Część 35

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Carter

Frank, tak jak wcześniej zapowiedział, pojawia się wieczorem. Przyniósł ze sobą następną porcję jedzenia i naparu ziołowego. W duchu jestem mu wdzięczny, bo tak naprawdę nieświadomie ratuje nam życie. Z drugiej strony jestem czujny, wiedząc, że jest w pobliżu. Nigdy nie wiadomo, kiedy może mu odjebać i zmienić narrację. Może za chwilę uzna, że jesteśmy wrogami i musi się nas pozbyć. Tak więc stoję na straży, czujny i gotowy na każdą ewentualność. Nawet tą najgorszą. Zawsze mam przy sobie nóż i nie oddalam się od Alex.

– Maddie znowu śpi. A zjadła obiad? – pyta z prawdziwym zaciekawieniem.

– Tak, kazała przekazać podziękowania. Ja także jestem wdzięczny za twoją pomoc Frank.

– Nie musicie dziękować, to moja córka, zrobiłbym dla niej wszystko. Steven także.

– Steven przyszedł z tobą? – zagaduję i jednocześnie czuję się idiotycznie. To jak utwierdzanie kogoś w jego szaleństwie, ale jaki mam wybór? No żaden kurwa, żaden.

– A nie widzisz, że jestem sam? – pyta zaskoczony, po czym macha na mnie ręką, jakbym to ja tutaj zwariował. – Steven pilnuje nasze kury. To cwaniary, zawsze próbują uciec – oznajmia z uśmieszkiem na twarzy.

– Nie sądziłem, że ktoś jeszcze tutaj jest w stanie mieszkać. Miasto jest doszczętnie zniszczone.

– Już dawni temu wszyscy odeszli. Ja i Steven musieliśmy zostać – mówi stanowczo, po czym robi kilka kroków na przód, by mieć lepszy widok na Alex. Momentalnie moje ciało się napina, ale mężczyzna nic więcej nie robi, więc i ja postanawiam nie reagować zbyt pochopnie. – Wiedziałem, że do nas wróci. Wiesz, że ostatni raz widziałem Maddie właśnie tutaj? Miała wtedy pięć lat. A teraz jest już dorosła i spotykamy się dokładnie w tym samym miejscu. W końcu znalazła drogę do domu.

Nigdy nie byłem szczególnie wrażliwy, zbyt wiele cierpienia widziałem od najmłodszych lat i w pewnym sensie się na nie uodporniłem. Teraz jednak odczuwam prawdziwy smutek, zdając sobie sprawę, jak stracił córkę i ile wtedy miała lat. Co stało z się z pięciolatką? Oddaliła się i zgubiła? A może ktoś ją zabrał? Jak poradzić może sobie tak małe dziecko, gdy zostaje zdane tylko na siebie?

Zakładam, że Steven także był bardzo realny i nie jest tylko wytworem jego wyobraźni. Przed sobą mam rodzica, który z rozpaczy po stracie małych dzieci, stworzył swój własny świat, gdzie mniej cierpi, gdzie mniej za nimi tęskni.

– A co z...matką Maddie i Stevena?

– Diana po tym co się stało ze Stev...po tym, jak zniknęła Maddie, postanowiła opuścić miasto, by ją poszukać. Chciała, abym jej towarzyszył, ale ja musiałem tutaj zostać, w razie, gdyby Maddie jednak wróciła. I był Steven, to jego dom, zawsze był – mówi patrząc nie na mnie, lecz przed siebie, jakby wracał wspomnieniami do dawnych lat. Nagle potrząsa głową, jakby odganiał złe myśli. – I miałem rację. Maddie wróciła do nas. Może Diana także znajdzie drogę do domu – oznajmia wesoło ostatnią część wypowiedzi. – Dobrze, muszę wracać do Stevena.

– Jeszcze raz dziękuję za jedzenie.

– Cała przyjemność po mojej stronie – mówi, po czym obraca się w stronę wyjścia i rusza przed siebie. Po kilku krokach jednak się zatrzymuje. – O Boże, prawie zapomniałem. Mam coś jeszcze dla Maddie. – Frank wyciąga z kieszeni starej kurtki małego, rudego misia. – Wiem, że już wyrosła z zabawek, ale to była jej ulubiona przytulanka. Pan Śmieszek, tak ją nazwała, gdy miała kilka lat. Daj jej to proszę, na pewno się ucieszy na jej widok.

Mężczyzna kładzie maskotkę, tuż obok kolejnego pakunku dla nas, po czym obdarza mnie uśmiechem, w którym odnajduje wiele pokładów miłości, ale także i smutku. Odchodzi, a ja przez moment zastanawiam się nad tym, przez co musiał przejść ten człowiek. To straszne co się stało z naszym światem. To straszne co się stało z ludźmi. Nie znam rodziny, która nie zostałaby rozszarpana przez okrutną rzeczywistość. Za każdym żyjącym człowiekiem kryje się tragiczna historia.

***

Dwa dni później

Alex

Otwieram oczy i pierwsze co widzę to pluszowy miś, leżący tuż obok mnie. Unoszę dłoń i chwytam za zabawkę, którą wcześniej chyba widziałam. Nie do końca jestem pewna co się działo przez ostatnie kilka godzin czy też dni. Pamiętam tylko to, że Carter cały czas był przy mnie. Zmuszał mnie do jedzenia i picia.

Moja świadomość zaczyna się bardziej klarować i kiedy tak zastanawiam się nad tym, jak się mną opiekował, nachodzi mnie bardzo krępującą myśl. Wsuwam dłoń pod kurtkę, która mnie okrywa i dotykam swoje krocze. Moje spodnie są suche, więc wniosek nasuwa się sam. Carter musiał mi pomagać przy bardzo intymnej czynności. W końcu cały czas zmuszał mnie do picia wody, więc nie ma możliwości, aby moje ciało akurat podczas choroby nie potrzebowało uwolnić pewnych nadmiarów w pęcherzu. Zamykam oczy z poczucia wstydu, gdy pomyślę, co musiał robić. Nie jest to komfortowe dla mnie, a co dopiero dla niego. Jak mu spojrzę w oczy? Nie, w ogóle nie będę poruszać tego tematu. Mam nadzieję, że on także postanowi to przemilczeć.

Odwracam się w drugą stronę i patrzę na palenisko, z którego ulatują pojedyncze smugi dymu. Pewnie Carter poszedł poszukać coś do jedzenia albo zbiera gałęzie na opał.

Kieruję swoje spojrzenie na prawą stronę i zamieram, gdy zauważam zaniedbanego mężczyznę kucającego kilka metrów ode mnie. Momentalnie unoszę się, po czym jak najszybciej przysuwam się do ściany. Moja dłoń spoczywa na czymś miękkim i gdy zerkam w jej stronę, zauważam swoją kominiarkę. Cholera! Widzi mnie w całej okazałości!

– Nie zbliżaj się do mnie – mówię stanowczo, ale mój ochrypły głos nadal zdradza poważne osłabienie.

– Spokojnie, Frank nic ci nie zrobi.

Słysząc głos Cartera wcale nie czuję się lepiej. Kiedy ja zastanawiam się nad tym co ten człowiek ma zamiar z nami zrobić, Carter pojawia się po mojej lewej stronie i dokłada kilka kłód drewna do przygaszającego ogniska. Co on wyprawia? Dlaczego jest taki spokojny? Patrzę to raz na swojego towarzysza, to raz na kompletnie obcego mi człowieka, który z uśmiechem przygląda mi się uważnie.

– Carter? Kim on jest? Co tutaj się...dzieje? – pytam, po czym mój oddech staje się cięższy. Momentalnie zaczyna kręcić mi się w głowie. Zbyt szybko się podniosłam, zbyt wiele emocji naraz.

Przykładam dłonie do czoła, aby zatrzymać uczucie wirowania. Chwilę później czuję, jak zostają okryte czyimiś dłońmi. Otwieram oczy, a tuż przede mną kuca zmartwiony Carter.

– Źle się czujesz? Co się dzieje?

– Przez chwilę zakręciło mi się w głowie.

Carter przykłada prawą dłoń do mojego czoła.

– Nie masz już gorączki, ale nadal jesteś osłabiona. Musisz uważać na siebie. Jak będziesz chciała wstać, zawołaj mnie, pomogę ci.

– Carter, kim jest ten człowiek? – pytam, po czym odsuwa dłoń z mojego czoła. Przyznaję, że był to czuły gest, ale w tej chwili bardziej interesuje mnie mężczyzna, który tak bacznie mi się przygląda.

Carter wstaje po czym odsłania mi widok na osobę, która z pewnością nie powinna widzieć mojej twarzy.

– To Frank, on...jakby ci to wytłumaczyć...

– Maddie, tak bardzo się cieszę, że w końcu się obudziłaś – mówi starszy facet, który także powstaje i robi krok w moją stronę.

Chyba muszę wyglądać na nieźle wystraszoną, ponieważ Carter postanawia zainterweniować. Podchodzi do nijakiego Franka i mówi spokojnie.

– Możesz nas zostawić samych? Maddie jest nieco zmieszana, nie wie co się dzieje.

– Jaka Maddie? – pytam, po czym oboje na mnie patrzą. Frank ze smutkiem, a Carter? Carter wygląda na zmieszanego.

– Proszę Frank, sprawdź co u Stevena, pewnie zastanawia się, dlaczego tak długo cię nie ma. Ja zostanę z Maddie i wszystko jej wytłumaczę. Za chwilę się ściemni, więc może wróć jutro rano. Możemy tak się umówić?

Mężczyzna przytakuje, choć nie wygląda na zachwyconego propozycją Cartera. Mimo wszystko rusza w stronę wyjścia. Spogląda na mnie, ale widząc mój strach, na jego twarzy już nie wypływa uśmiech. Kiedy zostajemy sami, Carter od razu do mnie podchodzi i siada tuż obok mnie. Także opiera plecy o ścianę, po czym patrzy mi w oczy.

– To co teraz powiem, wyda ci się cholernie popieprzone, ale przede wszystkim musisz wiedzieć, że Frank nie jest groźny. Nie ufam mu w stu procentach, więc nigdy nie zostawiam cię samą, ale jednak od kilku dni to dzięki niemu mamy co jeść i pić. Co więcej, zrobił lekarstwo dla ciebie.

– Lekarstwo?

Carter ujmuje moją wcześniej zranioną dłoń, po czym odwija bandaż.

– Wdało się zakażenie do rany, stąd twoja wysoka gorączka. Spójrz teraz, dzięki maści Franka wszystko zaczyna się goić – mówi, patrząc na moją dłoń. Ja także spoglądam na ranę, która zaczyna się zabliźniać. Carter przejeżdża kciukiem po skórze tuż przy rozcięciu. Ten dotyk jest tak delikatny, że prawie mnie łaskocze. – Myślałem, że umrzesz. Gorączka była cholernie wysoka i nie wiedziałem co robić, jak cię ratować. – Unosi swoje spojrzenie, więc i ja patrzę mu prosto w oczy. Siedzimy tuż obok siebie, a nasze ramiona stykają się. Nadal nie puszcza mojej dłoni, a ja nie robię nic, aby przerwać ten kontakt. – Wtedy pojawił się Frank. Zaopiekował się nami Alex. Przynosił jedzenie i ziołowe medykamenty. Jak dotąd nie zrobił nic, co mogłoby zwiastować jego złe zamiary.

– Powiedział do mnie Maddie. Ty także tak się do mnie zwróciłeś, dlaczego?

– Myśli, że jesteś jego zaginioną córką.

– Ale nie jestem, więc dlaczego nie wyprowadziłeś go z błędu?

– Jakby to powiedzieć...Frank nie ma równo pod sufitem. Chyba się załamał i stworzył swój własny świat. Wierzy, że jesteś jego córką, dlatego przynosił jedzenie i lekarstwa.

– Nie można tak go okłamywać Carter. Tak się nie godzi, to okrutne, nie jestem jego córką – mówię stanowczo, na co Carter zaciska mocniej usta w wąską linię. Następnie puszcza moją dłoń i wstaje.

– Wiem Alex, że to nie w porządku, ale co miałem zrobić? Kłócić się z szalonym człowiekiem? Byłaś chora, nieprzytomna i zaczął się kręcić wokół nas nieznajomy. Nie mogłem odejść, nie mogłem zdobyć pokarmu, bo bałem się zostawiać cię samą. Wolałem przyjąć od niego jedzenie i leki, niż zaryzykować opuszczeniem cię na dłuższą chwilę. Przynajmniej tak miałem cię cały czas na oku. Mogłem cię chronić.

– I przyznałeś, że jestem Maddie.

– Nie musiałem nic przyznawać, po prostu przestałem wyprowadzać go z błędu.

– Zaraz, a o jakiego Stevena chodzi? Wspomniałeś o nim? Mieszka ktoś tu jeszcze? Na pewno jesteśmy bezpieczni?

– Spokojnie Alex, jest tylko Frank.

– Ale ten Steven?

– Jest tylko Frank. Steven nie żyje, ale on nie przyjmuje tego do świadomości. Przynajmniej zakładam, że to jego zmarły syn.

– Nie rozumiem...

Carter ponownie się do mnie zbliża, tym razem kuca tuż przede mną.

– Frank myśli, że Steven nadal tutaj jest. Mówi do niego, widzi go, ale go nie ma tak naprawdę, rozumiesz? Frank musiał przeżyć załamanie psychiczne, stąd jego zachowanie.

–To...straszne.

– Tak, to straszne – oznajmia, po czym kładzie dłoń na moim kolanie i lekko ściska. – Nie musisz się co prawda go obwiać, ale mimo wszystko bądź czujna.

– I mam udawać Maddie, aby przynosił nam jedzenie? – pytam z jawnym zwątpieniem. – Skoro ten człowiek tyle wycierpiał, że aż rozmawia ze zmarłym synem, to czy nie pogłębi się jego stan jeszcze bardziej, gdy w końcu odejdziemy? Przecież tutaj nie zostaniemy prawda?

– Oczywiście, że nie zostaniemy. Gdy tylko nabierzesz sił ruszymy w dalszą podróż.

– A co z Frankiem? Jak to wytłumaczymy? Myśli, że jestem jego córką i tak po prostu pozwoli mi odejść? Nie wiem Carter, ale to kłamstwo może źle się skończyć.

– Nie martw się na zapas. Coś wymyślę. Ty masz teraz tylko jedno zadanie, czyli wydobrzeć.

***

Frank faktycznie już się nie pojawił tego wieczoru. Obserwuję Cartera, który po rozpaleniu na nowo w palenisku, szykuje dla nas kolację. W małym garnku gotuje marchewki i kawałki mięsa z jelenia, które wcześniej przyniósł jedyny mieszkaniec tego miasta. Zapach wywaru dociera do moich nozdrzy, więc momentalnie odczuwam zmorzony głód. Kiedy przyglądam się ramionom Cartera, zauważam, że jego mięśnie już tak nie opinają obcisłą koszulkę. Schudł podczas podróży i to bardzo. Nadal jest postawny, ale brak konkretnych i regularnych posiłków odbiłoby się na każdym.

– Jak długo tutaj jesteśmy? – pytam, gdy podaje mi małą miskę z jedzeniem. Gdy wręcza mi plastik w kształcie łyżki, uśmiecham się do niego.

– To nowa kolekcja sztućca, nie wybrzydzaj – mówi poważnie, ale po chwili dostrzegam jak kąciki ust lekko się unoszą w uśmiechu.

– A czy ja coś powiedziałam?

Carter tym razem uśmiecha się jawnie i przyznaję, że mu z tym do twarzy. Kiedy widzę, że sobie nie nakłada porcji jedzenia, od razu postanawiam zainterweniować. – Dlaczego nie jesz? Nie możesz wszystkiego oddawać mnie. Przecież...

– Spokojnie, też zjem, ale później – mówi rozbawiony, tym samym przerywając moją tyradę. – Najpierw chcę się ogolić.

– Ogolić?

– Tak, znalazłem brzytwę. Wyparzyłem ją i chcę się ogolić. Wszystko mnie swędzi – mówi, po czym fatycznie zaczyna się drapać po coraz gęstszym zaroście.

– Myślałam, że tak się nosisz.

– Z zarostem?

– No tak.

– Kiedy nie miałem maszynki, faktycznie pozostawało mi tylko się zapuścić, ale gdy zobaczyłem tę nieużywaną brzytwę w stercie tego bajzlu, wiedziałem, że ją wykorzystam.

Carter przysuwa do ogniska większą misę z wodą, po czym idzie do części pomieszczenia, gdzie z tej odległości widzę tylko pobojowisko. Wraca ze sporym kawałkiem szklanej tafli. Opiera ją o jakiś drewniany mebel i ku memu zaskoczeniu ściąga swoją koszulkę. Następnie przeciera przedmiot rzeczą i wtedy widzę, że jest to pozostałość po lustrze.

Kuca przy misie, wrzuca ubrudzoną koszulę i zaczyna ją...prać. Obserwuję, jak poruszają się jego mięsnie pod wpływem nawet najmniejszego ruchu. Nie skupiam się na tym, że stracił na wadze. Widok nadal jest niesamowity. Podobne dziwne ciepło w ciele czułam, gdy rozebrał się przede mną po raz pierwszy. W chatce, gdzie nadal mieszkałam z dziadkiem. Kiedy Carter był przekonany, że jestem chłopakiem. Podczas podróży widziałam innych mężczyzn, ale gdybym miałam oceniać, Carter jest najprzystojniejszy. Był jeszcze ktoś, kto mógłby zawrócić w głowie dziewczyny, gdyby nie był tak paskudny z charakteru. Niewątpliwie Sadar był przystojny. Jego czarne włosy i ciemna karnacja sprawiały, że nie można było przejść obok niego obojętnie, ale cóż z tego, skoro to okropny człowiek. Nigdy nie zapomnę widoku palącego się domu, gdzie się wychowywałam.

– Nad czym tak myślisz? – pyta nagle Carter, a ja aż kręcę głową, aby odsunąć na bok złe wspomnienia.

– Myślałam o tym, że nadal ten gang Czaszki może nas poszukiwać.

– Też się tego obawiałem.

– Obawiałem? Czas przeszły?

– Gdyby nas ścigali, już dawno by tutaj się zjawili. Kilka dni to dużo, a mają przecież przewagę podczas podróżowania. Nadal mają motocykle.

– Więc może Sadar i jego ludzie jednak przegrali z Marcusem.

– Możliwie, nie wiem Alex, ciężko powiedzieć. Tak czy inaczej nikt się nie pojawił, ale to nie znaczy, że bezpiecznie jest tutaj zostawać dłużej. Gdy tylko poczujesz się lepiej, wracamy do naszego planu.

– Czyli dalej zmierzamy do Edenu? – pytam ostrożnie, co od razu wyłapuje Carter. Odwraca się w moją stronę z poważną miną.

– Tak, idziemy do Edenu, chyba, że zmieniłaś zdanie.

– Nie, nie zmieniłam – zaprzeczam szybko, na co lekko kręci głową z uśmieszkiem.

– Tak myślałem, zatem Eden.

Carter wyciska nadmiar wody z bluzki, po czym wiesza ją na jakimś metalowym stojaku tuż przy ognisku. W naszej małej przestrzeni stworzył coś na kształt mieszkania, nawet nie wiem skąd wytrzasnął ten cienki materac, na którym leżę, ale zdecydowanie się postarał, aby chwilowo żyło nam się tutaj w miarę wygodnie.

Wracam do jedzenia, ale i tak ukradkiem spoglądam na niego, gdy zaczyna golić swoją brodę. Zajmuje mu to sporo czasu, ponieważ nie ma nic więcej oprócz wody do nawilżenia skóry. Jednak, gdy kończy, spogląda z zadowoleniem na swoje odbicie w lustrze.

– Chcesz dokładkę? – pyta, podchodząc do mnie.

– Nie, jestem najedzona.

– Na pewno?

– Tak, na pewno, nie musisz...

– Martwić się? – pyta z kolejną porcją zadziornego uśmieszku.

– Jestem najedzona, teraz ty zjedz.

Carter wyciąga w moją stronę rękę, co nie do końca rozumiem.

– Mamy tylko jedną miskę. Jeśli mam zjeść...

– O Boże, przepraszam. To może ja ją umyję...

– Daj mi ją po prostu Alex, ja ją umyję.

Carter nie czeka na moją odpowiedź, tylko pochyla się nade mną i zabiera z moich rąk metalowe naczynie. Odchodzi ode mnie, po czym zanurza talerz w kolejnej misie wypełnionej wodą. Facet ma wszystko ogarnięte, a ja zaczynam się czuć bezużytecznie. Gdy jeszcze pomyślę, jak wiele przy mnie robił, ile wysiłku musiał w to włożyć, to mam poczucie winy. Jestem dla niego ciężarem, taka prawda.

– Carter?

– Tak? – pyta, po czym napełnia miskę ciepłym jedzeniem. Przysiada tuż przy ognisku i zaczyna pałaszować ze smakiem posiłek.

– Chciałam ci podziękować za opiekę i...za nią przeprosić.

– Rozumiem podziękowania i nie ma za co, ale te przeprosiny? Przepraszasz za opiekę? – pyta zdziwiony.

– Przepraszam, że w ogóle musiało do niej dojść. Ta rana i...gorączka.

– Zatrzymaj się Alex – przerywa stanowczo. – Rana i choroba nie są twoją winą.

– Gdybym się nie zraniła, to bym nie zachorowała i nie musiałbyś się mną opiekować.

– A gdybym był Supermenem już dawno zabrałbym nas do Edenu, bo potrafiłbym latać – mówi szybko, po czym w zabawny sposób marszczy brwi, gdy na mnie patrzy.

– Supermanem?

– Nie słyszałaś o Supermanie? Żartujesz sobie?

– Nie mam pojęcia co przed chwilą do mnie powiedziałeś.

– Chodziło mi o to, że nie ma co gdybać. Nie wiesz, co cię spotka. Ja także mogłem być zraniony. I byłem wcześniej przecież, już nie pamiętasz? Też straciłem przytomność, po tym jak uciekaliśmy przed wilkami. Czy wtedy mnie obwiniałaś?

– Nie, oczywiście, że nie! Ale to Rosalyn się tobą opiekowała najbardziej. Było łatwiej w ich domu niż tutaj.

– Tak czy inaczej, to nie twoja wina, więc przestać gadać głupoty.

– Ja gadam głupoty? To ty mówisz coś o lataniu i o tym...jak go nazwałeś?

– Supermen.

– No właśnie.

– Naprawdę o nim nie słyszałaś?

– Nie, kim on był? I jak to możliwe, że latał? Ludzie nie latają.

– Pochodził z innej planety i miał supermocne, stąd nazwa Superman.

– Z innej planety? – pytam z czystym szokiem. O czym on mówi? – Z jakiej? Przecież tylko na Ziemi jest życie, czytałam o tym w książkach.

– Pochodził z Kryptonu. Nazywał się Kal – El, ale na ziemi przedstawiał się jako Clark Kent.

– Co? Jak to możliwe? Ale...

– Ratował ludzi, był super bohaterem.

– Poważnie?

– Tak – mówi spokojnie, ale gdy dłużej mu się przyglądam, dostrzegam jak jego usta zaczynają drżeć.

– To kłamstwo prawda? Wkręcasz mnie? – Carter w odpowiedzi wybucha śmiechem, aż musi odłożyć miskę z jedzeniem, aby nie wylać wywaru. – To nie było zabawne. Naprawdę przez chwilę ci uwierzyłam.

– Superman naprawdę istniał, ale tylko w komiksach i filmach. To postać fikcyjna. Jako dziecko czytałem o jego przygodach. Miałem kilka zniszczonych egzemplarzy komiksów, to były moje skarby.

Carter z nostalgią wspomina o swoich dziecięcych skarbach i aż miło się robi na sercu, gdy pomyślę, że mamy ze sobą coś wspólnego. Ja również miałam swoje małe perełki, które chowałam w skrzynce. Co prawda nie były to opowieści o Supermanie, ale nadal czuję się rozczulona. To sprawia, że przypomina mi się o jedynym skarbie, które udało mi się zabrać z Midland. Przeszukuję kieszenie mojej kurtki w poszukiwaniu mojej najważniejszej pamiątki. Przez moment wpadam w panikę, gdy nie wyczuwam przedmiotu, ale w końcu koniuszki palców dotykają fotografii. Wyciągam zdjęcie, po czym patrzę na coraz bardziej zniszczony obraz mojej mamy. Gdy tylko unoszę oczy znad zdjęcia, natrafiam na ciekawskie spojrzenie Cartera. Odpycham się do ściany i przysuwam się bliżej mojego kompana. Następnie podaję mu mój skarb.

– To moja mama. To jedyna pamiątka jaka mi pozostała po niej.

Mężczyzna zabiera ode mnie fotografię i przez chwilę w milczeniu ją ogląda.

– Cały czas miałaś przy sobie jej zdjęcie?

– Tak, ukryłam ją przed Marcusem...

– I przede mną.

– Carter...

– Nie jestem zły Alex, po prostu mnie zaskoczyłaś. Ale dobrze, że masz to zdjęcie, musi dla ciebie wiele znaczyć.

– O tak, jest bezcenne. Nawet najazd Sadara na mój dom nie zatrzymał mnie, aby udać się po nie na górę. Musiałam je uratować.

– Zaraz, to po to pobiegłaś, gdy musieliśmy się schować? – pyta nieco zirytowany, ale gdy ciężko wzdycham, on także nabiera powietrza, jakby próbował się uspokoić. Jego zirytowanie mija, a ja jestem pod wrażeniem, jak dobrze udaje mu się kontrolować emocje. To zdecydowany progres. Jeszcze kilka dni temu, nakrzyczałby na mnie za nieodpowiedzialność, a teraz zwyczajnie odpuszcza. Ponownie patrzy na zdjęcie, po czym oddaje mi je. – Jesteś do niej podobna, ale masz ciemniejsze włosy.

– I krótsze – dodaję z uśmiechem. – Dziadek nie pozwalał mi ich zapuścić, w razie, gdyby ktoś z daleka mnie zauważył. W takiej fryzurze bardziej przypominam chłopaka. I nic nie wystaje spod kominiarki. Może kiedyś uda mi się zobaczyć siebie w innej wersji, bardziej kobiecej.

Carter przytakuje zamyślony, po czym sięga po miskę z jedzeniem i ponownie zaczyna jeść. Odsuwam się do tyłu, wracam na swoje miejsce i jeszcze przyglądam się mamie, która uśmiecha się do mnie z fotografii.

– Pasują ci te włosy. Krótkie też są kobiece – mówi nagle, a ja zaskoczona ponownie kieruję na niego swoje oczy. Nie patrzy na mnie, tylko skupia się na jedzeniu. Jakby to co powiedział, nie miało wielkiego znaczenia. Może dla niego nie ma, ale ja inaczej to widzę. Nie chodzi o to, że chciałabym być pięknością, ale od tak dawana udaję chłopaka, że czasami mam już tego dosyć. Bycie kobietą w tych czasach jest cholernie trudne i niebezpieczne, ale to nie oznacza, że nie chcę nią być. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro