Część 67

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Carter

Proces Clarka rozpocznie się wieczorem. Cały dzień szeptano po kątach o poczynaniach mężczyzny, który do niedawna był przykładnym mieszkańcem Edenu, a teraz stał się poważnym zagrożeniem dla innych. Z jednej strony rozumiem ich obawy, są w końcu tutaj dzieci, które na co dzień miałyby z nim styczność. Z drugiej zaś strony, mam wrażenie, że banicja zrozpaczonego człowieka jest nad wyraz okrutna. Jednak takie tutaj panują zasady, które dotyczą się każdego. Tak działają od lat i trzeba przyznać, że tylko im udało się stworzyć miejsce, które przypomina dawne czasy. Czasy, kiedy ludzi nie bali się wychodzić z domu, kiedy nie musieli otaczać się wysokim murem.

Wychodzę przed dom, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i jednocześnie być świadkiem prowadzenia Clarka do gmachu, który służy jako sala sądowa. Poprosiłem Alex, aby została w domu. Nadal zastanawiam się na tym, czy powinienem zakraść się do biura White'a na komisariacie. Sadar w jednym miał rację. Długo nie nadarzy się taka okazja.

Kiedy zauważam Sadara na chodniku, nie jestem zaskoczony. On z pewnością ma zamiar dostać się niezauważonym do biura Rebeki. Gdy tylko mnie zauważa, uśmiecha się szyderczo, po czym czeka, aż się z nim zrównam.

– Czy mi się wydaje, czy miasto nagle opustoszało? – pyta, rozglądając się po okolicy. Faktycznie, tylko kilku mieszkańców spaceruje po ulicy, a o tej porze raczej bywało gwarnie. Co prawda nastał zmierzch, ale nadal Eden tętnił życiem, a dziś jakby wszyscy postanowili schować się w domu.

– Może nie chcą spojrzeć w oczy Clarkowi, bo wiedzą co go czeka.

– Oni już go skazali, a teraz boją się zmierzyć z człowiekiem, którego wypierdolą ze swojego małego raju? Hipokryci.

– W pewnym sensie masz rację.

– W końcu się ze mną zgadzasz. Powiedz Prescott, włamiesz się do komisariatu? Czy stchórzyłeś?

– Nie jestem tchórzem, ale chcę to zrobić rozważnie. Sam widzisz, jak łatwo przychodzi im osądzanie innych.

– Więc może Eden nie jest wart zachodu – oznajmia spokojnie, po czym wyciąga cygaro z kieszeni swojej kurtki skórzanej i odpala go zapałką. Ciekawe skąd go ma? Pewnie z kimś się już skumał cwaniaczek.

– Gdyby to o mnie chodziło, wcale nie musiałbym tutaj zostawać, ale jest Alex. Gdzie według ciebie powinna zamieszkać? Gdzie będzie bezpieczna?

– Tu mnie masz. Poza murami bywa nieprzewidywalnie.

– Delikatnie mówiąc.

– Ale jeśli White jest winny...

– Dowiemy się tego, mam zamiar włamać się do jego biura – mówię szybko, jednocześnie przerywając jego wypowiedź.

Sadar spogląda na mnie zadowolony. Przytakuje, po czym podaje mi cygaro. Po chwili zaciągam się ostrym dymem. Oddaję mu jego własność, akurat wtedy, gdy słyszymy jakieś odgłosy w oddali. Obaj przyspieszamy kroku, ale mimo to staramy się nie rzucać nikomu w oczy. Nie sprawiać wrażenia zbyt zainteresowanych sprawą aresztowanego.

I faktycznie, po chwili z komisariatu wyprowadzają Clarka. Jest skuty kajdankami, a dwóch strażników przytrzymuje go za ramiona. I gdzie on miałby uciec? Stąd nie ma ucieczki. Wtedy zdaję sobie sprawę, że Eden nie tylko jest fortecą, dla niektórych może być też więzieniem...

Sadar

Już dawno nie czułem pożałowania względem kogoś mi kompletnie obcego. I oto jestem. Patrzę na zniewolonego Clarka, który zaczyna krzyczeć, gdy prowadzą go na rozprawę, a raczej na ogłoszenie wyroku.

– Wszyscy jesteście głupcami! Daliście się omotać mordercy! Przeklinam was wszystkich! Oby Eden spłonął! – Mężczyzna jest wściekły, rozgoryczony i zapewne myśli tylko o tym, aby mieć szansę zemścić się na komendancie. Tego nie ma u jego boku, tylko jego bezmyślne przydupasy z Millerem na czele. Nagle pojmany kieruje na mnie swoje spojrzenie. Po jego minie wnioskuję, że mnie rozpoznał, gdy jeszcze niedawno obaj spędzaliśmy noc w oddzielnych celach. – Ślepcy! Marionetki!

Miller mając dosyć wyzwisk, uderza go łokciem w podbrzusze. Już mam zamiar zareagować, ale Carter chwata za moje ramię i mnie powstrzymuje.

– Nie rzucaj się w oczy. Nie angażuj się na oczach strażników. Jeśli mamy zdobyć dowody na zbrodnie komendanta, nie mogą mieć nas na celowniku. Musimy być poza podejrzeniami – oznajmia ściszonym, lecz stanowczym głosem. Następnie puszcza mnie, po czym parzy na Clarka i z uśmiechem mówi uniesionym głosem, aby wszyscy w pobliżu go usłyszeli

– Stary wariat! Pojebało się w głowie od wódy!

Jest w tym coś okrutnego i choć nie przepadam za Carterem, jestem przekonany, że wypowiadając te słowa, gryzło go strasznie sumienie. Obaj mamy twardą skórę, obaj dorastaliśmy w ciężkich warunkach i wiele widzieliśmy zła nas otaczającego, ale nie mogę powiedzieć, że jest bezduszny. Prescott choć nigdy nie chciał być uznawany za porządnego gościa, takim właśnie jest. Nawet ja, jego rywal, jego przeciwnik, wiem o tym doskonale.

Miller śmieje się, słysząc słowa Cartera, więc chyba można uznać, że faktycznie zyskał przychylność strażników. Właśnie dotarło do mnie, że ja nigdy czegoś takiego bym nie osiągnął. Prescott potrafi być podstępny.

Kiedy aresztowany wraz ze swoją obstawą znikają za drzwiami sądu, Carter przytakuje do mnie, po czym rusza w stronę komisariatu. Z pewnością ktoś pełni służę, ale wierzę w jego zdolność do przechytrzenia przeciwnika. Ja natomiast powolnym krokiem zmierzam w stronę budynku, gdzie władzę sprawuje Rebeka.

***

Miałem sporo szczęścia, a może przyczynił się do tego fakt, iż proces wyznaczono na wieczór, ponieważ budynek okazał się opustoszały. Bez problemy wytrychem otworzyłem drzwi. Bandyckie umiejętności, które nabyłem przez lata, teraz okazują się niezawodne.

Spodziewałem się ciemności, więc zabrałem ze sobą nie tylko cygaro i zapałki, ale także upaloną już do połowy świecę woskową. Zapalam ją jednak dopiero, gdy znajduję się z dala od okien, wychodzących na główną ulicę. Nie chcę, aby jakiś przypadkowy przechodzień dostrzegł czyjąś obecność w miejscu, gdzie już nikogo nie powinno być. Całkiem sporo czasu zajmuje mi odnalezienie odpowiedniego pokoju, gdzie mieści się biuro pani burmistrz miasta. Ale w końcu pierwszy raz tutaj jestem, więc nie mam sobie tego za złe. Drzwi do pomieszczenia również są zamknięte na klucz, więc ponownie muszę posłużyć się wytrychem. Po kilku sekundach, słyszę piękny i charakterystyczny dźwięk otwierania zamka.

Wchodzę do środka i od razu podchodzę do całkiem sporego biurka. Odkładam na nim świece i zaczynam przeglądać szufladki. Nic nie znajduję ciekawego, tylko jakieś zapiski na temat plonów i produktów, które należy zdobyć poza miastem. Znajduję także spis ludności Edenu. Z ciekawości otwieram na ostatnią stronę i gdy widzę nasze nazwiska, coś kłuje mnie w sercu. Skoro zapisała nas w edeńskiej księdze, to znaczy, że uważa nas za mieszkańców tego miejsca. Należałem do gangu Czaszki, nawet przewodziłem mu przez ostatnie lata, ale nigdy nikt nie nazwał mnie mieszkańcem, nikt nie zaliczał mnie do swojej społeczności. Bynajmniej nie takiej. Dla mnie było miejsce tylko wśród przestępców, aż w końcu sam się nim stałem. Syn prostytutki, gangus, zbir i bezduszny dupek. I ten sam człowiek został przyjęty do miejsca, które miało być schronieniem dla porządnych ludzi.

Zdezorientowany, a raczej przygnębiony zamykam księgę i odkładam ją na pierwotne miejsce. Wtedy przypadkowo moje palce dotykają czegoś metalowego. Sięgam po przedmiot, który okazuje się kluczami. Chwytam za świecę i zaczynam rozglądać się po całym pomieszczeniu. Są tutaj szafki, kilka krzeseł przy większym stole, jakieś kwiaty w donicy, bibeloty i masa rzeczy, które w żaden sposób nie łączą się z pękiem kluczy, który trzymam.

Nawet wielki regał z książkami... Zaraz, regał?

Prędkim krokiem podchodzę do biurka, ponownie odkładam świecę i zaczynam sprawdzać drewnianą konstrukcję. Jest solidna ani drgnie i kiedy mam już dać sobie spokój, zauważam coś nad książkami. Chwytam za świece i przysuwam ją najbliżej jak mogę.

– To klamka? – pytam sam siebie. Następnie patrzę na klucze, które leżą na blacie biurka. Bingo.

Carter

Wchodząc do komisariatu, nie mam ułożonego planu, postanawiam więc improwizować. Zawsze ktoś pełni służbę w dyżurce, więc nie zaskakuje mnie widok Brada. Polubiłem gościa, wydaje się być w porządku i z pewnością nie ma nadętego ego jak Miller, który jest prawą ręką White'a. Tym razem jednak nie wita mnie z uśmiechem, jest posępny, jakby myślami był gdzie indziej. Wiem od Sadara, że tylko on szczerze współczuł Carlowi. Znał go od najmłodszych lat i cenił. I właśnie odbywa się jego przesądzony od dawna proces. Zakładam, że ciężko mu z takim obrotem sprawy.

– Jak się masz? – pytam.

– Gdyby nie sprawa Clarka, byłaby to spokojna noc.

– Widziałem, jak go prowadzą do gmachu.

– To jego ostatnia noc w Edenie. O świcie go wyrzucą.

– Oszalał z rozpaczy i popełnił przestępstwo. Próba zabójstwa jest tutaj przecież surowo karana.

– To prawda, ale to chory człowiek, należy mu pomóc, a nie wykluczać.

– Macie bardzo restrykcyjne przepisy, więc chyba nie ma innego wyjścia. Poza Edenem też może żyć, znaleźć dla siebie miejsce...

– Wiem, wiem, ale i tak mi go żal.

– Mnie też, choć nie zdążyłem go poznać. A ty jak myślisz? Dlaczego oskarżył White'a? Dlaczego chciał go zabić?

– Był wtedy pijany i miał do niego żal.

– Żal?

– Nie pozwolił mu porozmawiać z człowiekiem, który zabił jego córkę. Ale i tak nie mógłby tego zrobić.

– Dlaczego?

– Facet mówił po hiszpańsku, a Clark nie zna tego języka.

Kiedy słyszę tę rewelację, coś przychodzi mi do głowy.

– A komendant zna.

– Tak. Mężczyzna przyznał się do wszystkiego.

– Więc skąd te oskarżenia Clarka?

– Clark chyba chciał sam wymierzyć sprawiedliwość, a gdy Noah mu to odebrał, chyba swoją złość przerzucił na niego.

– Rozumiem jego rozpacz, ale żeby aż tak się pomylić? Aż tak oderwać się od rzeczywistości? Powinien być wdzięczny komendantowi, że schwytał tego zwyrodnialca.

– Sam nie wiem, co o tym myśleć. Od śmierci Brie, Clark jest nie do poznania. Jak inny człowiek.

– Słyszałem, że Brie przyjaźniła się z córką Noah.

– To prawda, bywała w ich domu.

– Rozmawialiście z nią?

– Z kim? Z Elizabeth?

– Tak, gdy oskarżył White'a, czy zapytaliście ją co ona o tym sądzi?

– Nie było takiej potrzeby. Elizabeth, odkąd przybyła do Edenu z ojcem, nigdy nie opuściła jego murów. Brie była inna. Chciała pomagać przy zbiorach. Elizabeth była w szoku, gdy dowiedziała się o zbrodni. Znów zamknęła się na wszystkie znajomości, przyjaźnie. Jakby ponownie przeżywała traumę.

– Nie wydaje ci się to wszystko dziwne? Brie przyjaźni się z Elizabeth, potem ginie, następnie komendant znajduje i wymierza sprawiedliwość jej mordercy. Potem Clark oskarża White'a, a teraz White wyrzuci go z Edenu.

– Alkohol i rozpacz potrafią namieszać w głowie, choć wolałby, aby było inaczej.

– White dobrze znał Brie, skoro przebywała w jego domu.

– Zapewne.

– Może mu się spodobała, a gdy próbował się do niej zbliżyć...

– To absurd – mówi szybko, przerywając tym samym moją dedukcję. – White tego dnia, gdy zaginęła nie opuszczał Edenu.

– Jesteś pewny?

– Tak, to znaczy tak myślę. Byłem wraz z innymi strażnikami na polu, aby zapewnić bezpieczeństwo pracującym przy plonach. Komendant z nami nie wychodził. Później Brie sama się oddaliła, nie mówiąc o tym nikomu. Wtedy została zaatakowana.

– Skoro byłeś na polu, to nie masz pewności, że w tym czasie nie wyszedł poza mury Edenu...

– Kiedy podnieśliśmy alarm, przybył wraz z pozostałymi strażnikami. Potem zaczęły się poszukiwania dziewczyny.

Brad chyba chce wierzyć, że Clark po prostu zwariował. Przecież nie może mieć pewności, że White nie wymknął się z Edenu, gdy wszyscy oprócz Brie byli na polu. Może Noah wcale nie planował zaatakować dziewczynę, może po prostu nadarzyła się mu okazja, by sięgnąć po to co chciał...

Nie uda mi się przekonać Brada, aby razem poszukać dowodów winy White'a, więc muszę poradzić sobie w inny sposób. Spoglądam na korytarz w oddali i zauważam uchylone okno. To będzie moja furtka, aby dostać się niezauważonym. Żegnam się zatem ze strażnikiem, po czym wychodzę z komisariatu.

Sadar

Nie wierzę własnym oczom. Ukryty pokój w gabinecie Rebeki! Nosz kurwa, wiedziałem, że nie są tacy krystaliczni, jak nam się przedstawiali. A skoro takie pomieszczenie istnieje, to oznacza, że coś ukrywają.

Tutaj także jest stolik z dwoma krzesłami. Nie są tak eleganckie, jak w głównym pomieszczeniu, ale chyba nie o prestiż tutaj chodzi. Natomiast przy ścianach stoją metalowe szafki, a każda z nich ma sześć szuflad. Podchodzę do pierwszej i gdy chwytam za rączkę, w duchu modlę się, aby nie był potrzebny kolejny klucz. Szuflada lekko się zacina, ale w końcu mogę ją wysunąć. Jest w niej mnóstwo teczek. Zaczynam przeglądać ich zawartość.

***

Dokumenty, plany rozwoju Edenu, zapiski pierwszych założycieli, wszystko wydaje się w porządku, gdy nagle trafiam na teczkę, w której jest złożona kilka razy gruba kartka. Wyciągam ją, po czym zaczynam rozkładać na stoliku, gdzie zostawiłem świecę.

– To mapa...to pierdolona mapa...

I nie byłoby w niej nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że Eden, w którym się właśnie znajdujemy, nie jest jedynym takim miejscem. Wtedy przypominam sobie napis na bramie. E06.

Eden, w którym się aktualnie znajdujemy jest szóstą placówką. Łącznie jest ich osiem. Trzy w Europie, trzy w Ameryce Północnej i dwie w Ameryce Południowej. W mojej głowie pojawia się mętlik, a jednocześnie dociera do mnie, że skoro mają oznaczone te wszystkie miejsca, to znaczy, że razem współpracują. Ale dlaczego Rebeka nic o tym nie wspomniała? Ani żadnej inny mieszkaniec? Czy oni są w ogóle świadomi istnienia tych miejsc? I dlaczego zrobili z tego tajemnicę?

Na przemyślenia przyjdzie jeszcze czas. Postanawiam przejrzeć kolejne teczki. Po chwili trafiam na teczkę wypełnioną listami. Otwieram pierwszy z nich.

Potwierdzamy skuteczność Azenu. Pozytywne wyniki zwiększyły się do siedemdziesięciu procent. Przyrost ludności zgodny z naszymi oczekiwaniami. Zalecamy dalsze podawanie leku kobietom w wieku rozrodczym. Dr. Petersen"

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro