4. Problem w tym że was tu nie ma

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Stawiam krok za krokiem, mocząc sobie doszczętnie buty. Czuję się, jakbym pływała, lecz nie mogę się zatrzymać. Nie w połowie drogi. Muszę dojść do końca. Dźwięk, wywoływany przez pioruny powoduje, że mam ochotę skulić się i płakać. Niestety, muszę iść dalej. Jest tak ciemno i zimno, nie podoba mi się to miejsce.

Czy oby na pewno dobrze idę? Już mam krzyczeć, kiedy słyszę jak za mną jedzie dość szybko samochód. Odwracam się i widzę jak wjeżdża na most, który otacza ciemna, głęboka rzeka. Wszystko dzieje się tak szybko. Czarny samochód w sekundę wpada w poślizg i wjeżdża w wodę, zanudzając się w niej.

Przerażona podbiegam do barierki, i to, co dostrzegam łamie mi serce na miliony kawałków. Twarze rodziców, oni krzyczą i cierpią. Już mam wyciągać w ich stronę dłonie, chcąc ich uratować. Gdy chcę ich złapać, dostrzegam coś zupełnie innego. Nie mamę ani tatę, a dziwnie znajomą twarz. Ma czarne jak węgiel włosy i ciemnozielone oczy. On mnie woła, prosi o pomoc. Jednak ja nie mogę nic zrobić. Nie mogę go uratować.Błagam, ratujcie go! Boże zrób coś!Wskakuję w ciemną wodę, lecz nigdzie go nie widzę. Muszę go znaleźć. Muszę.

Zrywam się z łóżka, całkowicie zalana potem i łzami. To było coś okropnego. Przyzwyczaiłam się do koszmarów, stały się dla mnie częścią mnie, lecz ten był inny. Zupełnie inny. Bo prócz rodziców wiedziałam jego. Nathaniela Meyera. Tak bardzo chciałam mu pomóc, chciałam się poświęcić, aby go ocalić. To było popaprane.

Na drżących nogach podchodzę do okna, gdzie ze złotej paczki wyciągam papierosa. Odpalam go, czując, jak moje całe ciało się rozluźnia. Odwracam wzrok i dostrzegam to zdjęcie. Widzę ich twarze mimo panującego mroku. Ich uśmiechnięte twarze patrzą się wprost na mnie.Wściekła podchodzę do szafki i odwracam ramkę, aby nie musieć ich widzieć.

To przez nich tak się czuję, to przez nich mam takie życie. Gdyby tata jechał wolniej w tą cholerną burzę, nic by się nie stało. Wciąż mieszkalibyśmy w Atlantic City, przyjaźniłabym się z Hailey i żyła swoim życiem. A teraz? Czuję się jak ktoś inny, nie jak Nasturcja Evanson. On taka nie była. Ona cieszyła się z życia, brała z niego garściami.Zdołowana kładę się na łóżku, co wiem, że nie ma najmniejszego sensu. Bo tej nocy już nie zmrużę oczu, choćby na sekundę.

*

- Poznałaś tam kogoś? - pyta przez telefon Hailey, na co unoszę delikatnie kąciki ust. W głowie od razu pojawia mi się niezdarna dziewczyna spod dwójki. A zaraz po niej on. Wysoki chłopak, chyba bezdomny chłopak o całkiem ładnym uśmiechu i oczach.

- Taką jedną, ma na imię Cassie - odpowiadam, pomijając całą historię z Nathanielem. To prawdopodobnie nic stałego, pewnie już więcej się nie pojawi.

- Mam nadzieję, że nie zamienisz mnie na jakąś Cassie? - prycha, na co wywracam oczami.
Odkąd pamiętam Hailey była typem zazdrośnicy. Kiedy zaczęłam rozmawiać nieco więcej z inną dziewczyną widziałam po niej, że miała ochotę ją rozszarpać. Byłyśmy jak siostry, ona żyła dla mnie, a ja dla niej. Zabiłabym dla niej i wiem, że ona zrobiłaby to samo. Jednak teraz nie ma to najmniejszego znaczenia. Bo ja nie wrócę do Atlantic City, a ona nie przyjedzie do Beverly Hills.

- Nie da się zmienić siostry - śmieje się, na co odpowiada tym samym. Rzucam się plecami na łóżko, pragnąc być teraz przy mojej brunetce. Tak cholernie jej potrzebuję. Dopiero teraz, rozmawiając z nią przez telefon, czuję jak bardzo jestem tutaj samotna. Co prawda mam dziadka, lecz to nie to samo.

- Ja mam nadzieję - mówi nieco ciszej.
- Evanson muszę kończyć, do zobaczenia! Kocham cię!

- Ja ciebie też Hailey - odpowiadam, po czym przerywam połączenie, które trwa od ponad godziny.Odkładam telefon na szafkę nocną, gdzie wciąż leży odwrócone tyłem zdjęcie rodziców. Przypatruje się mu chwilę, zastanawiając się, czy nie powinno wrócić na swoje miejsce.

Nie, nie powinno. Nie jestem w stanie patrzeć na ich uśmiechnięte usta, kiedy w głowie mam ich krzyk i martwe twarze. Najbardziej męczy mnie moja własna podświadomość, która jest dla mnie niczym mój własny kat. Przypomina mi, dlaczego to wszystko miało tak naprawdę miejsce. Staram się nie obwiniać za ich śmierć, lecz, co jeśli to niemożliwe? Przecież to nie moja wina, że tata jechał tak szybko, ale przeze mnie był zdenerwowany. Nie moja wina, że jechali w silnej burzy, lecz, gdyby nie mój telefon nie musieliby.

Załamana kieruję się w stronę balkonu. Gdy już mam wejść, po mieszkaniu rozchodzi się głośne pukanie.

- Otworzę! - krzyczę do dziadka, który leży w sypialni. Od wczoraj trochę mu się poprawiło, lecz wolę, aby pozostał jeszcze jeden dzień w łóżku.Pociągam za klamkę, a przed twarzą mam brąz włosom dziewczynę z dużym uśmiechem na ustach. Patrzę nieco niżej, gdzie dostrzegam pudełko babeczek polanych czekoladą.

- Nie wiedziałam, czy lubisz czekoladę - mówi, unosząc je wyżej i pokazując mi każda z nich. - Dlatego zrobiłam czekoladowe, waniliowe i malinowe.

- Cześć Cassie - witam się z dziewczyną, po czym wpuszczam ją do środka. - Coś się stało? - pytam nieco zaskoczona jej obecnością. Otwieram szerzej drzwi, przez co wchodzi do środka.

- O dziwo dziś nic się nie wydarzyło. - Unosi wysoko kąciki swych ust pomalowanych różowym błyszczykiem. Ściąga białe trampki, po czym się odwraca. Zanim zdążam ją jednak ostrzec, dziewczyna wpada na mojego dziadka, na którego lądują wszystkie babeczki. Jego twarz i zielona piżama jest wysmarowana waniliowym, czekoladowym i malinowym nadzieniem. Zamykam na chwilę oczy, a gdy po chwili je otwieram, zamiast widzieć wściekły wyraz twarzy mężczyzny, widzę, jak oblizuje twarz.

- Smaczne - mówi, a twarz sąsiadki robi się cała czerwona.

- Kompletnie pana nie zauważyłam! Przepraszam, ja to panu upiorę! A najlepiej kupię nową i zrobię nowe babeczki! - Zaczyna panikować i zbierać kawałki ciasteczek. - Boże! A miało być miło!

- Ależ jest miło panno... - zaczął dziadek, chcąc poznać imię niezdary.

- Cassie Pelez. - Wyciąga swą zgrabną dłoń w jego stronę, po czym chwyta ją z radością na twarzy. Zupełnie tak jakby babeczki na jego ciele nie miały znaczenia.

- A to ty! - Unosi się dziadek, zaskakując mnie. - To ty zwymiotowałaś na moją wycieraczkę! - Wskazał na nią palcem, rzucając oskarżenia w stronę zdezorientowanej brunetki, której poliki stały się czerwone jak buraki. Ja natomiast wewnątrz wybucham śmiechem, wyobrażając sobie tę sytuację. Pijaną Cassie wymiotującą pod drzwiami dziadka. Ta dziewczyna jest po prostu absurdalna.

- Pomyliłam drzwi - mówi cicho, spuszczając wzrok na brąz panele. Dziadek Edward natomiast wciąż wpatruje się wściekłym wzrokiem na Cassie, która przy nim wygląda jak przestraszone dziecko.

- Żartuję przecież! - Śmieje się dziadek i kieruję się w stronę łazienki. Cassie wypuszcza z ulgą powietrze, które twardo cały czas trzymała. Cóż, nie da się ukryć, że Edward wygląda przerażająco. Mimo podeszłego wieku jego młodzieńcza twarz nie uległa dużym zmianom. Ciężkie spojrzenie niebieskich tęczówek i ostra szczęka, którą zdobią zmarszczki, przeprawia o gęsią skórkę.

- Naprawdę wymiotowałaś na dziadka wycieraczce? - Śmieje się, gdy przechodzimy próg mojego pokoju.

- Kolega zaprowadził mnie pod zły adres i tak wyszło - tłumaczy na co przytakuję i siadam na łóżku.

- A więc Cassie, co się stało, że przyszłaś? - pytam, wskazując na krzesło, na którym od razu usiadła. Wygląda na nieco zdenerwowaną. Jakby chciała coś powiedzieć, ale się boi. Mam nadzieję, że to nic złego.

- Dziś odbywa się impreza, taka zwykła domówka - zaczyna, a ja w myślach błagam, aby nie zapytała o to, co mam w głowie. - Mój przyjaciel miał ze mną iść, ale jednak nie może. A muszę tam iść! Chciałabyś pójść tam ze mną? - Po jej długiej wypowiedzi nastaje ciężka cisza. Kompletnie nie mam pojęcia, co mam jej odpowiedzieć. Nie jestem psychicznie gotowa na imprezy, a inną sprawą jest to, że jej nie znam. Gdyby na jej miejscu była Hailey pewnie bym i poszła, w tym wypadku jest to raczej nie możliwe.

Mimo że serce tęskni za dawną Nasturcją. Nasturcją z Atlantic City z New Jersey.

- Cassie cieszę się, że pytasz o to właśnie mnie. Jednak nie mogę iść, choćbym nie wiem, jak bardzo bym chciała - odpowiadam, patrząc, jak jej iskierki nadziei powoli gasną. A radość, jaką miała przychodząc tu, znika za maską smutku. Nie rozumiem, dlaczego to takie dla niej ważne? Przecież to zwykła impreza.

- To coś ważnego? - dopytuję.

- Mój były ją organizuje.

*
Wpatruję się od pół godziny w dziewczynę, która nie wygląda jak zawsze. Pamiętam ją w spranych trampkach, zwykłych jeansach i koszulce albo bluzie. Jej włosy zwykły być poszarpane albo spięte. A twarz zapomniała, jak to jest nosić makijaż. Blade usta dawno nie mieniły się tak śliczną czerwienią. Jej piękno potęgowały podkręcone czarnym tuszem rzęsy, kreski i bronzer na polikach. Jednak to nie on robił największe „wow", a idealnie podkręcone długie brąz włosy i czarna dopasowana sukienka do kolan z rozcięciem na udzie. Odzwyczaiła się od komplementów i miłych słów, lecz tym razem muszę przyznać, że wyglądam „wow".
Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiłam i po co. Może dlatego, że zrobiło mi się żal Cassie? Albo samej siebie? Odwracam się w stronę szafki nocnej, którą zdobi zdjęcie rodziców. Chwytam je w dłonie, dotykając policzka mamy, a następnie chowam do szuflady. Biorę głęboki wdech, unoszę delikatnie kąciki ust i ponownie patrzę na lustro.

- Będzie dobrze Nasturcja - szepczę, mając nadzieję na przypływ pewności siebie. Nie nadchodzi.

- Nasturcjo? - słyszę zza drzwi głos dziadka, a zaraz po tym jego kroki. Odwracam się do niego przodem, przez co przygląda mi się od góry do dołu. - Wyglądasz zupełnie jak Lily. - Uśmiecha się, co również odwzajemniam.

- Ciężko mi sobie wyobrazić mamę w mocnym makijażu. - Staram się nie uronić ani jednej łzy na myśl o niej. Muszę zmienić temat. - Będę późno, nie musisz na mnie czekać. - Daję mu szybkiego całusa w polik, po czym opuszczam sypialnię.

- Baw się dobrze!

*

Podjeżdżamy taksówką pod dość sporych rozmiarów dom. Na jego podjeździe stoi już masa samochodów, jak i na ulicy. Dużo ludzi stoi na zewnątrz, zaczynając swą zabawę od drobnych butelek z wódką. Natomiast ja przyglądam się im wszystkim, wspominając jak, ja się tak bawiłam u siebie. W swoim towarzystwie.
Wysiadamy z taksówki i ruszamy w stronę budynku. Przy okazji wpatruję się na Cassie, która wygląda jak gwiazda wyciągnięta z okładki magazynu. Świecąca złota sukienka, która idealnie przylega do jej szczupłego ciała, ukazując przy tym długie nogi. Dekolt zdobi mieniący się naszyjnik i dobrane do niego kolczyki.

- Chłopak jak cię zobaczy jeszcze ci się oświadczy, mówię ci - mówię pewnie, dodając pewności Cassie. Mimo że nie daje po sobie poznać widać na jej ładnie umalowanej twarzy stres.

- A co jakbym na jego oczach pocałowała jego przyjaciela? - pyta, przez co staje w miejscu i unoszę delikatnie kąciki ust. Zważając na to, jak potraktował dziewczynę, a mianowicie zdradził ją to ten pomysł, nie jest taki zły.

- Będę dopingować! - Poparłam ją, po czym w dobrych humorach weszłyśmy do domu, w którym tańczyło masa ludzi. Inni pili alkohol pod ścianami, a inni rozmawiali na kanapach. Mimo wczesnej godziny powietrze zastępuje mocny zapach papierosów i wódki pomieszanej z piwem. Zdążyłam odzwyczaić się od takich klimatów. Pijanych ludzi, tańców do rana i jego. Chłopaka, przez którego nogi mi miękły, a serce biło w niewyobrażalnym tempie. Nie była to jednak wielka miłość, pociąg fizyczny i nic poza tym. On wiedział, co chciałam, a ja wiedziałam, co chciał on. Oboje byliśmy zadowoleni i chyba o to chodziło.

- To on - mówi obok mnie Cassie, a ja nie musiałam dopytywać o nic więcej. Wyróżnia się w tłumie i to dość bardzo, zważając na to, że stoi na stole u boku dość ładnej blondynki. - Suka!

- Wygląda całkiem normalnie. - Wzruszam ramionami, lecz gdy odwracam głowie w stronę dziewczyny, spotykając się z jej wściekłymi tęczówkami, żałuję tych słów. - Suka!

- Butelki mają być dziś puste! - krzyczy były chłopak Cassie, na co tłum odpowiada mu głośnym hukiem. Dziewczyna chwyta mnie za nadgarstek i ciągnie w stronę kuchni, skąd bierze dwie butelki piwa.

- I co masz zamiar zrobić? - pytam, zastanawiając się, co dalej. Cassie, zamiast jednak zwrócić na mnie uwagę, wpatruje się jak zaczarowana w tłum przed nami. - Cassie?

- Chyba znalazłam to czego szukałam. - Uśmiecha się szeroko, jakby to, co zobaczyła było spełnieniem jej marzeń. Spoglądam w to samo miejsce, lecz nic prócz rozmawiających ludzi nie dostrzegam.

- Co?

- Elijah Preston - tłumaczy, na co wywracam oczami, upijając łyk piwa. - Pieprzony przyjaciel Corbina. Chłopak, którego nigdy nie mogłam od siebie odtrącić. - Chichocze, po czym upija do końca arbuzowe piwo. - Baw się dobrze! - krzyczy, po czym odchodzi z dwoma piwami w dłoniach, zostawiając mnie kompletnie samą.

Hailey to zwariowana dziewczyna. Nigdy nie potrafiłam za nią nadarzyć. Szczególnie w sprawach sercowych. Gdy kogoś poznała, to od razu mówiła, że to ten jedyny, po czym kończyła zapłakana w moich ramionach. A jeśli chodzi o imprezy to jako pierwsza kończyła na stole jak i pod nim. Myślałam, że nikt nie jej nie przebije. Do momentu aż poznałam Cassie Pelez. Stukniętą i zwariowaną dziewczynę jednocześnie. A do tego jeszcze tak cholernie niezdarną i bezmyślną. Jednak chyba dlatego ją polubiłam.

*

Minęła godzina, a ja zdążyłam pożałować swojego przyjścia tutaj. Najbardziej zła jestem na Cassie, z którą nie mam żadnego kontaktu. Wściekła upijam czwarte już piwo, po czym zaczynam kierować się w stronę wyjścia domu. Wśród pijanych ludzi i samochodów dostrzegam swoją żółtą taksówkę. Otwieram drzwi, a za kierownicą dostrzegam starszego mężczyznę w czerwonym stroju.

- Dobry wieczór, poproszę na Le Doux - zaczynam, na co kierowca przytakuję i odpala pojazd. Natomiast ja przyglądam się ludziom za oknem. Kiedyś potrafiłam się bawić równie dobrze jak oni. Byłam Nastką, która umarła piątego czerwca. A dziś? Jestem spokojną Nasturcją i chyba to lubię.

*

- Dziesięć dolarów poproszę - mówi taksówkarz. Wyciągam z portfela banknot, szybko mu podaje i wychodzę na zewnątrz. Staję tuż pod wejściem do wielkiej, szarej kamienicy. Już mam do jej wnętrza wchodzić, gdy w mojej głowie pojawia się myśl.

Nathaniel.

A co jeśli on jest w ogrodzie? Ostatnio bywał tu co noc. Może czekał na mnie? A mnie nie było. Nie powinno mnie to właściwie obchodzić, lecz widząc jego wczorajsze rany, nie jestem w stanie iść spokojnie spać. To wciąż człowiek.

Mama by pomogła.

Zarzucam torebkę na ramię, wygładzam wygniecioną delikatnie sukienkę i kieruję się w stronę ławki przy jabłonce. Przechodzę kilka metrów, po czym staje tuż przy niewielkim, owocnym drzewie. Rozglądam się wokoło i nie dostrzegam niczego prócz siebie i ciemności, która panuje w ogrodzie. A co jeśli mu się coś stało? Wczoraj był cały we krwi.

Siadam na pustej ławce, zastanawiając się kiedy to wszystko się tak zmieniło. W ciągu ponad dwóch tygodni straciłam swój dom, rodziców, przyjaciół, a przede wszystkim siebie. Jeszcze kilka dni temu nie wyobrażałam sobie nawiązywać z kimś znajomości. A tu spotkałam zwariowaną Pelez, z którą skończyłam na domówce jej byłego. A teraz? Siedzę na lodowatej ławce pokrytej rosą, myśląc o bezdomnym chłopaku, który od dwóch tygodni mnie podgląda, a ja mu pomagam. Absurd. Dawna ja kazałaby mi walnąć w ścianę głową za takie rzeczy. Wolała się bawić niż troszczyć się o ludzi z ulicy czy zadawać się z wariatkami. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że mi się to cholernie podoba. Dzięki temu wszystkiemu czuję się lepiej. Mniej boli.

- Czyżbyś o mnie myślała? - słyszę za sobą niski głos, którego pewnie bym się przestraszyła, lecz znam już go. Ten niski ton i lekką chrypkę.

- Nie wiedziałam, że masz aż tak wysokie mniemanie o sobie Nathanielu - odgryzam się, po czym odwracam głowę w jego stronę. Chłopak wciąż ma na sobie ubrania dziadka, które tak cholernie mu pasują, mimo że są lekko za luźne.

- Nie widziałem cię dziś - stwierdza, siadając tuż obok mnie.

- Zgadza się. - Przytakuję mu. - Obserwujesz mnie? - pytam lekko zaniepokojona. Co prawda Nathaniel nie wygląda na kogoś, kto mógłby mnie skrzywdzić. Jest bezdomnym chłopakiem, który tak samo jak ja jest samotny. Jednak fakt, że obserwował mnie długi czas, wywołuje na mojej skórze gęsią skórkę.

- Zawsze widzę cię w oknie, a dziś cię tam nie było. - Odpowiada, ignorując kompletnie moje pytanie.

- A coś się stało?

- Chcesz się przejść? - pyta przyglądając się uważnie mojej twarzy. Wygląda jakby, chciał wyciągnąć ze mnie każdą myśl i emocję. I nie ukrywam zaskoczenia i drobnej niechęci. Nie z powodu, że nie chce, a jestem wykończona. - Nie przyjmuję odmowy. - Zaznacza, unosząc delikatnie kącik ust.

Wywracam jedynie oczami, zastanawiając się nad propozycją Nathaniela. Czy rodzice by popierali nocne spacery z bezdomnym? Oczywiście, że nie. Mama pewnie, powiedziałaby, że jestem nie odpowiedzialna, a tata, że może mnie skrzywdzić.

Problem w tym, że was tu nie ma.

- Krótki spacer brzmi w porządku - odpowiadam, po czym wstaję ze starej ławki, poprawiając wygniecioną sukienkę. Meyer wstaję i idzie za mną poza ogród kamienicy.

- Jak bardzo znasz Beverly Hills? - pyta, zaczynając iść w stronę głównej ulicy.

- Mieszkam tu od ponad dwóch tygodni, więc wiem praktycznie nic. - Wzruszam ramionami. - Jednak zdążyłam zauważyć, że macie tu nudno.

- Nudno dla tych, którzy tak chcą. Dla tych, którzy patrzą ze złej strony - odpowiada, dezorientując mnie tym. A co ma być fajnego w barach, starych kinach, czy teatrach? Jestem zakochana w plażach, wodzie, roślinności. Tutaj niestety tego nie ma.

- Są realistami - kontratakuję jego wypowiedzieć. - Nie idealizują życia i świata, aby poprawić swoje samopoczucie. - Tłumaczę, co chyba w pewien sposób trafia do chłopaka. Przez chwilę wpatruje się w pustą drogę przed nami, zupełnie jakby myślał nad tym jak podważyć moje zdanie. Jednak uważam, że się nie da. Tuszowanie czegoś brzydkiego, nieidealnego jest oszukiwaniem samego siebie. Nie da się zachwycać miastem, które nie ma w sobie nic szczególnego. Nie jestem w stanie cieszyć się każdym dniem, kiedy moi rodzice nie żyją. A Nathaniel nie powinien być takim optymistą, kiedy jest bezdomny.

- Jesteście nudni. - Unosi delikatnie kąciki ust, co dostrzegam dzięki światłom ulicznych lamp i neonom budynków.

- A wy przewidywalni. - Dogryzam chłopakowi, ciągnąć swe zdanie do samego końca. Wywraca oczami, przyspieszając kroku. Skręca nagle i znika w korytarzu kamienicy. Ja natomiast staje w miejscu, przyglądając się chłopakowi. Nie ma opcji, że pójdę z nim do jego domu. Nie znam go na tyle, żeby aż tak mu ufać. Bóg wie, co mnie czeka tuż za progiem tego budynku.

- Idziesz? - rzuca, przyglądając mi się znudzonym wzrokiem. Parskam na to śmiechem, robiąc krok do tyłu.

- Żebym skończyła w zamknięciu albo wykorzystana na wszystkie możliwe sposoby? - Wymieniam możliwe scenariusze, Nathaniel nie zmienia ani na chwilę wyrazu swojej twarzy.

- Masz mnie - zaczyna spokojnie, wychodząc z korytarza. Cofam się o kolejne kroki do tyłu, wpadając na lampę. - Najpierw bym cię związał, wykorzystał na wszystkie możliwe sposoby, a na koniec nagrodził krótkim byłaś cudowna - mówi z delikatnym uśmiechem na ustach, natomiast mi podchodzi żołądek do gardła.

- Jesteś popierdolony - szepczę, kręcąc głową. Chcę jakoś uciec, lecz chłopak stoi metr ode mnie. Może uda mi się go powalić na ziemię to uciekłabym. Tylko jak?

- A ty niepoważna - śmieje się, odchodząc kilka kroków do tyłu. - Chodź zapalić.

Unoszę wysoko brwi, zastanawiając się, na jak wielką kretynkę wyszłam. Każdy by się bał!
Robię powolne kroki w głąb ciemnej kamienicy, gdzie widzę oddalającego się Nate'a. Wchodzi po starych schodach coraz to wyżej.

- Nate! Gdzie idziemy? - mówię głośniej, lecz ten nie odpowiada. Słyszę jednak dźwięk skrzypiących drzwi i ich głośny trzask. Dupek!
Przerażona nie wiedząc, co robić podążam tuż za nim, wyzywając wszystkie bóstwa, które pozwoliły mi z nim iść. Co ja sobie myślałam? Że zaprowadzi mnie do parku? Na spacer po mieście jak zwykli znajomi? Na pewno nie to, że skończę w starej, kilkusetletniej kamienicy, w której nawet nie ma oświetlenia.

Gdy docieram na samą górę, dostrzegam przed sobą metalowe drzwi, pokryte rdzą. Ledwo się tu trzymają. Delikatnie pcham je do przodu, a pierwsze co czuję to tonę kurzu i stęchliznę. Wokół panuje mrok, przez co nigdzie nie widzę chłopaka.

- Kurwa! - klnę, będąc już gotowa zawracać do domu. Jestem zmęczona po imprezie Cassie, a ten ciągnie mnie po jakiś strychach! Wiedziałam, że chce mi coś zrobić.

- Damą nie wypada -- rzuca z drugiego końca pomieszczenia Nathaniel. Podążam za jego głosem, przy okazji rozglądając się po strychu. Wszędzie jest bałagan i stare, zapomniane przedmioty.

- Przysięgam, że jak cię znajdę to - zaczynam, lecz milknę na widok ogromnej dziury w dachu. Widać przez nią kilka budynków, puste ulice Beverly i niebo pełne gwiazd. Powinnam przyznać rację Meyerowi, ale tego nie zrobię. Beverly może i jest ładne, lecz wciąż nudne. - Ale z ciebie romantyk.

- Nie rozpędzaj się. - Wypuszcza z ust dym, natomiast ja popycham go, przez co lekko się zachwiał. Unoszę delikatnie kąciki ust, lecz wciąż nie czuję sytości. Muszę się odegrać. Zostawił mnie samą! Do tego, ma czelność mnie poprawić! Wielki mi dżentelmen!

- Po co tu jesteśmy? - pytam, przyglądając się widokowi przed nami. Nate wskakuje na jedną ze spróchniałych belek i się rozsiada.

- Zawsze palisz sama, postanowiłem ci potowarzyszyć. - Wyjaśnia i klepie po wolnym miejscu obok niego. Przyglądam się nie pewnie po drewnie. Nie wygląda za korzystnie.

Ale wpadłam na pomysł zemsty.

Wspinam się na samą górę, siadając obok Nathaniela. Wyciągam z paczki papierosa i szybkim ruchem odpalam. Szeroko się uśmiecham, oceniając wysokość, nad którą jesteśmy. Są to niecałe dwa metry, przeżyje.

- Nate, mogę spróbować twojego papierosa? - pytam, wyciągając w jego stronę rękę. Ten tylko unosi wysoko jedną brew, po czym oddaje mi truciznę. - Do widzenia.

- Co? - zdąża powiedzieć, po czym pięknie zleciał na sam dół, upadając na kolana. Dobrze, że nie na głowę. Chociaż.

- Popierdoliło cię! - krzyczy, wstając z brudnej podłogi. Ociera dłońmi o obolałe kolana, natomiast ja ze śmiechu mało nie spadam na dół. - Przysięgam, że jak wejdę na górę, zrzucę cię, ale w tę dziurę w dachu! - Wspina się powoli na górę, a po moich plecach przechodzą ciarki. Muszę uciekać!
Rozglądam się wokół i dostrzegam, że mam nad sobą jeszcze dwie belki. Próbuję się na nie wspiąć, lecz zanim zdążam się podciągnąć, Mayer chwyta mnie za kostkę, ciągnąc za sobą na sam dół. Jednak zanim spotkać się z zakurzoną posadzką, to ląduję w ramionach Nate'a. Otwieram powoli oczy, a przed sobą mam szyderczy uśmiech chłopaka. Już mam się zamachnąć, aby go uderzyć w ramię, lecz ten mnie puszcza, przez co ląduję tyłkiem na podłodze.

Wściekła nic nie mówię, a podnoszę się i z grymasem na twarzy opuszczam strych. Robię krok za krokiem, ignorując nawoływanie chłopaka.

- Ej! Nie obrażaj się! To tylko żarty - wyjaśnia, zatrzymując mi drogę przejścia.

- Nie obrażam się - oznajmiam, nie chcąc wyjść na delikatną księżniczkę. - Jestem po prostu zmęczona, chcę wrócić do domu.

- W porządku - odpowiada, po czym wyprowadza mnie z opuszczonej kamienicy. Mimo że wracamy w kompletnej ciszy, to nie jest krępująca, jest kojąca. Mimo że nie znam Nathaniela Meyera, czuję, że go polubię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro