Część 32

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Kilka dni później

Sadar

Mieszkańcy Midland w pewnym stopniu przyzwyczaili się do nas. A raczej uznali zmianę władzy. W końcu nie mają innego wyboru. Kilku mężczyzn próbowało nam się przeciwstawić, ale broń palna, którą posiadamy, także z łupów po walce z ludźmi Marcusa, zmniejszyła ich szansę na przejęcie dowództwa w mieście. Okazało się, że ich dawny przywódca nie przyzwalał na posiadanie broni. On i tak zwani legioniści mieli monopol na uzbrojenie, co wydaje się być bardzo rozsądne z punktu widzenia władzy. Poddani byli dosłownie stłamszeni, zastraszeni, po czym fałszywie zapewnieni, że tylko on może ich obronić. Midlandczycy posłusznie przestrzegali prawo powstałe w chorym umyśle jednego człowieka. Nie mogli się sprzeciwić, nie mogli nawet samowolnie opuścić miasto. Marcus wszystko kontrolował, począwszy od ludzi po ich zasoby, uprawy i zdobycze łupieżcze w okolicznych, mniejszych miejscowościach.

Znalazło się też kilku mieszkańców, chętnych na współprace z nami. Dostrzegli szansę na zdobycie wyższej pozycji w tym hermetycznym społeczeństwie i opowiedzieli nam o codziennym życiu w tym miejscu. Zapowiedzieli także pomoc w ujęciu dwóch poszukiwanych. Razem z moimi chłopakami przeszukiwali mieszkania, domki, nawet stare rozwalające się magazyny. Inni nazywali ich kolaborantami, ale tak już bywa. Zawsze znajdzie się ktoś, kto dla własnego dobra wyłamie się, znajdzie w chaosie dobrą możliwość na zrobienie interesu. Próbowałem ich wypytać co wiedzą o przybyszach, których uwięził Marcus, ale niewiele się dowiedziałem. Mam swoje podejrzenia, że nie wszystko mi mówią, ale nie mam pojęcia, dlaczego tak jest. Wyczuwam drugie dno sprawy, jak na razie dla mnie nie osiągalne.

Po kolejnych kilku dniach uznałem, że nie ma ich już w Midland. Znaleźli sposób, aby wydostać się z miasta i wyruszyć w dalszą podróż.

Trzymam w dłoniach mapę z zaznaczonym miejscem. Eden. To tam zmierzają, jestem tego pewien na sto procent.

– Szefie?

– Tak Max?

– Rafe znalazł kolejny ukryty magazyn z paliwem. Naliczył z czterdzieści kanistrów.

– To zajebiście. Nie musimy już martwić się o sposób naszego dalszego podróżowania – mówię, nadal wpatrując się w mapę.

– Więc...nie zostaniemy tutaj? – pyta niepewnie, po czym patrzę na mojego dobrego kumpla, który wydaje się zawiedziony moją decyzją. Odkładam papier na biurko i siadam wygodnie na fotelu, które do niedawna zajmował Marcus.

– Podoba wam się tutaj – oznajmiam, a Max tym razem jest bardziej stanowczy.

– Jest tutaj wszystko co potrzebujemy szefie.

– Mieszkańcy może i z nami współpracują, ale nie ufają nam. Jeszcze długo nas nie zaakceptują. Wkrótce możemy stanąć przed kolejną batalią z Midlandczykami.

– To prawda, ale nie musi się tak stać – mówi Rafe, wkraczając do pomieszczenia. – Marcus trzymał nad wszystkim pieczę, dawał ochłapy ludziom i ogólny przekaz był jasny – Albo mnie słuchasz, albo giniesz. My możemy wprowadzić zmiany, pokazać, że nie muszą się nas bać. Zaakceptują nas Sadar, bo będziemy mniejszym złem.

Patrzę to raz na Rafe 'a, to raz na Maxa, który przytakuje słysząc jego słowa. Coraz częściej słyszę w swoich szeregach, jak bardzo Midland im odpowiada. Nie tylko zasoby ekonomiczne, ale także kobiety zawróciły im w głowie. Nakazałem, aby nie krzywdzili dziewczyn, aby traktowali je z szacunkiem, ale nie mogę być wszędzie w każdym momencie. Nie mogę ich pilnować na każdym kroku. To nie są grzeczni obywatele, którzy stoją na straży sprawiedliwości. Nie wyplenię z nich tej dzikości serc, która towarzyszyła im przez całe życie. Która przyczyniła się do przetrwania w trudnych warunkach. Jestem ich liderem, ale to nie znaczy, że nie mogą podejmować własnych decyzji.

***

Nastał wieczór i chłopacy postanowili zrobić fetę w samym centrum miasta, aby jeszcze bardziej zjednać sobie tutejszych. Z prywatnych zasobów Marcusa i legionistów, rozdawali jedzenie, wodę i alkohol. Taka mała impreza na powitanie. Wielu Midlandczyków było nadal sceptycznych, ostrożnych, nieprzekonanych do obcych, którzy w jeden wieczór rozpierdolili dotychczasową władzę. Omijali nas szerokim łukiem. Inni? Inni przyłączyli się do zabawy. Głód mógł być głównym powodem ich przybycia na rynek, ale przecież tak właśnie przekonuje się do siebie niewiernych. Dam coś, zobacz jaki jestem wspaniały. Zostań u mego boku, a niczego ci nie zabraknie. Proste, a jakie skuteczne. Patrzę na Rafe 'a, który zadowolenie ma wypisane na twarzy. Jego plan się powiódł, Midland coraz bardziej jest nasz.

U mego boku pojawia się lekko podpity Olaf z butelką brunatnego trunku w ręku.

– Nie pijesz Sadar?

– Ktoś musi mieć trzeźwą głowę. Tobie także radzę przystopować. Nigdy nie wiadomo.

– Nigdy nie wiadomo co?

– Pomyśl. Upijecie się, a ci którzy nas tutaj nie chcą wykorzystają sytuację. Zajebią nas bez mrugnięcia oka. Dlatego... – mówię, po czym odbieram z jego ręki butelkę. –...nie pij już kurwa!

– Ale nie wszyscy chłopacy piją...

– Nieważne, nikt ma się nie upijać do nieprzytomności, zrozumiano?!

– Tak szefie, zrozumiano.

Ponownie kieruję swój wzrok na Rafe 'a. Rozmawia z jakimś mężczyzną, po czym podaje mu papierosa. Następnie odchodzi. Gdy prawie znika mi z oczu, postanawiam się ruszyć i sprawdzić, gdzie podąża. Po drodze kilku moich ludzi klepie mnie w ramię, jakbym to ja zorganizował im balangę. Nic bardziej mylnego, to nie był mój pomysł.

Rafe zmierza do głównego budynku, gdzie się osiedliliśmy. Dom Marcusa jest okazały i to było najlepsze rozwiązanie. Przy wejściu wita się z chłopakami, którzy trzymają wartę. Mamy tam niezłą kolekcję broni i amunicji, więc musimy być czujni. Czekam, aż Rafe wejdzie pierwszy, a gdy to robi, wychodzę z ciemnej uliczki i także ruszam w stronę wejścia. Ze mną również witają się, po czym wręczam jednemu butelkę, którą zabrałem podchmielonemu Maxowi.

– Tylko mi się nie upić – mówię stanowczo.

Wchodzę do budynku i najpierw sprawdzam parter. Gdy nie zauważam Rafe, wchodzę na piętro. Najpierw przemierzam salon, gdzie zauważam Mirę skuloną na końcu kanapy. Od razu dostrzegam rozciętą wargę, a gdy mnie widzi, w jej oczach pojawia się strach.

– Widziałaś Rafe 'a?

Dziewczyna nie odpowiada, tylko spogląda na korytarz prowadzący do części sypialnianej. Jest tam kilka pokoi, a gdy idąc wzdłuż korytarza zauważam lekko uchylone drzwi do jednego z nich, wiem, że najdę tam swojego zastępcę. Popycham skrzydło, a przed moimi oczami ukazuje się niezbyt dla mnie przyjemna scena. Druga dziewczyna, o imieniu Sarah klęczy przed Rafe' em i zadowala go ustami.

– Rafe – wypowiadam jego imię, a gdy odwraca głowę, wygląda na zaskoczonego. Odsuwa się od dziewczyny, chowa swój sprzęt i zdobywa się na uśmieszek.

– Sadar, nie ładnie przeszkadzać – oznajmia, a ja patrzę na kobietę, która nadal siedzi na podłodze, ale tym razem ze spuszczoną na dół głową.

– Co mówiłem o złym traktowaniu tych kobiet?

– Że to niedopuszczalne.

– I co robisz?

– Sadar, zgodziła się, prawda? – pytanie zadaje kobiecie, która nie patrząc na nas przytakuje. – Sam widzisz. Do niczego jej nie zmuszam.

Nie muszę dopytywać dziewczyny o prawdziwy stan jej odczuć co do Rafe 'a, doskonale wiem, że nie robiła mu laski, bo tego chciała. Mogła się zgodzić, nie twierdzę, że nie padło z jej ust słowo „tak", jednak jakie ma ono znaczenie, gdy to silniejszy zadaje trudne pytanie. Gdy jest tak naprawdę na straconej pozycji. Sprzeciwi się? Nie, nie zrobi tego ze strachu. Nie wiadomo, jak długo usługiwała Marcusowi i jego ludziom, może już dawno temu zapomniała co oznacza względne normalne życie.

Mógłbym podważyć stanowiska Rafe 'a, ale to zapoczątkowałoby otwarty konflikt. Atmosfera między mną, a Czaszkami są w tej chwili delikatne. Oni chcą tutaj pozostać, ja wręcz przeciwnie, jak najszybciej chcę się wydostać z tego padołu ludzkiej moralności.

Rafe widząc mój posępny nastrój, przestaje się głupkowato uśmiechać. Wie, że może wiele sobie pozwolić, nie traktuję go jak podwładnego, lecz jak przyjaciela. Wszystkich moich kompanów tak postrzegam, ale to nie znaczy, że nie musi okazywać mi szacunku. To ja utworzyłem tę formację i to do mnie należy ostatnie słowo. Nikt nigdy tego nie negował i oby to się nie zmieniło.

Wychodzę z pomieszczenia, będą pewny, że Rafe podąży za mną. Nie myliłem się. Chwilę później pojawia się u mego boku. Wyciągam z kieszeni papierosy, po czym odpalam jednego i częstuje Rafe 'a. Ten odmawia, a gdy zerkam na jego twarz, widzę, że jest spięty.

– Dlatego chcesz tu zostać? By gwałcić te biedne dziewczyny?

– Nikogo nie gwałcę, zgadzają się Sadar. Idź i sam zapytaj czy nie chcą dla ciebie czegoś zrobić?

– Ty tak na poważnie czy tylko udajesz debila?

– Sadar...

– Naprawdę myślisz, że one chcą ssać twojego kutasa, bo takie mają hobby? Chcesz być jak Marcus?

– Chronimy je, karmimy, a co? Wypuścisz je? I gdzie pójdą? Myślisz, że dla innych facetów nie będą okazją na bzykanko? Chyba zapomniałeś w jakim świecie żyjemy. I nie udawaj świętego, nie pasuje to do ciebie!

– Nie będę ich pieprzyć, bo mam taki kaprys! – krzyczę, po czym rzucam nadal palącego się peta na podłogę. – To nie są jebane zabawki, to ludzie do chuja pana!

Rafe w pierwszym momencie jest zaskoczony moim wybuchem, ale szybko zdaje sobie sprawę, dlaczego tak właśnie zareagowałem. Wie o mojej przeszłości, o tym jak zostałem poczęty. Moja matka, mimo iż miała męża, została brutalnie zgwałcona przez przyjaciela rodziny. Nie wiedziała czyim dzieckiem będę. Męża, czy tego pojebańca. Kiedy się urodziłem, moja ciemna karnacja i czarne włosy rozjaśniły sytuację. Byłem owocem gwałtu. Jej mąż odszedł, po prostu wyszedł i już nie wrócił. Ona została sama z małym dzieckiem, które każdego dnia przypominało jej o tym, co ją spotkało. Pamiętam, jak upijała się nie do nieprzytomności, jak sprowadzała różnych gachów do domu i brała opłaty za seks. Stoczyła się na samo dno i już nigdy się z niego nie podniosła. Zawiesiła sznur na lampie, po czym ustała na krześle i owinęła nim szyję.

Mam wiele na sumieniu, nie jestem dobrym człowiekiem, ale nigdy nie będę gwałcicielem. Nie mogę. Nie chcę.

– Nie poznaję cię Sadar. Coś się w tobie zmieniło. Chodzisz zamyślony, mówisz o tym Edenie i kurwa nie wiem co o tym myśleć. Już ci mówiłem, ty podejmiesz ostateczną decyzję. Jeśli mamy ruszyć w dalszą podróż, niech tak będzie, ale nie oczekuj, że będziemy zadowoleni. To nie jest tylko moje zdanie, wiesz, że chłopacy liczą na to, że tutaj osiądziemy na dłużej. Nie twierdzę, że na zawsze, ale w końcu mamy miejsce, gdzie nam się podoba. Po prostu przemyśl to jeszcze raz przyjacielu.

Rafe na końcu przytakuje, po czym wychodzi z gabinetu. Siadam na fotelu i na małą szufladę w biurku. Otwieram ją, wyciągam notes wnuczka doktorka i odszukuję słowa, które cały czas krążą mi po głowie.

„Nie chcę tutaj zostawać, by w miarę wieść spokojne życie. Chcę czegoś lepszego, czegoś normalnego"

„Nie wiesz, co oznacza dla mnie normalność. Tutaj ani w innym mieście jej nie zaznam. Mam tylko szansę na to w Edenie"

A co dla mnie znaczy normalność? Odkąd pamiętam jestem otoczony brutalnością i zawiścią. Każdy dzień to walka o przetrwanie. Owszem, gang Czaszki daje mi pewną siłę, przewagę, ale na jak długo? I jak długo będę chciał takiej siły? Nie wiem czym jest normalność, nie wiem, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdyby świat wyglądał inaczej. Gdybym miał szansę podążać inną ścieżką.

– Eden – mówię na głos, po czym zamykam notatnik i wsuwam go do kieszeni kurtki. Czas podjąć decyzję. Midland czy nieznana kraina, zapewniająca chłopakowi normalność...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro