Rozdział 15

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Powoli zaczęłam otwierać powieki, chcąc przyzwyczaić moje oczy do jasnego światła. Niepewnie rozejrzałam się wokół siebie. Znajdowałam się w jasnym pomieszczeniu bez okien. Obok mnie stało kilka maszyn, do których byłam podłączona kabelkami.

- Nasza śpiąca królewna w końcu się obudziła - usłyszałam tak dobrze znany mi głos, po mojej prawej stronie. Na fotelu obok mojego łóżka siedział Tony, uśmiechając się ciepło, co od razu odwzajemniłam.

- Gdzie jesteśmy? - zapytałam, jednak ze zdziwieniem zauważyłam, że mówienie sprawia mi ból.

- Napij się - powiedział Tony, przystawiając mi szklankę wody do ust i delikatnie mnie podnosząc. Podziękowałam mu skinieniem głowy, po czym ponownie opadłam na poduszkę. - Jesteś w sali szpitalnej w Avengers Tower - wyjaśnił, odkładając szklankę na szafkę.

- Ale co się stało? - zapytałam, próbując się podnieść, ale przez silne zawroty głowy zrezygnowałam z tego.

- Nic nie pamiętasz? - zmarszczył brwi. - Misja, Zimowy Żołnierz, cokolwiek? - zapytał szybko, a mnie zaczęły zalewać wspomnienia z poprzedniego dnia. Byliśmy na misji, pojawił się Zimowy Żołnierz, walczył ze mną, a potem ze Steve'em, tarcza...

- Steve! - spojrzałam na mojego wujka z przerażeniem. - Nic mu nie jest? - zapytałam szybko.

- Poza tym, że cholernie obwinia się o to, że leżysz tu od dwóch tygodni to wszystko w porządku - odpowiedział, uśmiechając się do mnie. - Wiedziałem, że tak to się skończy - dodał pod nosem.

- Co? - zapytałam zdziwiona.

- Nie, nic - zaprzeczył, uśmiechając się ponownie. - Wróćmy do tematu, że nasz Kapitan żyje dzięki tobie. Wiesz, że używanie tak dużych ilości mocy jest niebezpieczne? - zapytał, patrząc na mnie z troską.

- Tony, ja - zaczęłam, ale nie wiedziałam co powiedzieć. No bo jak wytłumaczyć ten strach o życie Rogersa, który wtedy czułam? - Ja nie mogłam pozwolić by coś mu się stało - powiedziałam tylko, mając nadzieję, że to wystarczy.

- Rozumiem - powiedział tylko, wstając z fotela. - Zawołam Bruce'a, żeby cię przebadał - uśmiechnęłam się do niego, kiedy wychodził i wtedy przypomniałam sobie coś jeszcze z tamtego wieczoru. Zabiłam kogoś. Jednego z agentów. Odebrałam życie. Poczułam jak pod moimi powiekami zbierają się łzy, a z gardła wydobył się pierwszy szloch.

- O, Lily, wstałaś - usłyszałam głos Bruce'a i podniosłam na niego wzrok. - Coś się stało? - zapytał ze zmartwieniem.

- Nic, tylko... Czy mogłabym już pójść do siebie? - zapytałam z nadzieją. Jedyne o czym marzyłam w tej chwili to zamknięcie się w swoim pokoju i oderwanie od świata. Jak mogłam zrobić coś takiego?

- Dopiero się wybudziłaś - zaprzeczył Bruce, ale widząc mój stan niepewnie pokiwał głową. - Z tego co widzę twoje parametry życiowe są w normie, ale jakby się coś działo to powiedz Jarvisowi - powiedział, pomagając mi wstać. 

Ponownie poczułam zawroty głowy, ale tym razem użyłam całej siły woli, aby się nie przewrócić i ruszyłam do swojego pokoju. Jak najciszej potrafiłam skierowałam się do sypialni, żeby nie zostać zauważoną, jednak moje prośby nie zostały wysłuchane.

- O, Lily! Wszystko w porządku? - zapytał mnie Thor, którego minęłam przed wejściem do mojego pokoju.

- Tak, jasne - uśmiechnęłam się do niego.

- Czy ty płaczesz? - zmarszczył brwi.

- Nie, skądże, po prostu muszę odpocząć - powiedziałam szybko i weszłam do swojego pokoju. - Jarvis nie wpuszczaj tu nikogo - poprosiłam sztuczną inteligencję, zanim zwinęłam się w kłębek na łóżku.

- Oczywiście, Lily - usłyszałam odpowiedź, a z mojego gardła wyrwał się gorzki szloch. 

Jak miałam dalej żyć ze świadomością, że komuś to odebrałam? Przeze mnie on już nigdy nie zobaczy swojej rodziny, nie zobaczy wschodu ani zachodu słońca. Nie poczuje zapachu kwiatu. Nie zrobi... nic. Przeze mnie. Z moich oczu płynęło coraz więcej łez, a ja nie mogłam, się uspokoić.

Przez załzawione oczy dostrzegłam, granatową bluzę, która leżała obok mnie na łóżku. Należała do Steve'a, a jest tu od wieczoru, kiedy razem oglądaliśmy horror i magicznym sposobem teleportowałam się do pokoju. Musiał ją tu zostawić, ale od tego czasu jakoś nie spieszyłam się z oddaniem jej. W chwilach, kiedy tęskniłam za rodziną albo byłam po prostu smutna, pomagała mi się uspokoić. Niepewnie chwyciłam materiał aby przyciągnąć go bliżej siebie. Do moich nozdrzy dostał się zapach perfum Steve'a, jednak tym razem to nie wystarczyło. 

Moje ciało wciąż drżało od płaczu, a oczy bolały. Wciąż miałam przed sobą widok spojrzenia, z którego uchodzi życie, widok blednącej skóry, szkarłatnej cieczy na moich rękach. 

Zabiłam go. Te dwa słowa nie chciały opuścić moich myśli i bolały coraz bardziej. Jaki ze mnie bohater, skoro odbieram życie? 

Nagle usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Szybko podniosłam się do pozycji siedzącej i przetarłam oczy. Nie chciałam nikogo martwić moim złym samopoczuciem. 

- Lily? Mogę wejść? - usłyszałam niepewny głos z drugiej strony drzwi. 

Na ten dźwięk moje serce zabiło mocniej. Szybko wstałam z łóżka i nie przejmując się swoim wyglądem otworzyłam drzwi. Z drugiej strony stał Clint. Najwidoczniej zauważył, że płakałam, bo jego twarz wyrażała troskę. Bez zbędnych pytań po prostu objęłam go wokół szyi, dając upust emocjom. 

- Ciii, już dobrze mała, wszystko jest dobrze - uspokajał mnie szepcząc i głaszcząc mnie po plecach. Nie wiem ile czasu minęło, zanim w końcu się od niego odsunęłam.

- Przepraszam - powiedziałam, wskazując na mokrą plamę na jego koszulce. Ten tylko machnął dłonią i oboje usiedliśmy na moim łóżku.

- To teraz opowiadaj co się stało - zaczął, patrząc na mnie z troską.

- Zabiłam człowieka - oznajmiłam drżącym głosem, patrząc na swoje dłonie.

- Zabiłaś agenta Hydry? - upewnił się, przyglądając mi się uważnie, na co pokiwałam głową. - Posłuchaj mnie uważnie teraz, dobrze? Agenci Hydry są złymi ludźmi, gdybyś ty go nie powstrzymała, to mógłby skrzywdzić wiele innych osób, wiele innych rodzin, rozumiesz?

- Ale co z nas za bohaterzy, skoro odbieramy innym życia? Czy nie czyni nas to tak samo złymi jak nasi wrogowie? - zapytałam z goryczą w głosie. Przyglądałam się Clintowi, szukając w jego oczach jakiejś odpowiedzi, ale niczego się nie doczekałam. - Tak myślałam - powiedziałam cicho i wstałam z łóżka. Nie potrafiłam teraz spojrzeć mu w oczy.

- Lily, poczekaj! - usłyszałam głos Bartona, ale się nie zatrzymałam. 

Czym prędzej wybiegłam z pokoju, po czym udałam się prosto do mojej sali ćwiczeniowej. 

Ponownie czułam jak dużo energii zbiera się w moim ciele i musiałam znaleźć jej ujście. Dopiero co leżałam w śpiączce po wykorzystaniu zbyt dużej ilości mocy, a na nowo czuję jakby miała rozsadzić moje ciało od środka. 

Kiedy tylko weszłam do sali, instynktownie podeszłam do sektora, w którym nigdy wcześniej nie ćwiczyłam. Do sektora z wodą. Ledwie podeszłam do basenu, a ciecz zaczęła falować. Powierzchnia nie była już gładka i spokojna, teraz szalały na niej fale, a ja nie potrafiłam ich uspokoić. Nawet samej siebie nie potrafiłam ogarnąć. 

Usiadłam obok zbiornika, podciągając nogi pod szyję i głośno płacząc. Cały smutek, cały żal przekształciły się w energię, którą mogłam kontrolować wodę, jednak nie sprawiło to na mnie większego wrażenia. 

Twarz umierającego mężczyzny. To było jedyne na czym mogłam się skupić w tym momencie. 

Nagle poczułam jak czyjeś silne ramiona, oplatają mnie od tyłu, przyciągając do czyjejś klatki piersiowej. Od razu poznałam ten zapach.

- Steve - powiedziałam cicho, podciągając nosem.

- Jestem tu - usłyszałam szept, niedaleko mojego ucha. 

Mocniej wtuliłam się w jego ramiona, pozwalając łzom spływać po mojej twarzy. Steve nic nie mówił, jakby wiedział, że nie musi. Sama jego obecność działała na mnie niezwykle uspokajająco. Kiedy już przestałam płakać, usłyszałam jak woda zaczyna wracać do pierwotnego stanu.

- Clint powiedział mi co się stało - powiedział cicho, odwracając mnie delikatnie w swoją stronę.

- Pewnie masz mnie za wariatkę - stwierdziłam, opuszczając wzrok.

- Wcale nie, rozumiem przez co teraz przechodzisz - powiedział. - Kiedy pierwszy raz zabiłem też byłem zdruzgotany. Nie mogłem sobie tego wybaczyć. Wciąż zastanawiałem się czy moja ofiara miała jakąś rodzinę, do której chciała wrócić - mówił, a ja powoli podniosłam na niego wzrok. On opisywał dokładnie wszystko to, co czułam. - Te wszystkie pocieszenia, że na wojnie to normalne, też nie pomagały. Dlatego nie mam zamiaru mówić ci, że będzie łatwiej, bo nie będzie. Z każdym zabiciem tracisz cząstkę siebie. Ale musisz pamiętać o jednym. Załamywanie się nic nie da. Lepszym sposobem na odpokutowanie jest działanie. Walcz dalej, bądź bardziej ostrożna, nie zabijaj, okazuj litość, bądź prawdziwą bohaterką - dokończył. 

Jego słowa podziałały na mnie niezwykle kojąco i dostrzegłam w nich ogrom prawdy. Patrzyłam w jego oczy, ale jedyne co widziałam to szczerość i troskę. 

Nagle mój wzrok zjechał na jego usta, a jego na moje. Wiedziałam, że oboje tego chcemy, ale pozwoliłam Steve'owi na wykonanie pierwszego kroku. Poczułam ścisk w brzuchu, kiedy Rogers zmniejszył odległość między nami. Widziałam w jego ruchach niepewność. Delikatnie złapał mnie za policzek, powodując przyjemny dreszcze w moim ciele. Ostatni raz spojrzał w moje oczy, jakby chciał się upewnić, że to co robi jest właściwe. Już po chwili jego wargi delikatnie dotknęły moich. To uczucie było niedoopisania. Przyjemne ciepło wypełniło mnie całą, ale jedyne na czym mogłam się skupić to powolne ruchy warg Steve'a. Ten pocałunek nie był namiętny, ale wyrażał wszystko to, co czułam już od dłuższego czasu. Troskę i zaufanie. Czułam jakby ta chwila miała trwać wiecznie. Nic innego się nie liczyło. Poczułam przyjemne dreszcze na plecach. 

Niestety wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Rogers powoli odsunął się ode mnie, patrząc na mnie z radością, ale w jego spojrzeniu było coś jeszcze. Coś, czego nie mogłam nazwać, a widziałam to nie pierwszy raz.

- Dziękuję - powiedziałam, patrząc mu w oczy.

- Za co? - zapytał, lekko przekrzywiając głowę na bok.

- Że zawsze mnie wspierasz. Że zawsze wiesz jak mi pomóc. Że jesteś... - wymieniałam, ale Steve mi przerwał.

- To ja powinienem podziękować. Uratowałaś mi życie - powiedział, zamykając mnie w uścisku. - Naraziłaś siebie, żeby pomóc mi.

- To nic takiego - zaprzeczyłam, spoglądając na ziemię. - Zrobiłbyś to samo dla mnie.

- Zawsze - powiedział, łapiąc mnie za rękę. Jak urzeczona patrzyłam na nasze splecione dłonie. Nagle mój żołądek dał o sobie znać, psując ten magiczny moment. - Czy ty w ogóle coś jadłaś po przebudzeniu? - spojrzał na mnie poważnie.

- Nawet o tym nie pomyślałam - przyznałam, co spotkało się ze srogim spojrzeniem Rogersa.

- Idziemy na górę. Teraz - powiedział, pomagając mi wstać.

- Aj, aj Kapitanie - zasalutowałam z rozbawieniem.

- Nie odpuścisz mi tego, co? - zapytał, przewracając oczami.

- Nigdy - przyznałam i zdziwiona spojrzałam na Steve'a, którego wyraz twarzy diametralnie się zmienił. Już nie był rozbawiony, a raczej... zdziwiony? - Co jest? - zapytałam.

- Spójrz - powiedział tylko wskazując na podłogę. 

Niepewnie spojrzałam w dół i od razu zrozumiałam co go tak zdziwiło. Musiałam nie panować nad swoimi emocjami w trakcie pocałunku, bo wokół miejsca, gdzie przed chwilą siedzieliśmy pojawiła się ziemia, a na niej pełno kolorowych kwiatów. Z uśmiechem rozglądałam się dookoła.

- To jest piękne - powiedziałam cicho, nie odrywając wzroku od ziemi.

- Zgadzam się - przyznał Steve i delikatnie mnie do siebie przyciągnął, składając na moich ustach kolejny pocałunek. Ten był jednak zdecydowanie krótszy od poprzedniego. - A teraz chodź coś zjedz - oznajmił i pociągnął mnie do windy.

***

Kiedy tylko weszliśmy do kuchni, Steve zaczął wyciągać z szafy rozmaite produkty, a ja z zainteresowaniem obserwowałam jego ruchy. W końcu rzadko mam okazję oglądać go w roli kucharza. Od razu zauważyłam, że robi naleśniki. Naleśniki, które uczyłam go robić na początku mojego pobytu tutaj. Czułam się wtedy trochę samotna, a Steve poprosił mnie żebym nauczyła go czegoś gotować, więc od razu się zgodziłam. Muszę przyznać, że sporo zapamiętał z tamtej lekcji. Wszystkie ruchy wykonywał z ogromną precyzją.

- Zobaczyłaś coś ciekawego? - zapytał w pewnym momencie. No tak, wgapiam się w niego od jakichś dziesięciu minut, musiał to zauważyć. Mimowolnie poczułam jak zdradziecki rumieniec wkrada się na moje policzki, ale nie miałam zamiaru dać mu za wygraną.

- Właśnie nie bardzo - odpowiedziałam, kręcąc głową.

- To może to cię bardziej zaciekawi - powiedział, stawiając przede mną talerz z naleśnikami, oblanymi syropem klonowym.

- No, no masz talent - skwitowałam, patrząc na niego z uśmiechem.

- Och, dziękuję - odpowiedział, kłaniając się nisko, czym rozbawił nas oboje. - Smacznego - dodał, podając mi sztućce.

- A ty nie zjesz? - zapytałam, kiedy odwrócił się w stronę kuchenki.

- Jednego do towarzystwa - odpowiedział, siadając naprzeciwko mnie z talerzem. Z uśmiechem zabrałam się za konsumowanie naleśników.

- Są cudowne - powiedziałam, kiedy przełknęłam pierwszy kęs. - Naprawdę, może od teraz ty będziesz gotował.

- Miło mi, że ci smakują, ale nic nie dorównuje potrawom, przygotowanym przez ciebie - kokietował, na co się zarumieniłam.

- Bajerujesz - skwitowałam.

- Ja zawsze mówię prawdę - stwierdził. - A to, że umiem przygotować naleśniki to tylko i wyłącznie twoja zasługa - powiedział, na co przewróciłam oczami. 

Resztę posiłku zjedliśmy w milczeniu, jednak nie była to niezręczna cisza. Raczej taka, w której po prostu cieszymy się swoją obecnością i żadne słowa nie są potrzebne.

- O co chodzi? - zapytałam, widząc, że Steve przygląda mi się od dłuższego czasu.

- O nic, po prostu... - zaczął, ale przerwał, kręcąc głową ze śmiechem.

- No co? - zapytałam zdziwiona jego zachowaniem. On tylko zabrał mój pusty talerz i ułożył go do zmywarki.

- Nie wyobrażam sobie jakby wyglądało moje życie, gdybyś któregoś dnia zniknęła - wyznał, a moje serce zabiło szybciej na to wyznanie. Powoli wstałam z krzesła i podeszłam do niego, aby go objąć.

- Nigdzie się nie wybieram - powiedziałam cicho, wtulając się w niego mocniej.

Nagle w całym wieżowcu rozległ się głośny alarm, a my jak oparzeni oderwaliśmy się od siebie.

- Co się dzieje? - zapytałam przerażona Steve'a, ale po jego minie wywnioskowałam, że sam nie ma pojęcia.

- Atak na dom Starków w Miami, atak na dom Starków w Miami - rozległ się głos Jarvisa, a ja poczułam jak cała krew odpływa mi z twarzy. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro