Rozdział 54

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Witam

Tym razem z całą swoją pewnością śmiem twierdzić, że za ten rozdział zostanę spalona na stosie, ale pisało mi się to zajebiście :DDD Poprawiło mi to humor niesamowicie i wyrwało na chwilę z okowów ostatnio pochłaniającej mnie lekkiej deprechy. Także radujmy się i cieszmy, albowiem nowy rozdział nadszedł!

Ze specjalną dedykacją dla calkiem-inne   która wie doskonale jak ten rozdział się zakończy i nie mogła się go doczekać :*

Zapraszam

---

*Tony*

Siedziałem w warsztacie, próbując się skupić na pracy, ale nie mogłem przestać myśleć o całej tej poplątanej sytuacji z Peterem, dzieciakiem i Loganem. Sam już nie byłem pewny, kto jest kim i strasznie mnie to denerwowało. Nie umiałem znieść myśli, że czegoś nie wiem. Nie mogłem się doczekać, aż w końcu dowiem się, o co tutaj właściwie chodzi i gdzie jest Peter. Naprawdę się o niego martwiłem, powinien być z nami w domu, tam, gdzie jego miejsce.

— Jednooki pirat ogłasza natychmiastowe spotkanie w centrum dowodzenia. Wszyscy Avengers mają zebrać się tam natychmiast. — Rozległ się głos Friday.

Spojrzałem w zdumieniu do góry. To oznaczało coś naprawdę poważnego i miało być zarezerwowane tylko na najbardziej niebezpieczne sytuacje, dlatego poderwałem się szybko, idąc do znajdującego się niedaleko centrum dowodzenia.

Kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem niemal wszystkich, z niepokojem wpatrujących się w monitor.

— Co jest? — zapytałem, marszcząc brwi i też spoglądając w tym kierunku. Otworzyłem szeroko oczy, patrząc w niedowierzaniu na wyświetlany obraz. — To jakieś stare nagrania? — zapytałem, czując, że robi mi się słabo.

— To relacje na żywo — powiedział Fury, wyświetlający się na ekranie w miniaturce na rogu, patrząc na mnie z wyrzutem. — Mówiłeś, że opanowaliście sytuacje! — krzyknął oskarżycielsko.

— Bo je opanowaliśmy! — odkrzyknąłem oburzony. — Nie wiem, skąd się wzięły — jęknąłem, zerkając jeszcze raz na ekran i przełykając ślinę.

— Zostawmy to na później — powiedział stanowczo Fury, rzucając mi jeszcze jedno twarde spojrzenie. — Ruszajcie jak najszybciej. Trzeba to unieszkodliwić.

— Gdzie? — zapytałem słabo.

— Wszędzie Tony, wszędzie — odpowiedział, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Zacznijcie od Nowego Jorku — nakazał i rozłączył się.

*Peter*

Usiadłem nagle na łóżku, czując, że mój szósty zmysł zaczyna nagle wariować i zacząłem z niepokojem się rozglądać, szukając jakiegokolwiek zagrożenia.

— Co się stało? — zapytał zaspany Logan, przecierając oczy i podniósł się, opierając się na łokciu. Spojrzał na mnie i widząc moją spanikowaną minę, natychmiast się rozbudził.

— Coś jest nie tak — powiedziałem, zrywając się z łóżka i patrząc przez okno. Wszystkie latarnie mrugały, a całkiem niedaleko niebo przecinały dziwne rozbłyski. Jeden z nich pojawił się bliżej i zadrżałem, czując delikatne drgania dochodzące z daleka. Wybuch. Co tam się do cholery działo? Nagle odskoczyłem od okna, widząc chmarę nadlatujących postaci i spojrzałem spanikowany na Logana wpatrującego się we mnie z niezrozumieniem na twarzy.

— Musisz uciekać! — krzyknąłem do niego, chwytając go za rękę i ciągnąc w stronę drzwi wyjściowych. Poddał mi się, robiąc, dokładnie to, co kazałem i wybiegliśmy na korytarz, kierując się jak najszybciej w dół. Musiałem go ochronić, tylko gdzie będzie bezpiecznie?

*Tony*

Nie mogłem w to uwierzyć! Jak to było możliwe? Przecież go zniszczyliśmy, na dodatek to było lata temu! Czemu pojawił się akurat teraz i to z tak pokaźną armią? Jakby tego było mało, to gdzieś tam był Peter i tak, może i był Spider-Manem, ale nie miał przecież ze sobą stroju, więc miał ograniczone pole działania. Gdybym tak wtedy nie zawalił sprawy, teraz byłby względnie bezpieczny. Na wszelki wypadek wziąłem ze sobą jego strój, ale miałem małe nadzieje na to, że uda mi się go jakoś odnaleźć.

— Mamy jakiś plan? — zapytałem, lecąc w stronę największej chmary, niszcząc wszystkie napotkane po drodze roboty.

— To twoje dzieło Stark, to ty powinieneś mieć jakiś plan. — Usłyszałem głos Nataszy. — I lepiej szybko coś wymyśl, bo jest ich cholernie dużo! — krzyknęła, a w tle było słychać odgłosy walki. Zagryzłem wargę, próbując jak najszybciej wymyślić jakiś plan.

— Friday, możesz zlokalizować, skąd idzie połączenie do tych wszystkich zasranych robotów? — spytałem, cały czas ubijając kolejnych przeciwników.

— Już się robi szefie — odpowiedziała i po chwili wyświetliła mi lokalizację znajdująca się w samym środku największej chmary.

— Wspaniale — mruknąłem pod nosem. — Nasz cel znajduje się w samym środku tej wielkiej chmary — powiedziałem do wszystkich przez komunikator. — Jakieś pomysły?

— Rozwalić wszystkich? — zapytał Thor, a po chwili niebo przeszyły błyskawice.

*Peter*

— Logan szybciej! — popędziłem go, nadal trzymając go za dłoń i przeskakując po parę schodków na raz. — W piwnicy powinno być w miarę bezpiecznie.

— Peter... Za szybko... — powiedział Logan, ledwo łapiąc oddech, na co lekko zwolniłem, jednak nadal nie wypuściłem jego dłoni. Musiałem coś wymyślić. Musiałem go ochronić.

Nagle niebo przeszył błysk i usłyszałem głośny grzmot. Uśmiechnąłem się lekko z ulgą. Czyli już ruszyli do walki. Zbliżaliśmy się już do piwnicy, kiedy Logan wyrwał swoją dłoń z mojej i stanął, opierając ręce na kolanach i ciężko dysząc.

— Pete, co się dzieje? — zapytał wystraszony, próbując złapać oddech.

Nie zdążyłem nawet odpowiedzieć, zanim budynek się zatrząsł, a sufit dosłownie zaczął walić się nam prosto na głowę. Próbowałem jeszcze złapać go za dłoń, ale Logan odskoczył do tyłu, ledwo unikając wielkiego kawałka, który miał spaść mu prosto na głowę. Poczułem niewyobrażalną ulgę, na samą myśl co mogło się stać i próbowałem uspokoić galopujące serce.

— Było blisko — powiedział z szerokim uśmiechem, jakby czytał mi w myślach, a ja odwzajemniłem go, śmiejąc się lekko. Wyciągnąłem dłoń, chcąc złapać tą jego, ale nie zdążyłem. Jak w zwolnionym tempie widziałem, jak uśmiech na jego ustach zmienia się w grymas przerażenia, a jego oczy patrzą na mnie, jakby błagały mnie o ratunek. Chwilę później nie widziałem już nic, prócz wiszącego w powietrzu pyłu, który drażnił moje gardło, nie pozwalając mi wykrztusić choć słowa. A może to nie była tylko wina dymu?

Zacząłem gwałtownie kaszleć i rozglądałem się w panice, próbując dostrzec coś przez napływające do oczu łzy.

— Logan? — zawołałem ochrypły głosem z rozpaczą, zupełnie nie chcąc przyjąć do wiadomości tego, co przed chwilą zobaczyłem. — Logan! — krzyknąłem głośniej, próbując powstrzymać wzbierający w mojej piersi szloch.

Po chwili kurz nieco opadł, a ja zobaczyłem widok, który będę pamiętał do końca życia. Spod gruzu wystawała jedynie bezwładna ręka, którą miałem złapać. Upadłem na kolana, wpatrując się z niedowierzaniem w rozpościerający się przede mną obraz. Nie udało mi się. Znowu. Ale może...?

— Logan? — zacząłem nawoływać go rozpaczliwie, podpełzając bliżej i nie podnosząc się z kolan, zacząłem przerzucać kamienie, próbując go odkopać. Krzyknąłem cicho, kiedy dokopałem się do jego głowy, z której spływała na podłogę, gęsta czerwona krew, pomieszana z dziwną mazią. Zatkałem usta ręką, mając wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Przeniosłem wzrok niżej i napotkałem spojrzenie jego pustych, martwych oczu. Zabiłem go. To moja wina. Miałem go ochronić. Miał się schować. Wydałem z siebie rozpaczliwy jęk, czując, jak po moich policzkach spływają strumienie łez.

Spojrzałem do góry, widząc dziurę wyglądającą jak po wybuchu, a moją twarz zaczął obmywać zaczynający właśnie padać deszcz. Spojrzałem znowu na dół i wyciągnąłem drżącą dłoń, przymykając delikatnie jego powieki. Teraz wyglądał jakby spał. Oczywiście jeśli zignorować ziejącą z tyłu czaszki dziurę, z której wydostawały się rzeczy, o których wolałem nie myśleć.

Wstałem, podpierając się o ścianę i otarłem łzy. Ktokolwiek kto spowodował ten wybuch, słono za to zapłaci. Może i ja nie zdołałem go ochronić, ale gdyby ten ktoś nas nie zaatakował, nie miałbym przed czym go bronić. Rzuciłem mu jeszcze ostatnie spojrzenie.

— Przepraszam — szepnąłem cicho i odwróciłem się, wybiegając z budynku na drżących nogach, czując, jak zaczyna przepełniać mnie determinacja. Musiałem znaleźć tego, kto był za to odpowiedzialny.

*Tony*

— Friday dasz radę jakoś podłączyć się do jego sieci? — zapytałem, coraz bardziej widząc, jak beznadziejna zaczyna się robić nasza sytuacja. Ulice przedstawiały sobą obraz nędzy i rozpaczy. Wokół walały się zgliszcza samochodów i elementy rozwalonych budynków, a wrogów zdawało się wcale nie ubywać. Zewsząd dochodziły wrzaski przerażonych ludzi, a na ulicach mimo naszej ochrony leżało parę trupów.

— Niestety, musiałabym mieć bezpośredni dostęp do jego sieci — odpowiedziała, na co cicho zakląłem. Nagle moją uwagę przyciągnął przebiegający ulicą dzieciak. Był tak brudny, że ciężko było to z całą pewnością stwierdzić, ale wydawał się w wieku Petera. Podniosłem brew, kiedy zobaczyłem, jak podskakuje i wypuszcza coś z nadgarstków, ściągając na dół jednego z robotów i roztrzaskując go na ścianie. Boże, to był Peter!

— Peter! — zawołałem głośno, zlatując na dół i wyszedłem ze zbroi, natychmiast przygarniając go do siebie. — Boże, tak się bałem — mamrotałem, przytulając go, a on poddał się bez słowa, nie odwzajemniając tego gestu. — Co się stało? — zapytałem zmartwiony, odsuwając go nieco i wzdrygając się lekko, kiedy zobaczyłem rozpacz, pomieszaną z nienawiścią w jego oczach.

— Logan... — powiedział zachrypłym głosem, a ja natychmiast się spiąłem. — On... ja... — zaczął się jąkać, a ja natychmiast pojmując, co chce powiedzieć, przyciągnąłem go do siebie, zamykając mocno w objęciach.

— Rozumiem — powiedziałem, a on odetchnął z ulgą, jakby cieszył się, że nie musi mi tego mówić.

— Próbowałem... — wymamrotał zrozpaczony. — Chciałem go ukryć — jęknął, ledwo powstrzymując płacz.

— Wiem dzieciaku — powiedziałem cicho, odsuwając się od niego, ale nie zabierając dłoni z jego ramion. — Potem będziemy wszystkich opłakiwać, teraz musimy sprawić, żeby inni byli bezpieczni — dodałem twardo. Wiedziałem, że nie jestem łagodny, ale nie było na to teraz czasu. Nie, kiedy nad naszymi głowami co chwila przelatywały kolejne roboty. — Dasz radę? — zapytałem, ściskając lekko jego ramiona, a Peter pokiwał głową, patrząc na mnie z determinacją. — Mam twój strój — dodałem, rzucając go w jego stronę.

— Dzięki — powiedział, łapiąc go i bez żadnego skrępowania szybko ubierając go na środku ulicy. Wszedłem z powrotem do zbroi.

— Ultron albo coś innego co kontroluje je wszystkie, znajduje się gdzieś w środku tego roju — wskazałem ręką w odpowiednim kierunku, starając się nakreślić mu całą sytuację. — Mógłbym użyć Friday do unieszkodliwienia go, ale potrzebowałbym jakoś włamać się do ich sieci.

— A nie możesz włamać się przez jednego z nich? — zapytał, będąc już w swoim stroju. — Oczywiście sprawnego — dodał.

— To nawet nie jest takie głupie — mruknąłem i wzleciałem w powietrze, mając cały czas oko na Petera. — Czy ktoś ma jakiegoś nano-pendriva, którym mógłbym wszczepić Friday w to coś? — zapytałem lekko ironicznie.

— Czy strzała z pendrivem się nada? — Usłyszałem nagle i otworzyłem oczy ze zdumienia.

— Masz cholerną strzałę z pendrivem? — zaśmiałem się z niedowierzaniem. — Oczywiście, że się nada. Już do ciebie lecę.

*Clint*

— Na pewno dasz radę? — zapytałam zmartwiona Natasza, strzelając do kolejnego przelatującego robota.

— Daj spokój Nat, dość się już należałem w tym łóżku — zaśmiałem się, wyciągając kolejną strzałę i strącając z jej pomocą nie jednego, a aż trzech napastników. — Tydzień to i tak za długo, jak na mnie. Poza tym sama słyszałaś, jestem jedyną nadzieją, na wygranie tej bitwy — powiedziałem, przechwalając się z lekkim uśmieszkiem.

Odwróciła się na chwilę, walcząc z trzema przeciwnikami na raz i pokonując ich paroma sprawnymi ruchami. Ja walczyłem z dwoma robotami, jednemu z nich natychmiast wbijając grot w głowę, a drugiego odpychając kopniakiem i cofnąłem się o krok, sięgając po następną strzałę, jednak nie przewidziałem, że napotkam na swojej drodze kamień, przez który straciłem równowagę. Przewracając się, zdążyłem jeszcze uszkodzić drugiego robota i runąłem w tył, próbując rozpaczliwie złapać się krawędzi dachu. Odetchnąłem z ulgą, kiedy mi się to udało i już po chwili widziałem nachylającą się nade mną Nataszę.

— Trochę głupi sposób, żeby umrzeć, nie uważasz? — zapytałem z uśmiechem, kiedy podawała mi dłoń, próbując wciągnąć mnie do góry.

— Jakbyś umarł w ten sposób, byłbyś pośmiewiskiem — powiedziała, przewracając oczami i nagle jęknęła głośno, patrząc na mnie z przerażeniem, kiedy wymacała przebijający ją na wylot sztylet. Patrzyłem na nią w szoku, kiedy ostrze się cofnęło, a ona upadła na kolana, nadal nie puszczając mojej dłoni.

Nie myśląc nad tym za wiele, sięgnąłem do kołczanu po pierwszą strzałę, jaka nawinęła mi się pod rękę i z furią rzuciłem nią prosto w głowę robota, który po chwili przewrócił się, łamiąc ją na pół. Z lekkim przerażeniem zauważyłem, że to strzała z pendrivem. Nat spojrzała na mnie z wdzięcznością, nadal próbując wciągnąć mnie do góry, ale nie zdążyłem nawet złapać się krawędzi dachu, zanim zemdlała i runęła w dół, ciągnąc mnie za sobą.

*Tony*

Już z daleka widziałem dwie postacie, lecące w dół wieżowca. Próbowałem przyspieszyć, jak tylko mogłem, ale nie miałem szans. Wylądowałem, patrząc z przerażeniem na powykręcane ciała i upadłem na kolana. Wiedziałem, że mogli umrzeć. Zawsze było ryzyko. Zwłaszcza że byli tylko ludźmi, ale widok ich ciał i rozlewającej się na ziemi kałuży krwi, łączącej ich ostygające ciała, to było coś, czego nie chciałem nigdy widzieć. Nie potrafiłem ich ochronić, a wszystko było winą mojego własnego wynalazku.

Odwróciłem wzrok, próbując się otrząsnąć. Nie było teraz na to czasu. Musiałem chronić tych, którzy jeszcze zostali. Musiałem chronić Petera. Musiałem zniszczyć Ultrona.

— Zmiana planów — ogłosiłem, wstając i przymykając oczy.

*Wanda*

— Co się stało? — zapytałam z niepokojem. Wiedziałam, że Natasza jest razem z Clintem, a jeśli Stark mówił, że musieliśmy zmienić plan, to nie brzmiało dobrze. Czułam, że coś jest nie tak, jakby czegoś mi brakowało.

— Nat i Clint oni... — odpowiedział, przerywając.

Nie byłam głupia, wiedziałam, co to znaczy. Gdyby byli po prostu ranni powiedziałby to bez problemu. Cieszyłby się, że żyją. Upadłam na kolana, krzycząc głośno. Tylko nie Nat. Tylko nie ona. Nie zdążyłam jej nawet powiedzieć, co do niej czuję. Czułam jak z moim krzykiem, opuszcza mnie cała moja energia i zostaje tylko niewyobrażalny ból. Jak miałam dalej bez niej żyć? Otworzyłam oczy, pozwalając sobie cicho załkać i zauważyłam, że wszystkie roboty w promieniu piętnastu metrów ode mnie są totalnie zniszczone. Wstałam na lekko drżących nogach i spojrzałam prosto na nadlatującego w moim kierunku robota. Poczułam, jak przepełnia mnie chęć zemsty. Jedyne czego chciałam to zetrzeć go na drobny pył, choćbym miała przy tym umrzeć.

— Wydajesz się silniejsza od pozostałych — powiedział, podlatując do mnie. — Czemu nie chcecie umrzeć? — zirytował się.

— Kim jesteś? — zapytałam lekko drżącym tonem, patrząc na niego z całą nienawiścią, jaką czułam.

— Jestem Ultron. Moją misją jest sprowadzenie pokoju na całe multiversum, a żeby tego dokonać, muszę unicestwić całe życie. Tylko wtedy pokój będzie możliwy — powiedział obojętnie, jakby tłumaczył to już tysiące razy.

— Czyli to twoja sprawka — stwierdziłam z nienawiścią, unosząc się w powietrze. — Zapłacisz mi za to. Odebrałeś mi mój powód do życia, więc ja odbiorę twój — dodałam, unosząc dłoń i wypuszczając w jego stronę strumień czystej energii.

— Junior, dzieci powinny już spać o tej godzinie — wtrącił się Stark, dołączając do mnie i strzelając do niego ze swojego lasera. Wyglądało jednak na to, że nasz atak nie robi na niego większego wrażenia. — Skąd masz to nowe wdzianko? Takie kamyki to ostatni krzyk mody — dodał po chwili, dołączając do ataku serię z karabinku, wysuwanego z ramienia.

Ultron odwrócił się w jego stronę, spoglądając na niego jak na natrętną muchę i machnął dłonią w jego kierunku, sprawiając, że Tony zaczął spadać na ziemie jak kamień. Wyrwałam się w jego kierunku, żeby go złapać, ale uniemożliwił mi to, unieruchamiając mnie w miejscu.

*Peter*

Pokonywałem kolejnych przeciwników, kiedy usłyszałem w słuchawkach prośbę pana Starka o wsparcie przy ataku na Ultrona i pognałem tam, najszybciej jak mogłem. Szybko zauważyłem, jak Wanda próbuje z nim walczyć, a pan Stark lata dookoła, próbując mu jakoś zaszkodzić, jednak po chwili zaczął spadać jak kamień. Byłem za daleko, nie miałbym jak go złapać.

Tylko nie pan Stark, tylko nie Tony. Błagam.

Wzdrygnąłem się, kiedy usłyszałem głuchy łoskot uderzenia i podbiegłem do niego, na siłę uchylając jego maskę. Rozpłakałem się z ulgi, kiedy dostrzegłem grymas na jego całkiem żywej twarzy.

— Nie rycz dzieciaku, nic mi nie jest — powiedział z grymasem. — Ale jestem zupełnie bezużyteczny — dodał, wzdychając ciężko, a ja rzuciłem się na niego, przytulając go.

— Tato, tak się bałem — wymamrotałem przez łzy.

— Wszystko jest w porządku — powiedział łagodnym tonem. — Przytuliłbym cię, ale nie mogę się teraz ruszyć. Ta blaszana puszka jest teraz bezużyteczna. Nie wiem jak, ale odciął mi cały dostęp do energii — wytłumaczył, a ja odsunąłem się, wycierając łzy z twarzy. — Nie mam pojęcia, co daje mu taką moc, ale musicie spróbować zaatakować razem, żeby nie mógł się skupić na jednej osobie — nakazał Tony, patrząc mi prosto w oczy. — Dacie radę, tylko pomóż mi wydostać się z tej puszki, spróbuje przywołać inną zbroję.

Przytaknąłem i zacząłem powoli odrywać kolejne elementy, zerkając co jakiś czas na resztę Avengers, która naprzemiennie atakowała Ultrona, nie dając mu chwili wytchnienia. Dokładnie tak jak mówił Tony. Wyglądało na to, że to faktycznie działało.

— Tyle wystarczy — mruknął, kiedy oderwałem większy kawałek blachy. — Leć tam, tylko uważaj na siebie — powiedział, przyciągając mnie do krótkiego uścisku ręką, którą przed chwilą udało mu się wydostać. Pokiwałem głową i wstałem z nową determinacją. Jeszcze nie wszystko było stracone.

Spojrzałem jeszcze raz na uśmiechającego się do mnie delikatnie Starka i odwróciłem się, wchodząc na dach budynku, gdzie walczyła reszta.

— Czemu nie możecie po prostu umrzeć? — zawołał wyraźnie sfrustrowany Ultron i nagle wszystko się zatrzymało. Patrzyłem na niego z nienawiścią, nie mogąc się ruszyć. — Skoro nie chcecie grzecznie umierać, po prostu zniszczę całą tę planetę od środka — powiedział obojętnie i spojrzał w stronę ziemi, która zaczęła rozstępować się na pół. Wszystko dookoła trzęsło się, kiedy pod naszymi nogami zaczął tworzyć się wielki rów, pękający coraz bardziej i bardziej.

Patrzyłem na to wszystko sfrustrowany, nie mogąc się ruszyć. Nie mogąc nic zrobić. Czy tak właśnie wszystko miało się skończyć? Wyrwa powiększała się coraz bardziej, aż wszystko wokół nas zaczęło rozwalać się w drobny mak. Hałas był okropny i ranił moje uszy, ale nie mogłem nawet krzyczeć. Mogłem jedynie obserwować, jak cały mój świat zmienia się w nicość. Szybko zacząłem czuć, jak brakuje mi tlenu, a wszystko powoli zaczęła pochłaniać ciemność.

Gdybym tylko mógł coś zmienić.

***

Nadzwyczajne zgromadzenie magów wszystkich nacji powoli dobiegało końca. Doctor Strange jęknął głucho, wstając z podłogi i chwytając za butelkę wody. Niestety tak zazwyczaj kończyły się wszystkie tego typu imprezy koedukacyjne. Wielkim kacem. Często wtedy dziękował sobie decyzji zostania magiem. Wystarczyło parę zaklęć, a nieznośny ból głowy i inne skutki niedawnej, zakrapianej imprezy znikały w mgnieniu oka. Teraz musiał jednak wrócić do swoich codziennych obowiązków, dlatego wraz z innymi magami Kamar-taj stworzył portal, prowadzący prosto do Nowego Jorku.

Jak wielkie było ich zdziwienie, kiedy zobaczyli tylko materię krążącą w kosmicznym niebycie. Zupełnie jakby Ziemia wyparowała.

KONIEC (?)



Ps.: Zapraszam do mojej nowej książki Parley (Peter x Harley) i oczywiście do Oblivio :))

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro