Część 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Carter

Ktoś stoi tuż nad nami. Wpatruję się w drewnianą podłogę, która jest dla nas sufitem. Moja głowa prawie styka się z deskami, a gdy ktoś odchodzi, odczuwam ulgę. Jednak rozmowa kilku mężczyzn nie napawa mną dalekosiężną nadzieją na wyjście z tej opresji.

Trzymam w dłoni swoją broń, którą wygrałem podczas ostatniej walki. Nadal mam komplet naboi w magazynku, ale może okazać się on niewystarczający. Strzelba Alexa również nie nadaje się do otwartej walki. To broń myśliwska i do tego cholernie stara. Zbyt dużo roboty z ponowny ładowaniem pocisków. Po za tym nie jestem przekonany, czy chłopak potrafiłby walczyć. Celowanie w kogoś to nie to samo, co naciśnięcie za spust.

Przez szpary między deskami przebija jasne światło. Albo rozpalili w kominku albo posługują się lampą naftową.

Rozglądam się po pomieszczeniu, w którym się skryliśmy. Dostrzegam jakiś podłużny stolik, a na nim równe szklane przyrządy. Od razu zdaję sobie sprawę z ważności tego miejsca. To tutaj powstawała iluzja. Ta sama, którą tak bardzo chce na wyłączność Kenton. Wkrótce moje podejrzenia co do zbirów znajdujących się w chatce potwierdzają się.

– Wygląda na to, że nie ma go w domu. Może wyniósł się?

– Stanley długo tutaj się ukrywał. Nie wierzę, że tak po prostu odszedł.

Głos Kentona jest spokojny, ale wiem, ile frustracji się w nim kłębi. Brak Stanleya, oznacza brak receptury, a co za tym idzie – koniec z iluzji.

– Więc poczekajmy za nim. Wróci i wyciągniemy z niego wszystkie informacje.

– Tak, tak zrobimy...a to co?

Kentona coś zainteresowało i gdy już jestem pewny, że odkrył dźwignię w podłodze, słyszę, jak zaczyna się śmiać.

– Wiesz co to jest Sadar?

– Butelka z alkoholem.

– Niebyle jakim alkoholem. To oryginalny Jack Daniels. To ta sama butelka, którą ofiarowałem Carterowi za wygraną walkę. Dokładnie ta sama.

– Więc jednak cię zdradził.

– Na to wygląda. Sukinsyn dogadał się ze Stanleyem. Dlatego obaj zniknęli.

– Co teraz?

– Teraz trzeba ich odszukać. Jeśli wytropicie ich, dam wam wszystko czego chcecie.

– Wszystko?

– Wszystko.

– Umowa stoi, ale będzie cię to kosztować Kenton.

– Zapłacę każdą cenę. Cartera możecie zabić, ale musicie do mnie przyprowadzić żywego staruszka. Jeszcze nie skończyłem z nim interesów.

***

Alex

Od dobrej godziny nad nami rozbrzmiewa niezła zabawa. Piją alkohol, raczą się jedzeniem, które miało mi posłużyć do przetrwania kilka następnych tygodni i śmieją się na cały głos. Postanowili poczekać dla pewności. Istniała dla nich możliwość, że mój dziadek jeszcze powróci z wyprawy, mimo, iż Kenton był przekonany o zdradzie Cartera.

Mój towarzysz w niedoli, podobnie jak ja, siedzi oparty o ścianę dokładnie naprzeciwko mnie. Trzyma w dłoni pistolet i tylko patrzy na niego, jakby myślał nad tym, aby wyjść z naszego schronienia, tylko po to by oddać upust swojej złości.

Ja natomiast modlę się w duchu, aby odeszli i zostawili nas w spokoju. Jeśli znajdą naszą kryjówkę, już po nas. Cartera zabiją od razu, jak to powiedział ten cały Kenton. A co zrobią ze mną? Mogą także zastrzelić mnie bez żadnego zastanowienia, ale jestem przekonana, że najpierw ściągnęliby z mojej głowy kominiarkę, aby sprawdzić, czy za nią nie kryje się czasem mój dziadek, który nadal ma dla nich wartość. Co wtedy by się stało? Co prawda mam obcięte krótko włosy, ale rysy mojej twarzy zdradzają fakt, iż jestem dziewczyną. Mój los byłby w rękach kilku groźnych mężczyzn, którzy prawdopodobnie od dawana nie widzieli kobiety. Mogę się także mylić, mogą mieć partnerki, które także ukrywają, ale nie sądzę by zostawili mnie w spokoju w takim przypadku. Wpierw by mnie sprzedali za dobrą cenę niż puścili wolno. Przy takiej ewentualności, chyba śmierć byłaby lepsza. Łaskawsza.

Kolejna salwa śmiechu rozbrzmiewa nad nami. Patrzę na podłogę, a w moich oczach pojawiają się łzy. Zniszczą wszystko, na co tak ciężko pracowaliśmy z dziadkiem.

– Stanley już się nie pojawi, a tym bardziej Carter. Czas odejść.

– Może ktoś powinien jednak zostać, tak na wszelki wypadek.

– Nie. Nawet jeśli Stanley wróci tutaj, to i tak będzie musiał przybyć do miasta.

– Dlaczego?

– Bo tutaj nie zastanie już niczego wartościowego. Spalcie wszystko.

Kiedy słyszę słowa Kentona, aż wstaję z ziemi. Mój oddech przyspiesza jak po przebytym maratonie, gdy zdaję sobie sprawę z ich zamiarów. Spalą mój dom, spalą dom mojego dziadka!

Nagle u mego boku pojawia się Carter i chwytam mocno za moje ramiona, jakby próbował mnie powstrzymać przed wyjściem na zewnątrz i próbą powstrzymania ich bestialstwa.

Kręci głową przecząco, abym nie robiła nic pochopnego. I pomyśleć, że to on stwarzał takie pozory. Siedział z zacięta miną i rozmyślał, wpatrzony w pistolet. Na jego policzek spada kropla, jakiejś cieczy. Odrywa od mojego prawego ramienia dłoń, po czym ściera krople i przyciąga ją do swego nosa. Krzywi się czując zapach.

Następnie światło między szczelinami staje się większe, intensywniejsze. Wkrótce i do moich nozdrzy dociera specyficzny zapach. Zapach nafty i ognia.

Carter patrzy na deski, które dzielą nas od pożaru. Przez szczeliny zaczyna dostawać się dym. Mam co prawda kominiarkę, ale nie uchroni mnie przed uduszeniem się. Carter zakrywa usta i nos, gdy coraz więcej spalin wypełnia laboratorium. Następnie chwyta za plecak i zarzuca go sobie na ramię. Kiedy rusza w stronę schodków, ponownie tego dnia, chwytam go za rękaw skórzanej kurtki i go zatrzymuję. Obraca się w moją stronę, po czym odzywa się cicho.

– Udusimy się tutaj, musimy wyjść. – W odpowiedzi kręcę głową, aby dać mu znać, że to zły pomysł. Że powinniśmy jeszcze poczekać. – Albo możemy tutaj zostać i zginąć albo wyjść i sprawdzić nasze szanse. Nie mamy już innego wyboru Alex. Bierz strzelbę i nie wahaj się nikogo zastrzelić. Ty albo oni. Nie wahaj się.

Carter ponownie wspina się po schodach, a moja dłoń puszcza jego kurtkę.

Carter

Powoli otwieram właz, po czym unoszę głowę i skanuję szybko całą powierzchnię izby. Nie widzę nikogo, za to ogień coraz bardziej rozprzestrzenia się po izbie. Wychodzę z piwnicy i wołam Alexa.

– Nie ma nikogo, wyłaź natychmiast. Musimy się stąd wynosić.

Alex po chwili dołącza do mnie. Trzyma w rękach strzelbę, jakby spodziewał się, że zza rogu wyłoni się napastnik. Jednak oni już wykonali swoje zadanie. Doprowadzili dom do płonącej ruiny. Podbiegam do drzwi, które zostały wyłamane czy też przepiłowane jakimś przyrządem. Zaglądam przez dziurę i dostrzegam, jak siedzą na swoich motorach. Patrzą na swoje dzieło, a przywódca gangu Czaszki, popija resztkę alkoholu z butelki Sadar uśmiech się, po czym rzuca w krzaki puste szkło. Kenton nigdzie nie widzę, pewnie jest już w drodze do miasta.

Odchodzę od drzwi, po czym szybko sprawdzam okno w prowizorycznej kuchni. Chwytam za umocowane pręty i szarpię z całej siły. Nie drgną ani trochę. Chatka była niepozorną twierdzą, jednak teraz stała się dla nas śmiertelną pułapką.

Kiedy się obracam, widzę Alexa stojącego przy drzwiach. Robi dokładnie to samo, co ja przed chwilą. Przez wyszarpaną dziurę, gdzie wcześniej była zainstalowana klamka, patrzy na to co się dzieje na zewnątrz. Jak tylko zbliżam się do niego, odsuwa się na bok i wskazuje palcem na dziurę. Pochylam się, po czym spoglądam na podwórko, gdzie jeszcze przed chwilą urzędował jeden z ostatnich na świecie gang motocyklowy.

Odjeżdżają. Ostatni jednak, Sadar jeszcze przez chwilę patrzy na swoje dzieło. Jakby zastanawiał się nad czymś. Wkrótce odpala silnik i dołącza do swojej ekipy w drodze powrotnej do miasta.

Wyjście z domu nadal jest ryzykowne, ktoś mógł zostać na tyłach domu, ale dym i ogień za chwile nas zabiją. Otwieram szeroko drzwi i wychodzę na zewnątrz. Prawię duszę się dymem, ale pamiętam o kwestiach bezpieczeństwa. Trzymam broń przed sobą i skanuję cały teren. Sprawdzam tyły, po czym wracam na podjazd. Zastaję tam Alexa, który stoi przed domem i patrzy z niedowierzaniem, jak płonie. Ogień zajął już cały parter, a pierwsze płomienie pojawiają się na poddaszu. Odsuwam chłopaka, gdy słyszę, jak drewniane belki pękają. Jeszcze tego brakuje, abyśmy zginęli w pogorzelisku.

– Musimy stąd spierdalać i to już. Jesteśmy teraz odsłonięci – mówię, po czym ruszam w stronę lasu, ale zdecydowanie znana mi dróżka nie wchodzi w grę. Jeszcze możemy natknąć się na ludzi Sadara, a tego bym nie chciał.

Oglądam się za siebie i widzę, że Alex tkwi w tym samym miejscu. Jednak teraz klęczy na ziemi i patrzy na płonący już w całości dom. Ponownie podchodzę do niego, chwytam go za ramię i zmuszam do wstania. Ciągnę go niemalże siłą w stronę lasu, aż w końcu wyrywa się z mojego uścisku i rusza sam przed siebie.

Alex

Nie mogę uwierzyć w to co się przed chwilą stało. W to, czego byłam świadkiem. Mój dom spłonął na moich oczach i nie mogłam temu zaradzić. Tylko raz czułam się tak bezradna. Kiedy dziadek umierał i także nic nie mogłam począć, aby zatrzymać ten koszmar.

Moje ubranie pachnie dymem, czuję się cała brudna, zwłaszcza na twarzy, ale nie mogę ściągnąć kominiarki, nie kiedy towarzyszy mi Carter. Od dłuższego czasu przemierzamy las. Teren jest zdradliwy przez podmokłe tereny, więc musimy być niezwykle ostrożni. Kiedy wydostaliśmy się z domu, był już późny wieczór, ale zanim nastanie świt minie jeszcze wiele godzin.

Carter idzie przede mną, jak żołnierz maszeruje do wyznaczonego celu. Pytanie tylko, jaki jest nasz cel.

Nagle zatrzymuje się i rozgląda dookoła. Robię dokładnie to samo, choć nie znam powodu takiego zachowania. Czyżby znowu coś usłyszał? Po chwili rusza dalej, a ja nie mam innego wyjścia, jak podążać za nim. Mam nadzieję, że przynajmniej on wie, co robić dalej.

***

Carter

Na szczęście udało nam się dotrzeć do obrzeży miasta przed świtem. Pójście okrężną drogą było dwa razy bardziej czasochłonne, ale za to milion razy bezpieczniejsze. Gdy tylko wyszliśmy z gęstwiny leśnej, Alex zatrzymał się i jak wryty w ziemię, spoglądał na panoramę miasta. Mimo, iż nadal było dość ciemno, mógł dostrzec najwyższe budynki. Co prawda są nieliczne i zrujnowane po wojnach, ale dla kogoś kto pierwszy raz je widzi, muszą robić wrażenie. Jednak im bliżej byliśmy, tym większa brzydota tego miejsca wychodziła na światło dzienne. Alex był jak w transie. Rozglądał się dookoła, jakby chciał wszystko zarejestrować i zapamiętać. Ja wolałbym zapomnieć.

Powrót do miasta, w którym rządzi Kenton i jak się okazuje we współpracy z gangiem Czaszki, nie jest najmądrzejszą decyzją. Aczkolwiek potrzebuję zabrać kilka rzeczy, które przydadzą się podczas podróży. Nie mogę już nigdy wrócić do tego miasta, jestem tutaj skończony. Oddalę się o jakieś kilkaset kilometrów i osiądę w nowym miejscu.

Im bliżej centrum się znajdowaliśmy, tym większe napięcie czułem. Jak tylko dostrzegam w oddali kilku mężczyzn stojących przy jednej z kamienic, naciągam na głowę kaptur od bluzy, po czym pokazuję Alexowi, aby szedł blisko mnie.

– Zachowuj się normalnie, idź swobodnie. I pod żadnym pozorem nie uciekaj, jeśli tego ci nie rozkażę – mówię, po czym chłopak szybko przytakuje.

Jeśli pomyślą, że oto przed nimi zjawiają się ofiary losu, z pewnością przez myśl przejdzie im sprawdzenie, co takiego trzymam w plecaku. Każdy stara się jakoś przetrwać, zdobyć coś wartościowego, a w tym momencie mam mały majątek w postaci środków odurzających i to cholernie popularnych w tym mieście.

Czterech mężczyzn, pogrążonych w rozmowie stoi po przeciwnej stronie ulicy. Kiedy się zbliżamy, nie patrzę na nich, nie prowokuję, tylko zdecydowanym krokiem idę przed siebie. Czuję na sobie ich wzrok, wręcz słyszę, jak poruszają się trybiki w ich głowach. Oceniają swoje szanse, oceniają korzyści.

Całe szczęście nie decydują się nas zaatakować. Gdy tylko znikamy w sąsiedniej uliczce, zerkam na Alexa. Zaczynam się zastanawiać na tym, co ich bardziej zniechęciło. Moja bijąca pewność siebie czy upiorna kominiarka mojego towarzysza. Na samą myśl o tym, że ten chuderlawy chłopak może swoim wyglądem kogoś skutecznie odstraszyć, czuję rozbawienie.

***

Docieramy do kamienicy, gdzie mieszka Lori. Tutaj Kenton nas nie znajdzie, przynajmniej nie od razu. Moje mieszkanie jest już przysłowiowo spalone, a Alexa w dosłownym znaczeniu tego słowa. Musimy tego dnia schronić się u mojej znajomej, a pod osłoną nocy wymkniemy się z miasta. Wchodząc do kamienicy, wyciągam broń i pokazuję Alex, aby także trzymała w pogotowiu strzelbę.

Lori mieszka na najwyższym piętrze. Jak twierdzi taka wędrówka jest konieczna. Wielu szabrowników nie ma ochoty wspinać się tak wysoko, by na końcu stwierdzić, że się nie opłacało. Dwudzieste piętro skutecznie przez lata spełniało swoją funkcję. Za to ja mam wrażenie, że zaraz wypluję płuca. Nie spałem ponad dobę, a noc spędziłem na przedzieraniu się przez las. Nie zliczę, ile razy wkurwiałem się na gałęzie, przez które przechodziło się jak przez ciernie.

W końcu stajemy przed drzwiami Lori. Alex również wygląda na wyczerpanego naszą wielogodzinną i nieustanną wędrówką. Pochyla się, po czym kładzie dłonie na kolanach i ciężko oddycha.

– Wszystko dobrze? Nie zemdlejesz mi tutaj? – Alex potrząsa przecząco głową, po czym prostuje się i stara wyrównać oddech. – Jezu, ściągnij tą kominiarkę i zaczerpnij normalnie powietrza.

Chłopak ponownie niemo zaprzecza, a gdy mam już ochotę sięgnąć po materiał okrywający jego głowę, otwierają się przed nami drzwi. Lori najpierw się uśmiecha, ale gdy kieruje swoje spojrzenie na mojego nowego kumpla w niedoli, robi wielkie oczy i otwiera nieco usta ze zdziwienia.

– Czy to napad? Tym się teraz zajmujesz Okrutny Carterze? Tylko dlaczego zaczynasz od przyjaciół?

– Zabawna jak zawsze, a teraz nas wpuść.

Alex

Z niedowierzaniem patrzę na kobietę, która przed chwila otworzyła drzwi i wpuściła nas do swojego mieszkania. Carter od razu podszedł do kuchenki, gdzie stał dzbanek z wodą. Duszkiem prawie wypił całą zawartość. Ja również jestem spragniona i głodna. W końcu nie zabraliśmy żadnego prowiantu. Jednak w tej chwili interesuje mnie tylko jedno. Jak kobieta może żyć w mieście? Przecież to tak cholernie niebezpieczne! Tyle się nasłuchałam od dziadka, tyle przestróg i co? To wszystko było kłamstwem? Czy dziadek oszukał mnie, bo nie chciał, abym go zostawiła? Abym nigdy nie odeszła? Nie, to niemożliwe! Nie wierzę, że był tak okrutny!

– Co z twoim kolegą? Patrzy na mnie i się nie porusza – mówi kobieta, a ja już prawie się odzywam, że ja również jestem tej samej płci. Jednak moje zamiary wyprzedza Carter i to jego głos rozbrzmiewa w małym mieszkaniu.

– On tak już ma. Czasami dopada go zawias. To Alex, wnuk doktorka.

– Co takiego? Stanley miał wnuka? Nawet nie wiedziałam, że miał dzieci!

– Ja też nie wiedziałem i byłem równie zaskoczony. Co jak co, ale doktorek potrafił nieźle utrzymać tajemnicę.

– Potrafił? – pyta zdezorientowana.

– No tak, doktorek zmarł.

– O nie. To był taki dobry człowiek... – mówi z prawdziwym przejęciem, po czym kobieta podchodzi do mnie i dotyka moich ramiona. Lekko pociera je dla pocieszenia. – Proszę przyjmij moje kondolencje, będzie nam wszystkim brakować twojego dziadka. – Po tych słowach robi kolejny raz coś dla mnie niespodziewanego. Przytula mnie mocno do siebie, aby chyba jeszcze dosadniej ukazać swoje wyrazy współczucia. Kiedy się odsuwa marszczy nos, a potem się odzywa. – Dlaczego czuję spaleniznę?

– Bo Kenton i gang Czaszki spalili dom doktorka i tego chłopaka.

– Sadar i Kenton? Czy oni nie mieli kiedyś spiny?

– Tak, ale w świetle nowych możliwości, postanowili razem współpracować.

– I co? Bawią się w piromanów? Po co spalili dom tego biednego chłopaka?

– Bo szukali mnie i doktorka.

– Dlaczego?

– Lori...

– Co zrobiłeś Carter? Co znowu odjebałeś? – pyta butnie, co cholernie mi się podoba. Pierwszy raz widzę kobietę. Do tego jest waleczna i nie boi się mężczyzny. Carter jest postawny i silny, więc nie miałaby z nim szans w pojedynku, a mimo to podchodzi bliżej i wymierza w niego palec wskazujący. – Mów, w jakie tarapaty się wpędziłeś.

– W zajebiście poważne tarapaty. Powiedzmy, że jestem do odstrzału.

– Kenton nie zabiłby swojego najlepszego zawodnika.

– Zrezygnowałem z walk.

– No to zmień zdanie, ugadaj się z nim...

– Sprzedawałam za jego plecami iluzję. Dogadałem się ze Stanleyem i razem wykiwaliśmy Kentona.

Kobieta ponownie robi zabawną minę, wyrażająca szok w czystej postaci. Gdy tylko jej mimika powraca do normy, mówi spokojnie, prawie melodyjnie.

– No to jesteś do odstrzału. Jakie kwiaty mam przynosić na grób? Rośnie dużo paproci za kamienicą.

– Lori to nie jest zabawne.

– Oj wiem, nie musisz mi tego mówić. Nie chciałabym mieć Kentona za wroga. Całe szczęście, że on i ci motocykliści nie lecą na mnie. – Kobieta odwraca się ponownie w moją stronę i kontynuuje. – Możesz już ściągnąć tę paskudną kominiarkę. Tutaj nic wam nie grozi.

Momentalnie odczuwam zażenowanie. Wstyd mi, jak muszę się prezentować. Jak jakiś włóczęga, który od dawna nie nosił ubrań w odpowiednim dla siebie rozmiarze.

– Chłopak nie ściąga kominiarki, zostaw go.

– A ty będziesz za niego odpowiadać? Adwokat się znalazł. Pamiętaj, że ten zawód dawno temu wymarł.

– Nie jestem jego adwokatem, ale chłopak jest niemową, więc tak, odpowiadam za niego.

Wtedy zdaję sobie z czegoś sprawę. Wsuwam dłoń w obszerną kieszeń kurtki i uśmiecham się, gdy wyczuwam mój notesik oraz ołówek. Wyciągam przedmioty i szybko piszę. Następnie podaję notes kobiecie.

„Miło mi cię poznać"

Lori po przeczytaniu, uśmiecha się czule, po czym oddaje mi notes, jednocześnie mówiąc...

– Mnie również miło cię poznać. Może jesteście głodni?

– Umieram z głodu – oznajmia Carter, po czym sięga po jabłko leżące w małym koszyku na stole. Ja również przytakuję i od razu tego żałuję. Nie mogę przecież przy nich jeść. Nie mogę ściągnąć kominiarki. A może mogę? Skoro Carter nie zachowuje się agresywnie wobec swojej znajomej, to może i mnie nic nie grozi, ujawniając się przed nim. – Nakarm Alexa, a ja niedługo wrócę – dodaje, czym przerywa moje rozważanie na temat ściągnięcie okrycia głowy.

– A ty, gdzie się wybierasz? Przecież ściga cię Kenton i jego nowi chłoptasie! Masz życzenie śmierci?!

– Muszę załatwić parę spraw, zanim zniknę z tego przeklętego miasta na dobre.

– Więc odchodzisz na zawsze? – pyta o wiele cichszym głosem. Jej twarz także zdradza smutek.

– A mam inne wyjście Lori? Jak zostanę, to zginę. To proste równanie i niezbyt korzystne dla mnie.

Lori przytakuje, ale już się nie odzywa. Carter kończy jeść jabłko, następnie wyrzuca ogryzek do kosza, który stoi przy wolnej ścianie w kuchni i rusza w stronę drzwi.

Zanim wyjdzie, jeszcze odwraca się w naszą stronę i mówi poważnie.

– Nie masz czego się bać, jest niegroźny.

– Ta kominiarka i za duże ubrania w stylu „na złodzieja" mnie nie wystraszą – oznajmia Lori z uśmieszkiem.

– Mówiłem do Alexa.

– Ty chamie! Teraz wiem, dlaczego nosisz przydomek „Okrutny Carter".

Okrutny? Taki nosi przydomek? Już raz Lori tak się do niego zwróciła, ale sądziłam, że to tylko żart. Skoro jednak jest to nazwa nabyta, to musi być uzasadniona. Musiał na nią sobie zasłużyć. Patrzę na Cartera, który ma nieodgadniętą minę, po czym wychodzi z mieszkania.

Całe szczęście, że pod wpływem emocji nie ściągnęłam kominiarki. To, że nie krzywdzi Lori, nie oznacza, że mnie również potraktuje łagodnie. Nie mam zamiaru się o tym przekonywać, muszę pamiętać o zasadach stworzonych przez dziadka.

Patrząc ponownie na Lori, która uśmiecha się do mnie serdecznie i która po chwili rusza w stronę kuchni, zdaję sobie sprawę z czegoś jeszcze. Carter powiedział „Jest niegroźny". Zaznaczył, iż słowa te kierował do mnie, a nie do niej. Użył złego sformułowania. A może nie?

Kolejny raz szybko piszę w notesie, po czym podchodzę do kobiety i pokazuję jej moje zapiski. Lori śmieje się na głos, po czym mówi.

– Nie kochany, nie jestem kobietą, ale dziękuję, że tak pomyślałeś. Staram się jak mogę.

Po jej czy też jego wyznaniu, czuję jak iskierka nadziei w moim sercu gaśnie. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy, nie wiedziałam, że mężczyźni przebierają się za kobiety.

Odchodzę od Lori i siadam przy małym stole kuchennym. Obok na podłodze leży plecak Cartera, więc chyba nie muszę się martwić, że mnie porzuci. Nie zostawiłby drogocennego towaru. Mnie może i tak, ale nie iluzję. Tego jestem pewna.

Nie wiem, jak długo siedziałam tak pogrążona w swoich myślach. Wracam do rzeczywistości, gdy przede mną ląduje talerz ze smażonym mięsem i kawałek chleba.

– Nie ma tego sporo, ale nie spodziewałam się gości. To mięso z jelenia. Dostałam od ostatniego klie... – Lori nagle przerywa, potrząsa głową, po czym zmienia temat. – Dlaczego nie ściągniesz kominiarki? W niej nie zjesz, a stąd, gdzie siedzę mogę usłyszeć, jak burczy ci w brzuchu.

Faktycznie, gdy tylko poczułam zapach mięsa, w moim żołądku zaczęła się rewolucja. Jakby krzyczał „Nakarm mnie, bo nie dam ci spokoju!". Jednak nie mogę się ujawnić! To pierwsza i najważniejsza zasada!

Sięgam po notes i ponownie piszę odpowiedź dla Lori.

„Miałem wypadek, jestem poparzony. Noszę maskę, bo wyglądam jak potwór"

Lori czytając moje wytłumaczenie komicznego stroju, najpierw wygląda na zasmuconą. Jednak, gdy patrzy na mnie, stara się uśmiechnąć pocieszając. Moją dłoń, która spoczywa na stole, okrywa swoją, po czym oznajmia.

– Potwory to ludzie z brzydką duszą, a nie poparzoną twarzą. Wygląd nie ma nic wspólnego z tym, co człowiek sobą reprezentuje. Weźmy takiego Kentona. Elegancki facet, nawet powiedziałabym elokwentny, a w rzeczywistości jest cholernym skurczybykiem, nie mającym żadnych zasad moralnych. Albo Sadar. Wygląda bosko, jest przystojny z tymi czarnymi, nieco przydługimi włosami oraz ciemną karnacją, a stoi na czele gangu, który także nie ma nic wspólnego z dobrocią serca.

Lori na koniec, aby potwierdzić słuszność swoich słów, ściska moją dłoń, ukrytą pod poszarpaną rękawiczką. Następnie wstaje z krzesła i idzie w stronę drzwi, których wcześniej przez całe zamieszanie nie zauważyłam.

– Zjedz coś w spokoju, a ja w tym czasie się wykąpię. Potem ty możesz skorzystać z łazienki. Tylko proszę oszczędzaj wodę. To nie jest łatwe tak targać bański na dwudzieste piętro – mówi z uśmiechem, po czym znika w innym pomieszczeniu.

Przez chwilę tylko patrzę na posiłek. Ślinka napływa mi do ust, a pusty brzuch ponownie przypomina o swoim marnym istnieniu. Toczę w głowie walkę ze sobą. A jeśli mnie nakryje?

Dopiero, kiedy słyszę plusk wody, postanawiam unieść kominiarkę, tak by tylko usta były odkryte. Zjadam obiad w oku mgnienia. Łapczywie, mało kulturalnie i zdecydowanie w stresie. Naciągam kominiarkę i znów moja twarz jest okryta. Wstaję od stołu, zabieram talerz i odnoszę do małego zlewu. W misce widzę w miarę czystą wodę, więc od razu myję po sobie naczynie. Odkładam czysty talerz na małą ścierkę, położoną na blacie i wracam na swoje miejsce.

Teraz muszę tylko poczekać na Cartera. Mam dla niego propozycję. Oby tylko się zgodził...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro