21

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Woda była lodowata o tej godzinie. Kurt dryfował oddalony o milę od brzegu. Na łódce znajdował się spory zwój liny z przytroczonym kamieniem. Gerg dostał od Doktora buteleczkę rzadkiego w tych rejonach jadu Parpitiusa Peknus Equus, małej rybki z palcami, miast płetw. Dryfuje z prądem po całym Wielkim Słonym Oceanie, a jej wydzielina zapewnia specjalne właściwości, zależne od podgatunku, skupienie, absorbcja na obrażenia fizyczne, czy jak w tym wypadku, większa pojemność płuc. O wiele większa. Oraz rozszerza źrenice, pozwalając chłonąć większą ilość światła z powierzchni.

Kurt łyknął zawartość buteleczki, poczuł cierpki smak, spływający do trzewi, a następnie gorąco, skurczył się i z trudem przełknął kwaśną ślinę. Rozebrał się do bielizny, odsłaniając umięśniony tors z kilkoma bliznami i dziurami po kulach. Plecy dalej, za radą Helmuta, miał zaklejone plastrami, a prawą nogę oplatały bandaże. Założył przeźroczyste gogle na oczy i zrzucił kamień, a koniec liny przwiązał do lewej kostki i wskoczył w toń. Eliksir już zaczynał działać, jednak mimo to Łowca nie miał zamiaru zostawać pod wodą dłużej, niż to konieczne.

Opadał coraz niżej, niżej i niżej... aż dostrzegł to, czego szukał. Wrak wielkiego statku towarowego. Gdy dotknął dna, odwiązał linę i powoli zaczął płynąć do pozostałości okrętu. Minął porwane płaty żagla, zalegające w mule kawały drewna i olinowania. Ciśnienie nie było wysokie, jednak czuło się lekki ścisk, ale Gergowi to nie przeszkadzało. Zależało mu tylko na jednym. Wybił zapróchniałe deski i wpłynął do ładowni. Tam była masa skrzyń, większość w częściach, jednak jedna, owinięta łańcuchami.

Łowca celowo do tej roboty pożyczył od Kalkena łom. Chwilę później łańcuchy opadły na drewniane deski, a zawartość skrzyni stała otworem.

Legendy głoszą, że dziesięć tysięcy lat temu, Król Gregorij, nazywany Świętym, odparł atak istot z innego, nieznanego wymiaru, nazwano ich Ludźmi z Naah, od sposobu porozumiewania się między osobnikami. Badacze, którzy mieli okazję badać zwyczaje tych istot, dowiedzieli się zaskakujących faktów o tym dziwnym plemieniu, między innymi: Kobiety, te z silną wolą, "wywijają się" na lewą stronę, duchowo i wewnętrznie, poprzez odbytnicę, w ekstremalnych przypadkach przez narządy rozrodcze. Wywijają się, i powstają męskie osobniki. Wszystkie są szare, łyse, palce mają owinięte wokół oczu, tym samym łokcie wystają przy głowie, utrudniając korzystanie z rąk, jednak zastępują je długie pazury, którymi specjalnie skręcone osobniki dźgają swoje ofiary. Chód mają kaczkowaty, a kolana wypchnięte są na zewnątrz. Osobniki żyją kilkanaście miesięcy, po tym czasie umierają, a ich spróchniałe ciało staje się pokarmem dla młodych, które po kilkunastu dniach, osiągają masę i wzrost dorosłego osobnika. Te stwory pojawiły się nikąd, niektóre źródła dowodzą, że przyszły z Dalekiej Północy...

Król Gregorij, władający dzisiejszymi Ziemiami Kryka Mocarza, Doliną Lart, Posiadłościami rodu Drynn, Traidelhallem i Wyspami, ochrzcił swoją lancę Młotem na Naah, nadając jej moc spopielenia przeciwnika. Dowodził grupą uderzeniową i przez piętnaście lat bojów z nieznaną rasą, wybił prawie wszystkich. Resztki pozostałe przy życiu uciekły w mroźne zakątki Zimnego Lądu, i więcej o nich nie słyszano. A Lanca stała się relikwią.

Teraz spoczywała w rękach Gerga Kurta, Łowcy Plugastwa z Nowego Jurgam. Po latach spoczywania na dnie drzewce pordzewiało i się ułamało, cała Lanca wyglądała jak długa strzała, wysoka na około pół metra, z grotem wysokim na dwadzieścia centymetrów. Całość była pozłacana z jednym, sporym rubinem zawartym tuż pod grotem.

Łowca opuścił wrak i zaczął się wynurzać, jednak wtem coś oplotło mu kostkę i zaczęło pełznąć po łydce. Była to macka należąca do wielkiej ośmiornicy, mającej niezbyt przyjacielskie zamiary. Nie myśląc długo, Gerg wbił grot Lancy w głowę stwora, który znieruchomiał, a po chwili zaczął drgać, trawiony wewnętrznym ogniem. Po chwili macki oklapły i w wodzie się zagotowało, gdy ciało się stopiło pod własnym gorącem.

Kurt wypłynął na powierzchnię i gwałtownie nabrał powietrza. Eliksir przestawał działać. Ociekając wodą, Gerg wspiął się na łódź i zaczął się ubierać. Po krótkm odpoczynku zaczął wiosłować w stronę majaczącego horyzontu Essos.

- No no no... widzę, że nie na marne goniłem za Parpitusem... zrobiłeś z niego dobry użytek. Odpocznij w gabinecie, zaraz dojdę - powiedział Doktor. - Nastawię herbatę.

Gerg został sam w gabinecie. Wszystko było po staremu, układ mebli i tak dalej... jednak coś było nie tak... na biurku leżała niewielkich rozmiarów księga obita w brązową, poszarpaną skótę. Nie byłoby to nic niezwykłego, gdyby nie symbol, na niej widniejący. Łowca już go widział... Dokładnie taki sam miał wycięty na policzku Carl Yorkish. Trójkąt z zaokrąglonymi rogami z "X" w środku... nim zdążył otworzyć na pierwszej stronie w drzwiach ukazał się Doktor, ściskający tacę z dzbankiem i kubkami.

- Ech... Gerg, Gerg, Gerg... naprawdę musisz wszędzie myszkować? Każdy ma swoje sprawy i sekrety. Ja nie drążę, skąd pochodzisz, ani jakie masz zamiary względem Lancy... więc proszę... - Doktor odstawił tacę na stół i szybkim ruchem zgarnął księgę do szuflady, którą zamknął na klucz. - Nie interesuj się rzeczami, które cię nie dotyczą... bo możesz się pewnego razu mocno sparzyć, przyjacielu... Ale, zapomnijmy o tym! Herbaty?

- E, tak, poproszę... - bąknął zmieszany Łowca i usiadł w fotelu. - Przepraszam, nie chciałem...

- Dobra, dobra, spokojnie. Nie mam ci za złe, sam też byłem ciekawski... Ale nie skończyło się to najlepiej... - Helmut potarł przegniłą część swojej twarzy. - To co? Wypijemy herbatę i rozstaniemy się jako przyjaciele, zapominając o wszelkich zgrzytach?

- Tak... Niech będzie. - mruknął Kurt i upił łyk gorzkiego płynu.

Tymczasem Harry torował drogę przez podmokły las. Pomagała mu w tym maczeta, dobrze radząca sobie z twardym zielskiem i twardymi łodygami. Za nim szedł Filip. Kapelusz miał zakrwawiony. Kilka godzin temu rozpłatał Wilkura, który rzucił się na plecy Harry'ego. Treg wbił mu toporek w plecy, następnie obalił i rozciął potworowi brzuch. Krew trysnęła z żył, brudząc kapelusz i pelerynę Pierwszego Łowcy. Przy okazji Wilkur dokonał szybkiego wypróżnienia, którego wyniki wylądowały na rzeczonej pelerynie. Na szczęście Wirden zabrał jedną na zmianę.

- Cholera... czy ten las nigdy się nie skończy? - westchnął Harry, gdy potknął się o korzeń, i padł na kolana.

- Nie wiem... według tego co wiem... jeszcze trochę. Dwa dni... Dojdziemy na Główny Trakt, a stamtąd do Mosforu... Carl pewnie tam jest, nie zabrał dużo jedzenia... prędzej czy później tam przyjdzie, o ile już go tam nie ma - mruknął Treg, pomagając Harry'emu wstać. - A i nam przydadzą się większe zapasy... dlatego musimy się pospieszyć. Bo ile można kupować zapasy? Kilka chwil. No dawaj, wstajemy!

- Aach! Cholera... Moje kolano... musiałem w coś walnąć...

Filip bez słowa zarzucił ramię towarzysza na bark i zaczęli iść głębiej w las. Szli wolno, Harry syczał z bólu, a Treg zastanawiał się, co robi teraz Carl.

Carl ukrywał się w jednym z domów publicznych, razem z Marią i Beatrice. Dom zresztą prowadziła stara znajoma Filipa, Martha zwana "Swawolną". Uciekinierzy siedzieli w piwnicy, między regałami z winem, a beczkami z wodą. Słyszeli dokładnie, co dzieje się na wyższym piętrze. A działo się wiele.

Malkolm Valdenbert wolno stukał podkutymi butami po drewnianej podłodze. Wtem muzyka ucichła, wszyscy wstrzymali oddechy.

- Szukam kurwy Beatrice, Carla Yorkisha i Marii Ratt! Jeśli którakolwiek z was, kurtyzan, widziała tą trójkę, niech powie! Zostaniecie nagrodzone!

- Wal się! Mamy swój honor! - krzyknęła Martha, właścicielka. Chwilę później rozległ się dźwięk ładowania rewolweru i huk.

- Ktoś jeszcze nie chce współpracować? - ryknął Malkolm, zabijając jeszcze pięć prostytutek, dopóki nie skończyły mu się naboje. Od razu załadował nowe. Nagle rozległ się podniesiony wrzask, to strażnicy wpadli przez drzwi i obezwładnili Malkolma, który próbował wierzgać, jednak soczysty kułak wybił mu kilka zębów, a następne uderzenie pozbawiło przytomności.

- Przeszukać budynek! - krzyknął kapitan straży, zajęty skuwaniem zabójcy. - Już!

Posterunkowi rozbiegli się po domu rozpusty, przeczesując wszystkie zakamarki. Carl dał znak.

Gdy strażnicy zbiegli do piwnicy, ostatniego z nich zdzielił metalowym prętem w potylicę i szybko opuścił pomieszczenie razem z dwoma kobietami, barykadując uprzednio drzwi piwnicy.

- E, wy! Stać, kontrola! - zawołał kapitan i podszedł najpierw do Beatrice.

- Ej, zboczeńcu, gdzie mnie macasz?! Chcesz mnie na sianie zgwałcić!? - krzynkęła niespodziewanie dziewczyna. Kapitan zmieszany i szybko się cofnął, kuląc się pod spojrzeniami swoich ludzi.

- Ja nie... ja przecież nic nie...
- Zaczął jednak celne wbicie palców w oko przerwało jego wyjaśnienia. - Cholera!

- Teraz, szybko! - krzyknęła Beatrice i puściła się biegiem w stronę wyjścia, Yorkish i Ratt za nią. Wypadli na zajazd, gdzie stacjonował powóz do transportu więźniów. Wskoczyli nań, i ile tchu w koniach popędzili brukowaną ulicą, w tle słysząc wrzaski strażników i potrąconych mieszkańców, stratowanych przez rozjuszone konie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro