5. Nienawidzę jaśminu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nathaniel

Przyglądam się ostatni raz zielonym oczom, które od jakiegoś czasu mnie cholernie intrygują. Nasturcja jest taka sama jak ja. Usilnie stara się ukryć rzeczywistość pod długimi, wytuszowanymi rzęsami i szerokim uśmiechem. Niestety, nie należy do mistrzów. Mimo makijażu widzę dokładnie jej podkrążone, pozbawione wszelkiej radości oczy i zmęczoną twarz. Chciałbym wiedzieć, co ją tak wyniszcza. W końcu to nie sprawiedliwe, że ona mi pomogła, a ja nie daje nic w zamian.

- Dobranoc Nate - mówi zmęczona, po czym delikatnie unosi kąciki ust do góry i odchodzi. Natomiast ja wciąż stoję w miejscu, wpatrując się w zgrabną, oddalającą się sylwetkę.

- Mogę cię o coś poprosić? - rzucam, zdając sobie dopiero teraz sprawę, co właśnie zrobiłem. Wyjdę na debila, zresztą nie pierwszy raz w życiu. Dziewczyna zatrzymuje się przed drzwiami, po czym odwraca się, spoglądając na mnie zmęczonym wzorkiem. Zupełnie tak, jakby już nie chciała ze mną rozmawiać.

- Zależy o co - odpowiada zadziornie, przez co unoszę kącik ust do góry. Przez chwilę zastanawiam się nad swoją prośbą, jednak na chwilę obecną nie mam innego wyjścia. Nasturcja stała się moim kołem ratunkowym.

Jakkolwiek to brzmi.

- Nie zamykaj okna. - Nie patrząc kompletnie na jej reakcję i nie czekając na odpowiedź, bo jest oczywista. Nie, żebym to wykorzystywał, jednak jeśli postawiono na mojej drodze Nasturcję, nie chcę tego zaprzepaścić. Całe życie ludzie traktowali mnie jak popychadło, nic niewarty śmieć. Ona jest jedyną osobą, która zobaczyła we mnie człowieka. Jedyną, która chce mi pomóc. A jeszcze bardziej podoba mi się fakt, że nie oczekuje wyjaśnień i tłumaczeń, nic w zamian. Bo jest taka sama jak ja.

*
Po kilku minutach staję w końcu w miejscu myśląc, co ja właściwie mam teraz robić. To będzie pierwsza noc od tygodnia, którą spędzę na ulicy. Przez ostatnie siedem dni pomieszkiwałem w domku letniskowym przyjaciela. Niestety pech chciał, że jego rodzice sobie o nim przypomnieli i chcą tam spędzić weekend. Szybko więc posprzątałem i się wyniosłem. Dlaczego więc Charles nie weźmie mnie do siebie? Postanowił wczoraj wyjechać z dziewczyną do Santa Monica. Sylvia zabiłaby mnie żywcem, gdybym ściągnął ich tutaj. Powiedziałem, więc że przenocuję u znajomego. Podziałało.

Podążam chodnikiem w stronę centrum, gdzie może znajdę coś ciekawego. Ostatni raz jadłem może dwa dni temu. A może więcej? Przyzwyczaiłem się do uczucia głodu. Stał się nieodłączną częścią mnie. Tak jak wieczne zmęczenie.

Chętnie położyłbym się i pod tymi kamienicami, jednak muszę podążać dalej. Co z tego, że się wyśpię jeżeli umrę z głodu. Przecieram dłonią oczy, na które już ledwo widzę. Obraz wokół mnie zdaje się rozmazywać, a budynki wirować. Ewidentnie potrzebuję jedzenia.

W tym samym momencie przypomina mi się restauracja, w której będzie mi się łatwo najeść i to zupełnie za darmo.

Szybkim ruchem idę kilka ulic dalej, aż w końcu staję przed dość elegancką, włoską restauracją. Budynek z cegieł jest ozdobiony werandą, gdzie są również stoliki i masa czerwonych kwiatów. Wszystko pozostałe jest utrzymane w przytulnym, ciepłym kolorze. Gdybym tylko mógł, chciałabym tu jeść codziennie.

Ucieszony z faktu, że stoliki świecą pustkami, wchodzę na werandę, szukając stolika, na którym stoi jakiś pełny talerz. Na moje szczęście znajduje jeden po drugiej stronie budynku. Zupełnie, jakby czekał na mnie. Makaron sosem pomidorowym, który jest praktycznie nieruszony.
Rozglądam się na boki, po czym rzucam się wręcz na nakrycie, pochłaniając wszystko, co tylko mogę.

Mam ochotę płakać. To jest takie dobre.

*

Najedzony wycieram brudne usta od sosu chusteczką i szybko opuszczam teren restauracji. Może to nie była duża porcja, jednak starczy do następnej wizyty w domu ciotki. Co prawda, zabroniła mi się tam pokazywać, lecz to akurat mam gdzieś. Zrzekłem się wszystkiego, jak mi kazano. Pozbawiłem się nazwiska taty, porzuciłem prywatną szkołę i wszystko, co miałem. Został mi tylko Charles i mój brat Arlo. I nie zabroni mi się z nim widywać kobieta, która siłą i kłamstwami przyznała sobie prawa do niego.

*

Po kilku minutach marszu docieram do parku, gdzie odpalam papierosa. Muszę zacząć oszczędzać na nich, bo Charles nie będzie mi wiecznie sponsorować.
Rozglądam się na boki, szukając miejsca na spanie. Dwie ławki są zdecydowanie za blisko ulicy, natomiast kolejne zbyt brudne. Wzdycham, wybierając jedną z nich. Strzepuję dłonią piach i śmieci, po czym kładę się na twardych deskach. Podkładam sobie dłoń po głowę i muszę powiedzieć, że nie jest źle. Gorszy był zdecydowanie chodnik.

Zaciągam się wciąż palącym papierosem, przyglądając się gwiazdom. Tak robi Nasturcja. Wychodzi do okna, podpala swe Marlboro i przygląda się gwiazdom. Wygląda, jakby jej to pomagało, zupełnie jak plaster na krwawiące rany. Gwiazdy chyba dziś nie świeca dla mnie, bo ani trochę nie pomagają. Wyrzucam niedopałek do śmietnika i obracam się na bok. Nie zdążam, jednak się dobrze ułożyć, a ląduje na ścieżce, brudząc się ziemią i własnymi wymiocinami. Kompletnie nie panuje nad swym gardłem. Wszystko, co w sobie miałem zwracam wraz z wodą i niczym. Bo wciąż wymiotuję, lecz niczym. Łzy zaczynają spływać mi po policzkach. Bezsilność znów mnie pokonała, znów padłem jej na kolana.

Gwiazdy zdecydowanie nie świeca dziś dla mnie.

*

Słyszę głośny huk, który powoduje u mnie chwilowy strach. Zamykam szczelnie oczy, bojąc się tego co znajduje się przede mną. Boże! Boże powiedz, że spudłowałem!

Niestety pisk i wrzask mojego brata, utwierdza mnie w przekonaniu, że trafiłem. Nigdy nie umiałem celować. Tata nigdy nie umiał mnie tego nauczyć. Dlaczego teraz! Boże! Nienawidzę cię!

- Nate! Nate! Nate! - wykrzykuje brat moje imię, którym się tak cholernie brzydzę. Mam ochotę wymiotować na dźwięk jego brzmienia. Jest potępione.

- Tato! - woła Arlo, natomiast ja stoję w miejscu, zaciskając oczy, jak tylko się da. Zupełnie tak jakbym chciał zniknąć. Nie chcę istnieć. Jeśli ją zabiłem, nie zasługuję na istnienie.

- Nate? Arlo? - głos taty, doprowadza mnie do trzeźwości. On mnie zabije.

Powoli otwieram powieki, zniżając głowę. Pierwsze, co widzę to czarna jak smoła broń taty. Przejeżdżam wzrokiem dalej i widzę jej martwy wzrok, ociekającą łzę i delikatny uśmiech.

Moja dusza odeszła razem z nią.

*

Ze snu budzą mnie krople zimnego deszczu i chłodny wiatr. Przecieram dłońmi mokrą twarz, po czym powoli wstaję do siadu. Rozglądam się zaspany wokół, lecz wciąż panuje mrok, a do tego rozpadało się i to na dobre.

Wzdycham, przeklinając cały świat. Wstaję kompletnie przemoknięty i szybkim krokiem ruszam w stronę miasta, żeby się schować. W połowie drogi jednak się zatrzymuję. Gdzie ja tak właściwie się schowam? Pod daszkiem? Znów spędzę noc na cholernym chodniku? Nie ma opcji.

Myślę przez chwilę, gdzie się podziać. Jednak obecnie nie mam żadnej możliwej opcji. Owszem mam jakiś tam starych znajomych, lecz zgaduje, że jest godzina czwarta, więc nie będę ich nachodzić w nocy.

Jest jedna osoba, której by możliwe nie przeszkadzała owa godzina. Dziewczyna, która z niewiadomego mi powodu mi pomaga. Dziewczyna, od której właściwe powinienem się trzymać z daleka. Niestety jestem egoistą, potrzebuje pomocy, a podaruje mi ją tylko ona.

*

Zatrzymuję się tuż obok owocnej jabłoni, która rośnie przy oknie Nasturcji. Przyglądam się mu uważnie i uśmiecham się delikatnie na fakt, że go nie zamknęła. Muszę jednak szybko tam wejść i je zamknąć, bo się przeziębi. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby przez mój własny egoizm zachorowała.

Rozglądam się wkoło i nic prócz starej, mokrej rynny nie ma. Nie ma opcji, że po niej tam wejdę. Obracam wzrok w stronę drobnego owocowego drzewa, które jest jedynym rozwiązaniem. Mam nadzieję, że go nie złamię.

Stawiam pierwsze kroki, chwytam się gałęzi, a w tym samym momencie piorun uderza gdzieś w okolicy miasta.

Dobra Nate pośpiesz się, bo inaczej spadniesz.

Stawiam stopy na drobnej gałązce, zadowolony chwytam dłońmi gałęzie wyżej, aż nagle słyszę trzask pod sobą. Zanim jednak zdążam spojrzeć, co się stało, spadam. Szybko chwytam się większego konara, chroniąc się przed upadkiem. Biorę głęboki wdech, czując jak gorący pot, spływa po moich plecach.

- Kurwa!

Gdy staje już na ostatniej możliwej gałązce, widzę, że został jeden większy krok do okna. Pieprzone kamienice!

Biorę głęboki wdech, zamykam oczy, po czym bez zastanowienia podskakuję, chwytając się parapetu. Podciągam się, zataczając do wnętrza pokoju. Szybkim ruchem zamykam okno i upadam na podłogę, ciężko oddychając. Nigdy, ale to nigdy więcej nie wejdę nigdzie oknem.

Szczególnie po małych jabłonkach.

Przecieram dłońmi mokrą twarz i włosy, zauważając, że brudzę podłogę dziewczyny. Jutro posprzątam.

Podnoszę się, rozglądając po wnętrzu pokoju. Nie przypomina stylu Nasturcji, ale chociaż, wcale jej nie znam, więc co ja mogę wiedzieć. Ściany mają kolor jasnej zieleni i są ozdobione lampkami i obrazami. Jeden z nich to zwykłe, małe czarne płótno z drobnymi gwiazdkami. Kompletnie nie rozumiem jej fascynacji tymi światłami.

- Mamo - szepcze okryta kołdrą Nasturcja, przez co stawiam krok do tyłu, wpadając na parapet. Jednak dostrzegam, że nadal śpi. Mówi przez sen.

- Mamo, wróć - mówi po raz kolejny, błagalnym głosem, lecz ja nie mogę na to nic poradzić. Chciałabym ją jakoś uspokoić, lecz nie wiem jak. Wolę zostać z boku, może zaraz jej przejdzie.

- Tato? Gdzie jesteś? - pyta, a po jej policzkach zaczynają płynąć łzy, natomiast drobne ciało silnie wiercić. Muszę coś zrobić!

Podchodzę do wiercącej i płaczącej dziewczyny, zastanawiając się co zrobić. Obudzić? A co jak się przestraszy i zacznie krzyczeć? Kurwa.

Kucam tuż przy jej łóżku, dotykając jej ramienia. Na początku w miarę delikatnie, lecz kompletnie to nic nie daje. Wciąż nawołuje swych rodziców, wymachując dłońmi. Dotykam ją po raz kolejny, tym razem mocniej.

- Nasturcja! - mówię nieco głośniej, starając się nie krzyczeć, aby nie obudzić jej dziadka. Wolałbym, żeby mnie nie widział w pokoju swojej wnuczki. - Cholera!

Chwytam ją za ramiona, po czym podnoszę do siadu, co skutkuje pozytywnie, bo dziewczyna w końcu otwiera swe zapłakane oczy. Bierze łapczywie powietrze, wciąż płacząc.

Nie, to nie był płacz. Ona wyła zupełnie, jakby jej wyrwano serce.

- Nasturcja, spokojnie - mówię, chwytając za jej kolano wciąż okryte satynową kołdrą. - Nie jesteś już sama. - Staram się ją uspokoić, lecz ta zachowuje się, jakby mnie tu kompletnie nie było.

Może to jakiś atak?

Przez chwilę zastanawiam się, czy nie obudzić jej dziadka, lecz jakbym miał wytłumaczyć swoją obecność tutaj? W dodatku mam na sobie jego mokre i brudne od wymiocin ubrania. Nie ma szans, że wyszedłbym z tego cało.

Podnoszę dziewczynę, a ta na całe szczęście się nie wyrywa. Ponownie otwieram okno, gdzie na zewnątrz wciąż panuje mocna ulewa wraz z grzmotami. Oby powietrze pomogło.

Układam jej bezwładną głowę na moim ramieniu, aby pooddychała świeżym powietrzem. Milknie po chwili, przyglądając się deszczu, który obija się o parapet. Jej przekrwione, zmęczone oczy zaczynają wyglądać nieco wyraźniej. Jednak nadal nic nie mówi. Zupełnie nie zwraca uwagi, w czyich ramionach jest i dlaczego. Zupełnie tak jakby wszystko było jej już obojętne.

Mimo makijażu widzę dokładnie jej podkrążone, pozbawione wszelkiej radości oczy i zmęczoną twarz. Chciałbym wiedzieć, co ją tak wyniszcza."

Wiedziałem, że jej udawanie twardzielki i niezniszczalnej ma swój powód. Za dnia stara się chować coś, co w nocy ją nawiedza. Jest identyczna jak ja. Z tą różnicą, że ja się pogodziłem ze swoim życiem.

- Dlaczego taki jesteś? - Słyszę jej słaby głos, który przywołuje mnie do rzeczywistości. Jej twarz nie wyraża kompletnie nic, zwykłą obojętność i zainteresowanie deszczem. Czy Nasturcja właśnie zrzuci swą stalową maskę?

- Jaki? - pytam, nie wiedząc, o co jej dokładnie chodzi.

- Mimo że masz trudne życie, jesteś tak obrzydliwym optymistą. - Unoszę delikatnie kąciki ust, ciesząc się, że właśnie o to pyta, bo właśnie tego jej brakuje. Pewności siebie, celu, zobowiązania. Owszem jestem teraz bezdomnym, lecz to minie. Musi minąć. Nie ma innego wyjścia.

- Musisz myśleć przyszłościowo, nie zwracając uwagi na trudności, jakie masz obecnie, bo nadzwyczajnie miną - zaczynam, mając nadzieję, że mnie rozumie. - Zawsze po burzy wychodzi tęcza i słońce.

Pozwalam jej usiąść na parapecie, natomiast ja stoję tuż przed dziewczyną, która kompletnie nie przypomina tej, którą poznałem. Nie mam przed sobą twardzieli z zadziornym językiem, a zagubioną, zmęczoną brunetkę.

- A co jeśli wyrzuty sumienia nie pozwalają mi ruszyć do przodu? - Unosi swe kąciki ust do góry, zaskakując mnie pytaniem, na które sam szukam odpowiedzi. Bo sam nimi żyje. Zasypiam z nimi, jak i wstaję. Są nieodłączną częścią mnie. Od kilku lat stanowimy jedno. Już nie jestem Nathanielem Meyerem. Jestem Natem i demonami przeszłości. Są jedynym powodem, dlaczego wciąż tu jestem. Są pieprzoną kotwicą, przez którą nie jestem w stanie się ruszyć.

- Sam chciałbym znać odpowiedź na to pytanie - wzdycham, siadając tuż obok niej. Mam zamiar już wyciągnąć paczkę papierosów, lecz w kieszeni znajduje ich pozostałości. Są całkowicie mokre.

- Co cię dręczy Nathanielu? - Odwraca swe przekrwione oczy w moją stronę, zupełnie jakby prosiła o uzyskanie odpowiedzi, tak jakby chciała się poczuć mniej popieprzona niż jest. Niestety nie mogę. A naprawdę chciałbym jej pomóc.

- Nie chcę o tym rozmawiać - odpowiadam, co nie do końca ją zadowala. Mimo wszystko odpuszcza, co mnie niesamowicie cieszy.

- To a takim razie, co robisz tutaj? - Zeskakuje z parapetu, stając naprzeciwko mnie. Jej twarz zaczyna powoli nabierać kolorów, a smutek i bezsilność znika. I gdyby nie fakt, co widziałem przed chwilą może i nawet bym uwierzył w te jej szczęście.

- Ulewa zmusiła mnie do tego. - Wskazuję głową na deszcz, który nie ma zamiaru się uspokoić ani na chwilę.

- Miałam rację - stwierdza, krzyżując na swoich piersiach dłonie, zupełnie jakby miała do mnie pretensje. Tylko co miałem powiedzieć? Cześć jestem Nathaniel Meyer i jestem bezdomny?

- Nie potrzebuję litości. - Od razu zaznaczam, nie chcąc, aby dziewczyna, zaczęła mnie inaczej traktować. - Moja bezdomność to moja sprawa.

- A jednak przyjąłeś moją pomoc. - Unosi brew, mając na myśli ubrania, które mam na sobie i rany, które mi odkażała.

- Byłbym głupi, odmawiając. - Stwierdzam, czując, jak ledwo słowa te przechodzą mi przez gardło. Nigdy nie prosiłem i nigdy nie będę. Jestem bezdomny, lecz nie będę nikomu klęczał pod stopami, prosząc o pomoc. Nie będę błagał o litość, bo sam sprowadziłem na siebie taki los. Mogłem żyć normalnie, jak zwykły chłopak. Niestety, spieprzyłem to w ciągu kilku sekund. A teraz jak na faceta przystało, zmierzę się z ich konsekwencjami. Czułem się na tyle odpowiedzialny, że mogłem bawić się bronią, to teraz czuję się na tyle dorośle, że odbędę za to karę.

- Wiesz, że wystarczy, że powiesz, że coś potrzebujesz - mówi, zupełnie jakby to była normalna rzecz. Zupełnie tak, jakby pomaganie innym było w jej naturze.

- Nie jestem taki.

- A więc powiem to sama - podchodzi nieco bliżej, a jej jaśminowy zapach uderza wprost w moje nozdrza. Jest taki mdlący. Zdecydowanie zbyt mocny. - Zjesz ze mną spaghetti? - pyta, natomiast ja mało nie wymiotuję za okno.

- Wszystko okej? - pyta, przyglądając się mi uważnie. Usilnie staram się ukryć grymas na mojej twarzy, lecz jest to naprawdę trudne. Bo sytuacja z parku nie należy do najprzyjemniejszych.

- Wystarczy kanapka - oznajmiam, na co przytakuje i wychodzi z pokoju.

Natomiast ja siadam na miękkim łóżku. I dopiero teraz czuję wokół ten mocny zapach jaśminu. Nie podoba mi się, drażni moje nozdrza. Jednak dla mnie pozostanie już zapachem Nasturcji.

Kurwa, nie powinienem tu przychodzić. Ta dziewczyna na mnie dziwnie działa. Może to przez jej dobroć? A może fakt, że jest tak samo popaprana jak ja? Wiem jednak, że to nieodpowiednie. Nie jestem złą osobą, a kimś bez przyszłości.

Nienawidzę jaśminu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro