1. Pieprzony Kamień

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gazeta Atlantic City

05.06.2022r. Sześć straży pożarnych w Atlantic City zostało wysłanych na akcję ratunkową samochodu osobowego, który wpadł do jeziora Bay.

Po godzinie reanimacji kobieta wraz z mężczyzną nie przeżyli.

Wciąż trwa dochodzenie w sprawie wypadku.

Leżę od pół godziny na brzuchu, trzymając w dłoni szarą gazetę, na której pierwszej stronie widnieje niewielkie zdjęcie jeziora Bay, a tuż nad nim wyłowiony czarny mercedes. Obok niego znajduje się krótki opis wypadku. Znam go chyba już na pamięć, a mimo to za każdym razem, gdy go czytam, znów boli. Pamiętam dokładnie, jak uczyłam się jeździć w tym mercedesie. Za pierwszym razem mało nie uderzyłam w drzewo, ale tata zdążył skręcić kierownicą w drugą stronę. Za drugim razem szło mi lepiej, dopóki nie przejechałam prawie jakiejś staruszki. Na szczęście tata wybrnął z sytuacji. Zawsze to robił.

Kojarzy mi się on również z mamą, gdy jeździłyśmy nim nad jezioro albo wymykałyśmy się w nocy i jechałyśmy do Ocean City pobawić się i pochodzić po barach lub wesołym miasteczku. Jeździliśmy nim również wspólnie, kiedy wyjeżdżaliśmy, czy to na kilka dni do Las Vegas albo nasza coroczna podróż do Sierra Nevada, gdzie całe dnie spędzaliśmy w górach.

A to tylko zdjęcie jednego czarnego samochodu, a tyle pięknych wspomnień, które właściwie zostały tamtej nocy zatopione na dnie jeziora. Pamiętam, ten wypadek jakby to było wczoraj, czuję się, jakby to było wczoraj, a minęły dwa tygodnie. Czternaście dni, odkąd Lily i Michael Evenson nie żyją. Właściwie nie pamiętam nic co się wtedy działo, a jedynie to, co czułam. Rozdzierający mnie na kawałki ból, uczucie jakbym sama tonęła. Pamiętam tylko podróż samolotem z przyjaciółką mamy do dziadka Edwarda

Zabawne, bo mimo to koszmary nawiedzają mnie do teraz. Zupełnie, jakbym brała udział w tym wypadku.

Widzę najczęściej ciemną ulicę, oświetloną jedynie bladym światłem ulicznych lamp. Wokół otacza mnie ciemna, gęsta woda. Maszeruję tą drogą dobre kilka minut, do momentu aż dostrzegam czarnego Mercedesa, który jeździe z bardzo dużą prędkością. Przyglądam się mu uważnie, doskonale wiedząc, że jest tam moja mama wraz z tatą. Mimo to nie robię nic, nawet gdybym chciała. Samochód wpada w poślizg i wjeżdża wprost w otchłań wody. A ja jedyne co mogę robić to przyglądać się topiącym się rodzicom. Jak ich krzyczące o pomoc twarze, znikają w ciemności. Budzę się wtedy, przez co śpię może cztery godziny dziennie.

Zmęczona odkładam prasę na brązową szafkę obok, gdzie również stoi zdjęcie rodziców w czarnej ramce. Stoją razem na pomoście i obejmują się. Tata z zabawną czapką rybaka, a w dłoni dumnie trzyma długą wędkę. Natomiast mama ukazuje szereg białych zębów, trzymając książkę Coollen Hoover. Uśmiecham się delikatnie, po czym wstaje z łóżka i kieruję się w stronę salonu. Mieszkanie dziadka nie jest tak samo duże, jak nasz dom w Atlantic City, lecz nie narzekam, bo ma swój urok. Duże typowe dla kamienic okna i wysokie sufity. A do tego meble, które są w stylu retro.

Gdy przekraczam próg salonu, pierwsze co dostrzegam to dziadka siedzącego na beżowej kanapie, oglądającego telewizję. Nie zwracam jednak uwagi na to, co w niej leci, gdyż nie znam tych starych filmów. Mimo to dosiadam się do niego, nie wiedząc co ze sobą zrobić.

- Nie jesteś głodna? - pyta, odrywając swe niebieskie tęczówki od telewizora. Nie lubię tego spojrzenia, pełnego troski i współczucia. Czuję się wtedy winna. A naprawdę chciałabym normalnie funkcjonować. Znów się wysypiać, znów normalnie jeść bez uczucia mdłości, znów normalnie żyć. Niestety to nie jest takie proste. Owszem są dni, kiedy jest lepiej, lecz zaraz po nich nadchodzą te dni. Dlatego już wolę się nie oszukiwać. Wolę już trwać w tych dniach, cały czas.

- Nie dziadku, a ty niczego nie potrzebujesz? - dopytuję, gdyż tak naprawdę to ja powinnam się martwić o niego. Nie jest już człowiekiem o wzorowym zdrowiu i młodym wieku.

Dziadek Edward to osiemdziesięcioletni mężczyzna o wciąż pięknej urodzie. Mimo lekko obwisłej skóry i nieco dużej ilości zmarszczek wciąż widać tę ostrą szczękę i idealny nos, a do tego te błękitne oczy. Wszystko byłoby cudownie, gdyby nie fakt, że ma duże problemy z sercem. Do tego ma niemałe problemy z nogą, przez co porusza się, wspomagając laską.

Dlaczego więc trafiłam akurat do niego? A nie do żadnej ciotki, która jest o połowę młodsza i sprawniejsza? Chyba po prostu nie chciałam. Odkąd pamiętam, dobrze dogadywałam się z dziadkiem i nie wyobrażałam sobie zamieszkać gdzieś indziej niż u niego.

- Jeśli to nie problem to mogłabyś mi zaparzyć czarnej herbaty - odpowiada, na co przytakuję i wstaje z małej kanapy, po czym idę w stronę kuchni, która jest połączona z niewielką jadalnią. Wlewam wody do czajnika, a następnie wkładam torebkę do ulubionego różowego kubka z misiem dziadka. Podejrzewam, że należał kiedyś do babci i dlatego tak bardzo się na niego uparł.

Zalewam szybko wrzątkiem kubek i zanoszę go dziadkowi.

- Nasturcjo miałem nie poruszać tego tematu, ale nie myślałaś nad wizytą u psychologa? - pyta, a ja mało nie opuszczam kubka z herbatą na podłogę.

- Co noc słyszę, jak przez sen krzyczysz, wołasz swoich rodziców, a potem jak chodzisz z pokoju do balkonu i kuchni. - Powoli siadam obok niego, analizując powoli każde jego słowo. Cholera, nie chciałam go martwić. Nie sądziłam, że aż tak bardzo zawróciło mu to głowę. Wiedziałam, że się martwi, ale żeby aż tak? Wizyta u psychologa? Wzdycham cicho, po czym siadam naprzeciw niego.

- Dziadku to tylko koszmary, nie masz się czym martwić - odpowiadam, kładąc swą dłoń na jego kolanie, okrytym kocem, chcąc dodać pewności swym słowom.

- Nasturcjo nie śpisz, nie jesz, nie wychodzisz z domu i ciągle oglądasz tę gazetę, chyba jednak mam się czym martwić - wymienia, patrząc na mnie znów tym zatroskanym wzrokiem. I znów te wyrzuty sumienia. Może lepiej było zamieszkać z ciotkami? Przynajmniej nikogo bym nie martwiła.

- Potrzebuje czasu tak? - Kłamie zarówno jego, jak i siebie. Ma rację, ma ogromną rację, jednak nie chce go denerwować. Muszę się jakoś z tym sama uporać.

Dziadek cicho wzdycha, po czym wraca do filmu i bierze w dłonie kubek. Przez chwilę nic się nie odzywa, jakby zastanawiał się nad tym, co powiedzieć.

- Ufam Ci dziecko - odpowiada, na co mu jedynie przytakuję. On powraca do filmu, natomiast ja do patrzenia się w okno, nie myśląc kompletnie o niczym.

*

Gdy dochodzi ósma, postanawiam opuścić mieszkanie i pochodzić trochę po ulicach Beverly Hills. Jestem tu od dwóch tygodni, a ani razu nie poszłam pozwiedzać. Nie miałam na to właściwie siły, dziś nie mam również, ale muszę być silna dla dziadka.

Edwarda mieszkanie znajduje się na obrzeżach, jednak do centrum mamy niecałe dziesięć minut drogi. Całkiem mi się to podoba, gdyż jest naprawdę cicho i spokojnie. Kiedy mieszkałam w Atlantic City, nasz dom był bliżej centrum, przez co codziennie miałam pobudki w postaci trąbiących na siebie samochodów i taksówek.

I po kilku minutach marszu mogę stwierdzić, że to miasto jest nudne. Tutaj nic nie ma ani plaż, ani ciekawych miejsc prócz parków i barów. Gdy docieram do jednej z ziemnych ścieżek, kieruję się w stronę drewnianych ławek. To chyba najlepsze, co obecnie mogę zrobić. Siadam na jednej z nich, a następnie wkładam dłoń do kieszeni szarej bluzy. Wyciągam paczkę złotych Marlboro, po czym odpalam jednego papierosa.

Przez ostatni czas skupiłam się głównie na stracie rodziców, a zapomniałam kompletnie o mojej przyjaciółce, Hailey. Ostatni raz, kiedy z nią rozmawiałam to na lotnisku, jak mnie żegnała, a potem się nie odezwałam. I dopiero teraz czuję, jak bardzo mi jej brakuje. Naszych wspólnych spacerów i rozmów, które chyba nigdy nie miały końca. Traktowałam ją jak własną siostrę, a teraz? Dzielą nas cztery tysiące kilometrów i nic z tym nie możemy zrobić.

Wyciągam telefon, po czym wybieram numer mojej blondyny. Mam nadzieję, że odbierze, bo obecnie nic bardziej nie potrzebuję, jak ją usłyszeć. Jej delikatnie piskliwy głos i głośny śmiech.

- Nasturcja! - krzyczy, przez co dzwoni mi w uszach. - Ty krowo martwiłam się! Nie odbierasz ani nie odpisujesz! - Słyszę, jak zaczyna płakać, a ja po raz kolejny dziś czuję wyrzuty sumienia. Nie powinnam przenosić swoich zmartwień na innych. Nie zasługują na to.

- Przepraszam Hailey, potrzebowałam pomyśleć - odpowiadam spokojnie, starając się nie uronić łzy. Nie jest to jednak łatwe, słysząc jej szloch. - Proszę cię, nie płacz.

- Nie rób tak więcej - szepcze, uspokajając się. Ja natomiast kończę wypalać papierosa i mam ochotę zapalić kolejnego. Czuję się tak bardzo winna. To przeze mnie Hailey jest w takim stanie, to przeze mnie dziadek się zamartwia.

- Jak się czujesz? - pyta, ciągnąc przy tym nosem. Natomiast ja zastanawiam się nad odpowiedzią. Nie jest dobrze ani trochę, lecz nie mogę jej tego powiedzieć. Znam Hailey i wiem, że gdybym powiedziała jej prawdę, byłaby jeszcze dziś w Beverly Hills.

- Jest coraz lepiej - odpowiadam, unosząc delikatnie kąciki ust. - Spodobałoby Ci się tu. - Kłamię, nie jest ani lepiej, a Beverly nie spodobałoby się blondynie. Ona woli ciepły klimat, codziennie wypady na plażę i kąpiele w oceanie. Wieczory spędzać w barach, a noce tańcząc w klubach. Nudziłoby ją to miejsce, tak samo, jak mnie.

- To się cieszę - mówi nieco weselej. -A jak z dziadkiem? Dogadujecie się?

- Jest dla mnie w porządku - odpowiadam tym razem zgodnie z prawdą. Dziadkowie bywają bardzo surowi, gdyż patrzą na świat nieco inaczej, jednak z dziadkiem Edwardem jest nieco inaczej. Jest typem dziadka bardziej wyluzowanego, wyrozumiałego, z czego się naprawdę cieszę, bo wyrozumiałość to jedyne czego obecnie potrzebuję.

- Hailey muszę kończyć, zadzwonię do ciebie później - mówię szybko, po czym się rozłączam. Chowam telefon do kieszeni i powoli ruszam do wyjścia z parku. Wychodząc z niego, staje na chwilę, aby wyciągnąć kolejnego papierosa. Szukam po kieszeniach zapalniczki, lecz kompletnie przepadła. Odwracam się, aby zobaczyć, czy nie ma jej na ławce, lecz w tym samym czasie upadam na ziemię.

Pierwsze co robię, chwytam się za głowę, starając się zrozumieć, co się właściwie stało. Powoli rozchylam powieki, a przed sobą dostrzegam czyjeś buty. Unoszę delikatnie brew, analizując, co tu się dzieje. Powoli podnoszę się z ziemi, otrzepując się.

- O Boże! - słyszę lekko piskliwy damski głos. Nieznajoma zaczyna szybko się podnosić, po czym do mnie podchodzi. - Wszystko w porządku? Bardzo przepraszam, po prostu zapatrzyłam się i jakoś tak wyszło! Proszę nie wzywać policji, ja naprawdę nie chciałam! - Zaczyna panikować i oglądać mnie z każdej strony, czy oby na pewno nie zrobiła mi żadnej krzywdy.

- Cholera! Niezdara ze mnie! A mówiłam im, że bieganie nie jest dla mnie, ale po co mnie słychać! - krzyczy tym razem sama do siebie, wciąż oglądając moje ciało. Natomiast ja patrzę na nią, starając się nie roześmiać z tej całej sytuacji i min ludzi przechodzących obok.

- Spokojnie, wszystko gra - mówię do brunetki, która jest chyba w moim wieku. Wstaję powoli na nogi, co robi również dziewczyna. - Trochę mnie zamroczyło, ale poza tym nic się nie stało. Możesz być spokojna. - Zapewniam, co ją chyba lekko uspokaja. Jej blada twarz zaczyna nabierać kolorów, a duże brąz oczy nie przypominają pięciozłotówek.

- O tyle dobrze, przepraszam jeszcze raz! Muszę biec dalej, bo przyjaciel mnie zabije! - krzyczy, po czym się oddala, a ja zszokowana zostaje sama w parku, zastanawiając się, czy to wszystko miało właśnie miejsce.

Zniżam swój wzrok na ziemię, gdzie dostrzegam czarną zapalniczkę.

*

Gdy przekraczam próg domu, pierwsze co słyszę to głośne chrapanie dziadka z jego sypialni. Unoszę delikatnie kąciki ust, po czym przechodzę do swojego pokoju. Ściągam z siebie niebieskie jeansy wraz z żółtą, krótką koszulką. Zarzucam na siebie za to zwykłe szare dresy i białą koszulkę, na której widnieje duży podpis Lany Del Rey. To również dowód moich i mojej mamy wypadów. Pewnego letniego wieczora wpadła do mojego pokoju, wymachując dwoma biletami na koncert naszej ulubionej artystki. Nasze piski słyszało całe Atlantic City, ale było warto. I oddałabym duszę, aby przeżyć to znów. Przeżyć to z nią.

Uchylam na roścież okno, a następnie wskakuję na duży parapet. I jak już mówiłam, podoba mi się dom dziadka, ale to miejsce uwielbiam. Szczególnie nocą, gdy mam tak piękne widoki. Z lewej strony rozciąga się gęsty las, natomiast z prawej są ulice Beverly, które są zjawiskowo oświetlone. Jednak nie na to zwracam szczególną uwagę. Najpiękniejszym w tym wszystkim jest wiecznie bezchmurne niebo, które co noc umożliwia mi oglądanie gwiazd. Od czternastu dni robię to codziennie. Co wieczór siadam przy tym oknie, przyglądając się miliardom gwiazd i jednemu lśniącemu księżycowi, jakby miało mi to, cokolwiek dać.

Wyciągam ze złotej paczki jednego papierosa, szybko go odpalam. Nigdy nie lubiłam papierosów, brzydziłam się nimi. Teraz również, jednak dzięki nim mam mniejszy natłok myśli, a tym samym spokój, którego ostatnio mi brakuje. Zamykam oczy, zaciągając się mocniej nikotynowym dymem.

- Zabilibyście mnie. - Uśmiecham się, starając się wyobrazić sobie miny rodziców na wieść o tym, że ich córka pali. Mama wściekłaby się, natomiast tata byłby zawiedziony, więc byłaby szansa, że wyszłabym z tego cało.

Gdy mam zaciągnąć się po raz kolejny, coś przelatuje mi przed twarzą, a ja spadam wprost na drewnianą podłogę, uderzając o nią tyłkiem. Wypuszczam papierosa, przez co ten toczy się gdzieś koło łóżka. Przez chwilę nie ruszam się z miejsca, nasłuchując, co się właśnie dzieje. Niestety nic prócz głuchej ciszy nie słychać. Nic. Unoszę więc delikatnie głowę, rozglądam się po pokoju i dostrzegam coś, co mnie tak przestraszyło.

Pieprzony kamień.

Schylam się po niego, a następnie podchodzę z nim do okna. Wściekła rozglądam się, kto robi sobie takie żarty, lecz żadnego dzieciaka nie dostrzegam. Wychylam się w stronę ulicy i to, co dostrzegam, powoduje, że mało nie upadam ponownie. Na chodniku stoi ktoś bardzo wysoki i ubrany w czarną bluzę i szare dresy. Nawet nie widzę jego włosów, które są zakryte ciemnym kapturem. Przerażona zastanawiam się chwilę, co powinnam zrobić. Co, jeśli to jakiś bandyta? Bez powodu nie rzucił we mnie kamieniem. Przez przypadek tego również nie zrobił, bo jak przez przypadek rzucić kamień na piętro? Wychylam się po raz kolejny, przyglądając się uważnie komuś, kto tam jest. Stoi zupełnie nie wzruszony, wypalając papierosa. Ma bardzo szerokie ramiona, co może świadczyć o tym, że ten ktoś nie jest kobietą.

Biorę głęboki wdech, chowając strach, po czym unoszę dłoń, w której wciąż trzymam kamień. Mam nadzieję, że chociaż dobrze trafię. Biorę kilka kolejnych szybkich oddechów, po czym rzucam kamykiem gdzieś obok nieznajomego. Ten jednak reaguje w niejaki sposób, odwrócił tylko głowę i wpatruje się w leżący na ulicy kamyk. Strach momentalnie odchodzi, a zastępuje je zdziwienie. Ten ktoś musi być najwidoczniej ładnie pijany, aby rzucać komuś po oknach, a potem tak po prostu stać. Żadnego przepraszam ani nic. Po prostu stoi wpatrując się w ten cholerny kamyk.

- Czego chcesz?! - krzyczę, mając dość zachowania tego człowieka. To, co robi naprawdę nie jest zabawne.

Nieznajomy odwraca się w moją stronę, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ja tu jestem. Wpatruje się chwilę w moje okno, po czym odchodzi. Natomiast ja wciąż siedzę na tym parapecie, wpatrując się w to samo miejsce, gdzie przed chwilą stał ten człowiek. Bardzo dziwny człowiek. Ze wciąż szybko bijącym serce, zastanawiam się, czy jeszcze tutaj wróci. Chyba znów dziś nie zasnę.

*

Pamiętajcie pierwsze rozdziały zawsze są nudne! Do potem!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro