyć mi kłopotów. — Pokręciła smutno głową. Patrzyłem na to wszystko ze skrywaną odrazą. Jak wiele osób w przeszłości uwierzyło w tą fasadę, którą pokazywała, gdy Peter szukał pomocy? Coraz bardziej miałem ochotę coś jej zrobić.

— Kłopotów? — wycedziłem. Wanda położyła mi uspokajająco dłoń na ramieniu.

— Och tak, kiedyś pomyślał, że jeśli trafi do domu dziecka, to będzie miał tam nowe ubrania. Mnie nie było wtedy na to stać. Powiedział wtedy swojej nauczycielce, że się nad nim znęcam. Uwierzy pan? — zapytała z niedowierzaniem, wyglądając na dogłębnie zranioną tym faktem. — Na szczęście po rozmowie ze mną, nikt nie uwierzył w te pomówienia — powiedziała z ulgą, a ja potrzebowałem całej mojej silnej woli, żeby natychmiastowo nie rozkwasić jej na ścianie. Czułem, że Wanda jest równie wkurzona, jak ja, a jej dłoń coraz mocniej zaciskała się na moim ramieniu. — Brakowało mi wtedy jeszcze tego, żeby oskarżali mnie o takie rzeczy — pokręciła głową, a ja zacząłem się zastanawiać, ile mogę dostać lat za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. — W każdym razie — dodała po chwili ciszy — najważniejsze jest dobro Petera, a moim zdaniem powinien być ze swoją rodziną, czyli ze mną — dokończyła. — Zresztą, jaka byłaby ze mnie ciotka, gdybym oddała go obcym ludziom na wychowanie, gdy nic nie stoi na przeszkodzie, żebym zrobiła to sama.

— Zapewniam, że dla Petera zamieszkanie z nami byłoby najlepszym rozwiązaniem i oczywiście zadbalibyśmy także finansowo o jego najbliższą rodzinę — powiedziałem ze sztucznym uśmiechem, próbując się uspokoić. — Jesteśmy w stanie zagwarantować pani pełne wygód życie do czasu, kiedy Peter osiągnie pełnoletność — zapewniłem i zauważyłem, jak od razu zaświeciły jej się oczy.

— Nie sugeruje pan chyba, że mogłabym sprzedać własnego siostrzeńca? — zapytała z udawanym oburzeniem, a ja starałem się uśmiechnąć w odpowiedzi, ale wyszedł mi jedynie jakiś dziwny grymas.

— Gdyby jednak zmieniła pani zdanie, proszę się ze mną skontaktować, podeślemy kogoś z papierami adopcyjnymi — powiedziałem, rzucając na stół moją wizytówkę. Czułem, że jeśli nie wyjdę w tej chwili, to rozniosę ją i całe te jej nędzne mieszkanie. Ruszyłem w stronę drzwi, nie czekając nawet na odpowiedź i już po chwili siedziałem w aucie, czekając na Wandę, która wyszła, wyglądając na równie wkurzoną, jak ja.

— Naprawdę nic nie pamięta? — zapytałem, kiedy wsiadła na miejsce pasażera.

— Naprawdę. Sprawdziłam jej myśli, ostatnim wspomnieniem przed szpitalem jest oglądanie jakiejś opery mydlanej — powiedziała, kręcąc głową.

— Myślisz, że lepiej byłoby jej powiedzieć, co się stało i trochę postraszyć? — zapytałem zamyślony.

— Sama nie wiem. Możliwe, że wtedy zrobiłaby wszystko, żeby to utrudnić. Na razie chce tylko wyciągnąć od nas ile wlezie, zanim na cokolwiek się zgodzi.

— Czemu po prostu nie powie tego wzrost i mielibyśmy to z głowy — mruknąłem. — Jestem przecież cholernym Tonym Starkiem. Dałbym jej tyle, ile by chciała.

— Uważa, że gdyby oddała go od razu, nabralibyśmy podejrzeń — wyjaśniła Wanda, wzdychając. — No i wygląda na to, że czerpie jakąś chorą satysfakcję z karania go.

— To co my teraz mamy zrobić? — zapytałem załamany.

— Cierpliwości Tony. Poczekajmy, a jeśli będzie odstawiać jakieś cyrki, trochę ją postraszymy, żeby szybciej podjęła decyzję — powiedziała Wanda ponuro.

— Nie miałbym nic przeciwko torturom, jeśli mam być szczery — mruknąłem pod nosem, odjeżdżając w kierunku wieży, a Wanda spojrzała na mnie ze współczuciem. Od samego początku nie podobał mi się ten pomysł. Czułem, że May nie jest typem osoby, która będzie grzecznie współpracowała, ale musiałem chociaż spróbować. Dla Petera.

*Peter*

Po wykańczającym treningu z Nat postanowiłem się nieco rozejrzeć po wieży. Nadal ciężko mi było uwierzyć, że Starkowie naprawdę chcą mnie adoptować. Cały czas zastanawiałem się, jak do tego doszło. Oczywiście, byłem bardzo szczęśliwy, ale okoliczności tej decyzji były niczym rysa na szkle. Czy gdyby nie zorientowali się, że May nie była tak dobrą opiekunką, jaką wydawała się na pierwszy rzut oka, nadal by mnie chcieli? Nie byłem tego taki pewny.

Zanim się zorientowałem, stanąłem przed drzwiami, których nie kojarzyłem. Byłem gdzieś na dolnych piętrach, na które nigdy wcześniej się nie zapuszczałem. Wiedziony ciekawością popchnąłem drzwi i znalazłem się w wielkim pomieszczeniu, w którego centralnej części wyodrębniona była za pomocą grubych, szklanych ścian okrągła przestrzeń. Naokoło niej znajdował się metalowy podest z barierkami, do którego prowadziły niewielkie schody. Gdzieniegdzie błyskały ostrzegawcze lampki, które wyraźnie sygnalizowały, że podchodzenie bliżej nie jest zbyt dobrym pomysłem.

Ze zdziwieniem zauważyłem siedzącą do mnie tyłem postać w samym środku tego przedziwnego okręgu. Zacząłem pochodzić bliżej, starając się nie robić żadnego hałasu, jednak mimo to mężczyzna obrócił się w moją stronę, patrząc na mnie podejrzliwie. Jego kruczoczarne włosy powiewały swobodnie i tylko przez brak charakterystycznych dla niego rogów nie poznałem go z pierwszym momencie. Kiedy tylko zdałem sobie sprawę, że stoję przed Lokim — bogiem oszustw, stwierdziłem, że moja ciekawość kiedyś doprowadzi do mojej przedwczesnej śmierci.

— Co tutaj robisz Midgardzkie dziecię? — zapytał, podnosząc brew. — To następna zagrywka żelaznego człowieka? — Przekrzywił lekko głowę, zupełnie jakby oceniał zagrożenie, albo polował na ofiarę. Sam nie wiedziałem, który scenariusz byłby gorszy.

— Ja... — zawahałem się. — Wszedłem tu przypadkowo, przepraszam — powiedziałem spłoszony. — Już idę — dodałem i odwróciłem się w stronę wyjścia.

— Stój — powiedział Loki, a ja onieśmielony, odwróciłem się w jego stronę. — Skoro już się tu zjawiłeś, możemy wykorzystać ten czas na pogawędkę — zaproponował, uśmiechając się jednym kącikiem ust. Zawahałem się, doskonale wiedząc, że nie powinno mnie tu być. — Chodź dziecię, czas płynie mi tu zdecydowanie zbyt wolno — dodał, siadając po turecku na podłodze przed szybą i wskazując metalową platformę zapraszającym gestem.

Przytaknąłem z wahaniem i zbliżyłem się powoli, siadając w końcu we wskazanym miejscu, jednak w ciągłej gotowości na szybką ucieczkę. Spojrzałem na niego niepewnie i chociaż trochę przerażał mnie jego zadowolony uśmiech, to logicznie patrząc na całą tą sytuację, byłem przecież bezpieczny. Skoro był zamknięty w wieży Avengers, na pewno był odpowiednio zabezpieczony przed ucieczką, o czym świadczyło też to, że nadal tu siedział, mimo że od ataku minęło już parę dobrych dni.

— Więc, jak ci na imię mały Midgardczyku? — zapytał.

— Nie wiem, czy powinienem ci mówić takie rzeczy — mruknąłem pod nosem.

— Nie obawiaj się, to jedynie imię, a przecież jakoś muszę się do ciebie zwracać dziecię — odpowiedział, nadal się uśmiechając. — Ty, sądząc po reakcji, doskonale wiesz, kim jestem ja.

— Oczywiście, że wiem — przewróciłem oczami. — Zaatakowałeś Nowy Jork — dodałem, patrząc na niego z naganą. — I przegrałeś — rzuciłem z ze złośliwym uśmieszkiem.

— Przyznaje, tak skrótowo można to opisać, jednak przejęcie Nowego Jorku nie było wcale moim priorytetem — odparł. Nie wyglądał, jakby bardzo przejął się moją uwagą.

— A co było? — zapytałem, mrużąc oczy.

— Matka za młodu mówiła mi, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi, zwłaszcza o swoich złowieszczych planach — odpowiedział z pełną powagą, a ja nie wytrzymałem i cicho parsknąłem śmiechem.

— Okej, przyznaję, to było nawet zabawne — odpowiedziałem, uśmiechając się lekko. Wbrew logice zacząłem coraz bardziej się odprężać w towarzystwie mężczyzny. — Mam na imię Peter.

— A więc Peterze, co takiego cię tu przywiodło? — zapytał, znowu przekrzywiając głowę.

— Mówiłem, że zabłądziłem — powiedziałem, patrząc na niego niepewnie.

— Przypadki to tylko ścieżki, które wiodą nas ku naszemu przeznaczeniu — odpowiedział tajemniczo. — Widzę, że coś niewątpliwie cię dręczy, a mi się zwyczajnie nudzi.

Spojrzałem na niego dziwnie, ale miałem nieodpartą ochotę zwierzyć mu się ze wszystkiego, zupełnie jakby na mnie w jakiś sposób oddziaływał, ale przecież nie mógł, prawda? Przecież był za grubym szkłem, a z tego, co wiedziałem, Loki nie był żadnym telepatą.

— Hej, to ty jesteś przecież odpowiedzialny za wypadek Clinta! — krzyknąłem oskarżającym tonem.

— Tutaj się mylisz mały Midgardczyku — odpowiedział z grymasem, a ja spojrzałem na niego zaciekawiony. — Widać, że drużyna ci chyba za wiele nie mówi, co? — zapytał lekko złośliwie.

— Co? To nie prawda! — krzyknąłem natychmiast, ale po chwili zamilkłem, czując, jak cała złość na niego opuszcza moje ciało. Właściwie miał rację. Nie chcieli mi nawet powiedzieć, że Clint jest w szpitalu. Powiedzieli jedynie dzieciakowi z czatu. Czy naprawdę szanowali mnie mniej niż dziecko, z którym nigdy się nawet nie widzieli?

— Jak widzę, jednak trafiłem w sedno — odpowiedział z uśmiechem. — Kim właściwie dla nich jesteś młody Midgardczyku? Zabawką?

Spuściłem wzrok, nie chcąc dalej patrzeć mu w oczy. Kim dla nich byłem? Sam nie wiedziałem. To prawda, że powiedzieli mi, że chcą mnie adoptować, ale co jeśli robili to tylko z litości, albo chcieli po prostu lepiej wykorzystać mnie jako Spider-Mana? Dlaczego nie chcieli mi nawet powiedzieć, co się dzieje z Clintem? Skoro byłem rodziną, powinienem wiedzieć takie rzeczy.

— Co ty możesz o tym wiedzieć? — zapytałem go z goryczą.

— Obserwuję was już od dłuższego czasu — odpowiedział, patrząc na mnie tryumfalnie. — Jak na dłoni widać, że nie traktują cię jak równego sobie. Jesteś dla nich tylko przelotną zachcianką, kaprysem, który może im się znudzić w każdej chwili. Coś o tym wiem, bo sam zostałem przygarnięty — kontynuował neutralnym tonem. — Trochę mi cię żal, jak mam być szczery — dodał. — Przypominasz mi trochę mnie samego za młodu.

— Nie jestem taki jak ty! — zaprotestowałem i nagle zdałem sobie sprawę z tego, jak wiele o mnie wie. — Skąd ty...?

— Tyle wiesz? — dokończył za mnie z uśmiechem. — Mówiłem, że obserwuję was od dłuższego czasu.

— Ktoś by cię zauważył — powiedziałem niepewnie, patrząc na niego z przerażeniem.

— Nie, jeśli nie byłem człowiekiem — powiedział z uśmieszkiem, a ja nagle doznałem olśnienia. Te wszystkie razy, kiedy napotykałem się na te wszystkie dziwne zwierzęta w wieży, to był on. Jak mogłem tego nie skojarzyć? Jak wszyscy mogliśmy zignorować tak blisko znajdujące się zagrożenie?

— Muszę powiedzieć o tym wszystkim panu Starkowi — wymamrotałem w szoku.

— Myślisz, że ci uwierzy? — zapytał Loki, patrząc na mnie z litością. — Ten sam Stark, który nie chciał ci nawet powiedzieć, że łucznik został ranny? — zapytał, a ja zacząłem się wahać. Wiedziałem, że ma trochę racji. Skoro pan Stark nie ufał mi na tyle, żeby powiedzieć o chorobie Clinta, czemu miałby mi uwierzyć? Teraz miałem jeszcze większy mętlik w głowie niż po całej tej sytuacji z May. Zacząłem cofać się, nie spuszczając wzroku z Lokiego.

— Nie powinienem w ogóle z tobą rozmawiać — powiedziałem cicho.

— To była niezwykle miła i pouczająca pogawędka Peterze — odpowiedział z zadowolonym uśmiechem i odwrócił się do mnie plecami, siadając na środku wydzielonej przestrzeni. Korzystając z tego, że już na mnie nie patrzy, odwróciłem się, wybiegając szybko z pomieszczenia i skierowałem się do mojego pokoju. Brakowało mi tylko tego, żeby ktoś wiedział, że z nim rozmawiałem. Na pewno by mi się za to dostało.

Nie ufali mi nawet na tyle, żeby ostrzec mnie, że uwięziony jest tu sam Loki. Czy naprawdę miał rację i nikt mnie tutaj tak naprawdę nie chciał? Co mam teraz zrobić?

Zakopałem się w pościeli, szukając tam bezpiecznego schronienia. Czy naprawdę nie miałem już nikogo na tym świecie?

---

Równe 3700 słów XDD

Kto spodziewał się Lokiego? Chyba żodyn.

No i chyba nie myśleliście, że z adopcją Peterka to będzie taka prosta sprawa? Hehehe

W następnym rozdziale będzie trochę czatu, obiecuję!

I śmiesznie też jeszcze będzie, to taki chwilowy wylewający się zewsząd angst, ale sami przyznajcie, że mają przecież powód przeżywać takie emocje, w końcu to dość ciężka sytuacja dla wszystkich.

Jak się podobało?

Do następnego <333

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro