Część 19

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Carter

Tradycyjnie ruszamy po zachodzie słońca. Zaczynam się czuć jak zwierzę, które funkcjonuje tylko nocą. Na samą myśl uśmiecham się, choć nie ma w tym nic wesołego.

Alex podąża tuż obok mnie. Zdeterminowany i gotowy na kolejne wyzwania. Ja zaczynam tracić nadzieję, że nasza podróż okaże się owocna. Tak czy inaczej to on będzie bardziej rozczarowany. Nasza umowa była jasna. Doprowadzam go do Edenu, a w zamian otrzymuję sekretną recepturę iluzji, stworzoną przez Stanleya. Jestem wygrany, a czy on takim się okaże? Któż to może wiedzieć. Chyba tylko ten jego Bóg, w którego tak bardzo wierzy.

– Powiedz Alex. Jak możesz być wierzący, skoro dookoła nas dzieją się same złe rzeczy?

Chłopak momentalnie przystaje, więc i ja zatrzymuję swoje kroki. Uznaję, że jest to dobra okazja, aby napić się wody i coś przegryźć. Kiedy on pisze swoją wiadomość, wyciągam z plecaka dwa jabłka i od razu wgryzam się w jedno. Owoc jest soczysty i słodki, po prostu niebo w gębie.

Kiedy podaje mi notatnik, w zamian daję mu jabłko.

„Spotkanie Rosalyn i Harry'ego zaliczam do dobrych rzeczy, które nas spotkały"

– To prawda, ale nadal nie pojmuję twojej krzepiącej wiary.

Chłopak odbiera notes i ponownie coś drukuje.

„Nadal żyjemy, a to też już jest coś"

– To także prawda. Nazwałbym to nawet cudem.

„Dlaczego ty nie wierzysz? Czy wiara nie pomaga w trudnych chwilach?"

– Możliwe, że niektórym pomaga. Kiedyś wierzyłem, mama dopilnowała, aby poznał biblię i wszystkie modlitwy. Było to dal mnie coś ważnego, coś niezwykłego.

„Więc co się stało?"

– Życie się stało Alex, życie. Matka zmarła w boleściach. Ojciec także nie miał najłagodniejszego odejścia. Został ranny podczas wydobywania surowców grzewczych. Jego noga była zmiażdżona. Wdarło się paskudne zakażenie i zmarł po kilku tygodniach. Nie mieliśmy żadnych środków przeciwbólowych, więc pomyśl, jaki ból mu towarzyszył. Nawet twój dziadek niewiele mógł na to poradzić. Nie było już morfiny ani innych silnych środków, a syropki niewiele zdziałały. – Alex trzyma w dłoniach notes, ale nic już nie pisze. – Słuchaj, nie musisz mnie żałować, nie jestem... – nie kończę swojej wypowiedzi, ponieważ coś przykuwa moją uwagę. A mianowicie jest to notes Alexa. Jest inny. Odbieram mu piśmiennik i oglądam jego zawartość. Oprócz jednej kartki, wszystkie pozostałe są czyste. – Skąd to masz?

Alex stępuje z jednej nogi na drugą, co odczytuję jako formę ukazywania stresu. Wyciągam w jego stronę notes, co go chyba zaskakuje, ponieważ od razu go nie zabiera. Gdy w końcu go przejmuje, odwracam się do niego plecami i ruszam w dalszą podróż. Kończę jeść jabłko, po czym rzucam ogryzek na ziemię. Po chwili słyszę za sobą kroki Alexa.

Zgaduję, że chłopak wyruszył na zwiedzanie miasta i wkurza mnie to, że tak się naraża. Nadal mam w pamięci spotkanie ze sforą wilków, ale czy mogę mu tak rozkazywać? Może i nie jest dorosły i w pełni odpowiedzialny, ale nie jestem jego ojcem czy też bratem. I choć czasem ponoszą mną emocje, nie mogę się na nim wyżywać, nawet jeśli robię mu awantury w dobrej wierze. Aby coś zrozumiał, aby przestał bujać w obłokach. To nie zabawa, nie możemy ot tak powiedzieć sobie „jakoś to będzie", bo nie będzie. Albo przeżyjemy i dotrzemy do Edenu albo zginiemy podczas podróży. Nie ma nic pomiędzy. No chyba, że Alex zrezygnuje z chęci zamieszkania w legendarnym raju i osiądziemy zupełnie gdzie indziej. Chociaż bardzo w to wątpię. Ani razu nie poddał pod kwestionowanie słuszności swoich założeń. Czasami mam wrażenie, że bardziej wierzy w Eden niż w Boga, a to już coś.

Na przedmieściach, wszelkie budynki także noszą znamiona wojen, ale przy jednym z dawnych domostw zauważam coś, co może być dla nas bardzo przydatne.

– Chodź za mną Alex, chyba mam dobre rozwiązanie na dalszą podróż.

Alex

Carter uśmiecha się zawadiacko, po czym schodzi z popękanej drogi i rusza w stronę zrujnowanego domu. Nie rozumiem, co ma na myśli, mówiąc o dobrym rozwiązaniu. Pozostaje mi tylko podążać za nim i przekonać się na własne oczy.

Przez dobre dziesięć minut Carter odsuwa jakieś żelastwa ze swojej drogi. Następnie znika za betonowymi gruzami. Czekam, aż wyjdzie, ale trwa to kolejne minuty. Rozglądam się dookoła, w obawie, że ktoś może nas zaatakować. Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, iż Sadar nadal nas ściga. W każdej chwili on i jego ludzie mogą nadjechać na swoich maszynach.

***

Sadar

Gaszę silnik jako pierwszy. Chłopacy ustawieni za mną, czekają na mój kolejny ruch. Gdy tylko nadjechaliśmy, z chatki wyłonił się starszy, aczkolwiek rosły mężczyzna. Jego powitanie było bardzo klasyczne, a mianowicie wycelował w nas z dubeltówki.

– Wynoście się z mojej ziemi – rozkazuje spokojnie, ale dosadnie. Nie znam go, ale coś mi mówi, że nie miałby problemu z pociągnięciem za spust, jeśli ktoś by mu zagrażał.

– Nie przybyliśmy sprawiać problemy. Nie ma potrzeby być agresywnym.

– Nie mów mi, jaki mam być, zwłaszcza gdy celuję prosto pomiędzy twoje oczy.

Za sobą słyszę szmer rozmów moich kompanów. Nawet dociera do mnie dźwięk odbezpieczania broni. Postanawiam załagodzić sytuację, inaczej za chwilę rozpęta się małe piekiełko i kule będą fruwać we wszystkie strony.

Schodzę z motoru, który jest dla mnie największym skarbem. Przez kilka miesięcy własnoręcznie go odrestaurowałem i od tamtej pory nie pozwalam nikomu go dotykać.

Robię kilka kroków w stronę staruszka. Przez cały czas ma mnie na celowniku, ale mój najmniejszy ruch zdradza, że emocje zaczynają go pochłaniać. Jego ręce lekko drżą, więc chyba źle go oceniłem na samym początku. Może nie jest w stanie pociągnąć za spust.

– Tak, jak powiedziałem wcześniej, nie szukamy kłopotów.

– Więc co tu robicie? Czego chcecie?

– Przyznaję jednak, że czegoś szukamy, a raczej kogoś. Dwóch mężczyzn, Cartera Prescotta i Stanleya Adamsa.

– Nie znam nikogo takiego. Nikogo nie widziałem.

– Jesteś pewien starcze? Jest nas wielu, nie masz z nami szans, więc jeśli ich ukrywasz, lepiej będzie dla ciebie wydać ich mnie.

– Jest was wielu, ale mój mąż celuje wprost na ciebie chłopcze. Oni mogą nas zabić, ale ty umrzesz wraz z nami.

Kobiecy głos rozbrzmiewa zza pleców dziadka. Aż cofam się do tyłu, gdy widzę starszą panią, która wychodzi z domu i trzyma w dłoni smycz. Pies warczy, gdy tylko nas dostrzega. Następnie kobieta uśmiecha się do mnie, jakby chciała potwierdzić prawdziwość swoich słów. Kolejny raz zerkam na jej partnera czy też brata. Poprawia ramię, nadal celując we mnie z dubeltówki.

– Tego się nie spodziewałem, a niech mnie – mówię dość radośnie, po czym obracam głowę w stronę chłopaków. Oni również wpatrują się w podstarzałą kobietę. W końcu to niecodzienny widok. – A już myślałem, że nigdy nie ujrzę kobiety.

– Jeśli już się napatrzyłeś, to bardzo proszę, abyście zostawili mnie i mojego męża w spokoju. Odjedźcie i nie wracajcie.

– Z przyjemnością tak byśmy uczynili, ale wszystko wskazuje na to, że byli tutaj moi znajomi, których poszukuję od wielu, bardzo długich i męczących dni.

– Nie mam pojęcie o kim mówisz. Nikogo tutaj nie było. Panowie tracą tylko czas.

Uśmiecham się do nich serdecznie, bo nawet jest to dla mnie dość zabawna sytuacja. Od lat moim jedynym towarzystwem jest ta banda szalonych i dzikich facetów za moimi plecami. Stali się moją rodziną i jedynym oparciem. Jednak miło porozmawiać z kimś, kto jeszcze potrafi posługiwać się dobrymi manierami. Starsza pani jest groźna, ale uprzejma. To coś dla mnie nowego.

Podchodzę bliżej, na co pies jeszcze bardziej złowieszczo warczy.

– Skoro nikogo nie gościcie, chyba nie będzie problemu, jeśli rozejrzę się w środku domu, prawda? – pytam równie grzecznie, jak ona się do mnie zwracała. Pominę groźbę zabicia mnie. Ekstremalne sytuacje wymagają ekstremalnych rozwiązań. W pełni to rozumiem.

Kobieta przestaje się uśmiechać, wiem, że jest zdenerwowana. Podobnie jak jej mąż, który porusza się i zasłania mi widok na swoją żonę. Jego zachowanie także w pełni rozumiem. Broni ją. Każdy na jego miejscu tak by postąpił. Oby wiedział, jaki z niego szczęściarz.

Stawiając stopę na pierwszym stopniu, faktycznie ryzykuję swoim życiem. W końcu nie znam ich i nie wiem do czego są zdolni, aby bronić swojego miru domowego. Jakoś przetrwali tyle lat, więc radzić sobie z pewnością potrafią. Jednak istnieje coś takiego, jak presja. Jeśli moja intuicja jest słuszna, nie będą ryzykować bitwy z nami. Nie pociągną za spust, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne. Dlatego wspinam się powoli po schodkach, a kiedy staję na tarasie, lufa strzelby ociera się o moją klatę.

Cały czas pies w tle warczy na mnie, a gdy patrzę na niego, widzę, że jego kły są cholernie blisko mojej prawe nogi.

– Proszę uspokoić psa albo przynajmniej mocno trzymać smycz. Nie chce chyba pani, aby pupilowi stała się krzywda, prawda?

Kobieta momentalnie odsuwa się kilka kroków w tył, aby pies faktycznie mnie nie dziabnął. Moja przewaga nad aktualną sytuacją jest wynikiem bardzo prostej przyczyny. To dobrzy ludzie, a ja nie koniecznie należę do tej samej grupy pozostałej społeczności. Jeśli będę musiał kogoś zabić, zabiję. Oni – będą unikać tego jak ognia. Nie twierdzę, że nie są w stanie zabić, tylko to, że nie chcą do tego doprowadzić.

– Wejdę sam i tylko się rozejrzę. Moi przyjaciele zostaną na swoich miejscach i obiecuję, że nikomu nic się nie stanie – deklaruję dobrą wolę i czekam, aż uzbrojony dziadek odwdzięczy się tym samym. W końcu odsuwa się i mogę bez problemu wejść do środka ich domu. Kiedy z ciekawości oglądam się za siebie, dostrzegam mężczyznę, który tym razem wycelował w pozostałą część grupy.

Ich przybytek jest klasyczną chatką w głębi lasu, jednak niezwykle zadbaną. Pięknie rzeźbione meble, czyste podłogi i wszystko jest na swoim miejscu. Pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl, gdy rozglądam się po ich domu, to komfort. Jest tu zdecydowanie przytulnie, jak na dzisiejsze czasy.

Zaglądam do każdego pomieszczenia, ale nikogo nie zastaję. Skanuję wzrokiem wszystkie zakamarki w poszukiwaniu jakieś znaku, śladu na to, że poszukiwani przez nas mężczyźni tutaj byli. Nic takiego nie odnajduję.

Wychodzę z domu i ponownie w moją twarz jest wycelowana broń. Unoszę dłonie do góry na znak pokoju. Nie ma sensu dalej ich straszyć, nie ma sensu wywoływać grandy.

Omijam małżeństwo, opuszczam ręce i idę w stronę moich kompanów. Siadam na swoim motorze, wsuwam kluczyk w stacyjkę, ale zanim odpalę silnik, patrzę jeszcze raz na staruszków.

– Coś mi mówi, że nas okłamujecie, ale w waszym domu już nie ma naszych znajomych. Zatem odjedziemy, nic tu po nas – kwituję, a małżeństwo nie odpowiada na moje słowa zwątpienia.

Oglądam się za siebie, aby spojrzeć na Rafe 'a, mojego zastępcę.

– Co dalej Sadar?

– Nasz plan się nie zmienia. Zmierzamy na zachód.

– Czy nam się to w ogóle opłaca? Kenton nie jest aż tak bogaty.

– Ale jest wpływowy i dzięki niemu możemy rządzić miastem.

– Jednak to on rządzi.

– Do czasu Rafe. Mając iluzję, mamy wszystko. Kenton przestanie się liczyć, zwłaszcza gdy podaruję mu kulkę w łeb. Poza tym, ci dwaj zabili Maxa i należy go pomścić.

– Max okazał się idiotą, dał się im podejść podczas warty.

– Jeśli nie chcesz się mścić za stratę jednego z nas, to zacznij myśleć o korzyściach, które nastąpią po produkcji iluzji. Otworzą się dla nas nowe możliwości – mówię z uśmiechem, ale Rafe nie wygląda na przekonanego.

Pogoń za Prescottem i Adamsem okazała się bardziej wyczerpująca niż się spodziewałem, ale nie poddam się na tym etapie. Za daleko to wszystko poszło, aby teraz się wycofać. Niech tylko ich dorwę.

Wyciągam mapę, po czym patrzę na dalszą drogę. Jeśli to plotki o Edenie są prawdziwe i to tam zmierzają nasi poszukiwani, to mają dwie opcje do wyboru. Albo udadzą się drogą, która jest ciężko do pokonania pieszo albo wyruszą w stronę Midland, miasta największych złoczyńców. Słyszałem niestworzone historie o tym miejscu i nie jestem zachwycony koniecznością pojawienia się tam. Jednak wszystko wskazuje na to, że tam właśnie się udadzą. Inne drogi są podobno zniszczone, a teren jest równie zdradliwy co niebezpieczny.

Tak, zmierzają do Midland. To najkrótsza droga prowadząca do celu.

***

Alex

Przez pierwsze kilkanaście metrów starałam się nie spaść z roweru, który odnalazł Carter. Dopiero później wpadłam w dobry rytm. Dziadek miał rower i pamiętam, jak uczyłam się jeździć, ale mieszkając w lesie nie bardzo mi się przydał. Ostatni raz poruszałam się tak lata temu jako mała dziewczynka. I choć podobno się tego nie zapomina, to miałam wrażenie, że zaraz zrobię sobie krzywdę wsiadając na tę maszynę.

Carter także znalazł dla siebie rower. Z szerokim uśmiechem wsiadł na niego i prawie wywalił się na zbity pysk. On również nie miał wielkiego doświadczenia w wydawałoby się tak prozaicznej czynności.

Muszę jednak przyznać, że taka forma przemieszczania się jest o wiele lepsza, niż ciągły marsz. I przede wszystkim szybsza. Nie możemy rozpędzić się do maksimum naszych możliwości z kilku prostych przyczyn. Po pierwsze, sprzęt jest stary i trzeszczy jakby miał się zaraz rozpaść. Po drugie, drogi są fatalne. Pełno w nich wyrw i zapadlisk, więc musimy być bardzo czujni, aby nie wpaść w powstałe pułapki. Po trzecie, zwierzęta. Na pewnym odcinku, nagle pojawiło się stado jeleni. Były piękne i majestatyczne, ale gdyby wpadły na nas rozpędzone, moglibyśmy z łatwością stracić życie, a przynajmniej zostać dotkliwie poturbowani, może nawet i połamani. Nie wyobrażam sobie dalszej podróży z takimi obrażeniami. Wystarczy, że Carter jest zraniony, więcej problemów nie potrzebujemy.

Jedziemy kilka godzin, robiąc od czasu do czasu krótkie przerwy na jedzenie oraz na regenerację mięśni. Jestem zmęczona i marzę o tym, aby się wyspać, a najlepiej gdybym miała do dyspozycji łóżko. Jednak nie mam co liczyć na szybki odpoczynek, bowiem zbliżamy się do kolejnego miasta. Zanim poszukamy kryjówki, pewnie także minie sporo czasu.

Obserwuję budynki w oddali i choć z tej odległości nie mogę stwierdzić, w jak wielkim stopniu są zniszczone, mam nadzieję, że i ono okaże się niezamieszkane.

Moje nadzieje legły w gruzach, gdy Carter się zatrzymuje i prosi mnie o mapę. Rozwija ją na kierownicy roweru. Patrzy na drogę, po czym stwierdza, że musimy objechać miejscowość.

Wyciągam notatnik.

„Dlaczego nie przejedziemy przez miasto?"

Carter wskazuje ręką na coś przy drodze. Już świta, więc mam możliwość odczytania napisów na dziwnej tablicy. Są jakieś nazwy, strzałki i liczby, ale nic nie rozumiem. Wzruszam ramionami, aby zorientował się w moim zmieszaniu, po czym Carter wyjaśnia sytuację.

– Tablica pokazuje, ile mil zostało do miasta i jakie są możliwości ominięcia go. Nadłożymy drogi, ale uwierz mi, że tak będzie lepiej – mówi, a gdy unoszę dłonie i lekko wzruszam ramionami, dając znać, że nadal nie rozumiem, dlaczego takie rozwiązanie wybrał, mężczyzna kontynuuje. – Przed nami jest Midland i powiedzmy, że nie ma dobrej reputacji. Kilka lat temu walczyłem z facetem, który przybył z tego miasta. Był dobrym pięściarzem, przez niego zaliczyłem pierwszą, poważną porażkę. Zlał mnie na kwaśne jabłko. Mało mówił, ale nie musiał. Miał w sobie coś groźnego, coś co każe ci trzymać się z daleka. Słyszałem pewne plotki o Midland i chyba nie chcę ich weryfikować na własnej skórze.

„Co tam się działo?"

– Alex, nie ma sensu, abym cię straszył. Uwierz mi na słowo, że nie chcesz tamtędy przejeżdżać. Wybierzemy drogi na obrzeżach miasta. To jedyna szansa, aby przedostać się niezauważonym.

Przytakuję, ponieważ faktycznie wierzę mu na słowo. Skoro sam Okrutny Carter, najlepszy wojownik Kentona obawia się Midland, to co dopiero ja mam powiedzieć? Nie, nie warto tak ryzykować. Bezspornie zgadzam się na plan awaryjny. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro