22

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Barka dobiła do Ruen, Wyspy Jęków. Na szczycie wzniesienia, znajdował się wielki, gotycki klasztor z czarnego kamienia z licznymi strzelistymi wieżami, ale prawdziwe piekło znajdowało się pod ziemią... Medycy uzbrojeni w długie kopie wbiegli na pokład i zaczęli skuwać wariatów. Pacjent numer 36, ten sam z obandażowaną twarzą, wyszedł na deski mokrego i śliskiego pomostu. Wiatr dął z niespotykaną siłą, rozmywając strugi deszczu po kamieniach. Kolumna więźniów własnych umysłów ruszyła po mokrych schodach w górę, do placówki leczenia chorób psychicznych w niekonwencjonalny sposób.

Wszyscy stawili się w przestronnym holu oświetlonym karniszami. Stał tam człowiek w czerwonej kamizelce, trzymał w dłoni zegarek na łańcuszku. Był łysy i pomarszczony, miał haczykowaty nos i kozią bródkę.

- Witam was, drodzy ludzie! Nazywam się Robert Demillo, kierownik tej placówki. Teraz dostaniecie uniformy i zostaniecie zaprowadzeni do swoich... pokoi. Jutro zaczynamy leczenie - powiedział mężczyzna i wycofał się na schody, a stamtąd na wyższe piętra. Pielęgniarze po kolei wołali pacjentów według numeru, dawali uniformy, a stare rzeczy zamykali w skrzyniach, zapewniając, że zostaną zwrócone przy okazji wypisywania pacjenta że szpitala.

- Ta... jasne. Znając ich zostanę tu do usranej śmierci... O ile sam sobie nie wezmę - pomyślał 36, ubrał szary uniform i dał się poprowadzić do izolowanej celi. Mimo grubych ścian wyłożonych materacami, dało się słyszeć zduszone wrzaski spod ziemi. Jednak to było przelotne. Tym, którzy krzyczeli zbyt głośno, zaszywano usta, w ostateczności wyrywano język i wstawiano do szklanej gabloty w holu... podobnie jak inne części, na przykład palce czy gałki oczne. Eksperymenty nad psychiką szaleńców były okupione stratami. I nic nie wskazywało na to, by naukowcy popełnili jakieś postępy. Testowali nawet najbardziej sadystyczne metody na bezbronnych ludziach...

36 nie chciał się do tego przyznać, nawet Doktorowi, jednak ten miał podejrzenia, już lata temu... Nawiedzały go senne mary ludzi, których wykorzystał, okpił, okłamał, a w ostateczności zabił... szeptały mu pomysły i idee, sączyły groźby zza grobu i rozmawiały między sobą. Jednak najgorszą marą był Biały Rycerz. To jego skrzywdził najbardziej. Wyrzucił z pracy na bruk, zgwałcił jego żonę i przejął majątek... Teraz płacił snem i zdrowiem psychicznym za swoje grzechy.

Na zawsze.

TYMCZASEM

- Więc... Malkolm siedzi w kiciu? - zapytał Jaren Utraus, opierając się na lasce.

- Tak - mruknął Hereld Valdenbert.

- Spokojnie, wyrwiemy go, gdy odzyskamy władzę nad miastem - powiedział Kart van Rey, wchodząc po pomieszczenia. - A to już niebawem... Nasi ludzie są w gotowości. Zdobędziemy placówkę, za placówką, plac za placem, aż w końcu wbijemy się do pałacu... już raz ktoś tam wbił, młody Yorkish i Treg, więc i my mamy szansę. Powiedziałbym, że nawet większą! Co do Yorkisha właśnie, i jego koleżanek, myślę, że możemy ich zostawić i od razu przejść do działania!

- To... Kiedy uderzamy? - zapytał Jaren, przejeżdżając dłonią w rękawiczce po tłustych, czarnych włosach.

- Teraz. Hereld, weź ludzi, najpierw ruszymy na kopalnię, potem do Średniego Miasta. Tam robotnicy się przyłączą, będą siłą armatnią... Część pójdzie na Główny Posterunek Górnego Miasta... przy okazji uwolnimy twojego brata... I ruszamy szturmem na Pałac. Tam publicznie zabiję Balbdura II i jego żonę... i dzieciątko, następcę. Nastanie nowy porządek! Ruszamy! JUŻ!

TYMCZASEM

- Jasna Cholera! Czy ta puszcza się nigdy nie skończy?! - jęczał Wirden, kulejąc.

- Nie krzycz... Myślę... Mogłeś zostać w osadzie.

- I przegapić przygodę u twego boku? W życiu!

- Ech... Wiesz na co się pisałeś, więc nie marudź... Wiem - wykrzyknął Treg, a wystraszony Harry przewrócił się w błoto. - Wymyśliłem, jak przejdziemy szybciej do Mosforu.

- Jak..? - spytał Wirden, podpierając się zwalonego pnia.

- Tunelem... tu gdzieś powinno być... - W tym momencie Filip runął w dół o kilka metrów. - Cholera jasna! Miałem rację!

- Żyjesz tam? Halo? - spytał zaniepokojony Harry, ostrożnie nachylając się nad dziurą.

- Tak, tak... żyję... dawaj, skacz, złapię cię...

Wirden posłusznie skoczył. Skoczył to w sumie z dużo powiedziane. Zwalił się na Filipa. Rozległ się trzask i krzyki obu mężczyzn. Tregowi lewa ręka wypadła że stawu, a Harry pocharatał sobie nogę jeszcze bardziej.

- Kurna... toś mnie złapał... poczekaj... - Młodszy Łowca podpełzł do Filipa i złapał go za obwisłe ramię. Chwilę się mocował, i po chwili rozległ się kolejny trzask i sapanie. Stawy wskoczyły na swoje miejsce.

- Uch... pokaż mi tę nogę... - sapnął Treg i aż się wzdrygnął. Kolano było powygniatane, rzepka przesunięta. Na całej długości łydki znajdowało się pęknięcie, odsłaniające mięso i kość. Do tego stopa była przebita jakimś szklanym odłamkiem. - Nieźle się poobijałeś... dasz radę wstać?

- Chyba cię powaliło... - zarechotał Harry, jednak po chwili spoważniał. - Nie. Nie wstanę.

Pierwszy Łowca otworzył plecak i wydobył malutki drewniany młoteczek, patyk, piersiówkę z alkoholem i gazę.

- Patyk zagryź, może poboleć... a wcześniej łyknij sobie... no, dobra... - Filip zaczął polową operację. Młoteczkiem obstukał kolano, a następnie naparł na nie drugą ręką i mocno szarpnął. Patyk w ustach pacjenta trzasnął.

- Aaach! - ryczał Harry.

- Już, już! Jeszcze chwila... trzymaj się, przyjacielu... - mówił Filip i zalał rozcięcie wódką. Pacjent znów wierzgnął i wrzasnął przeraźliwie. Ciało obce, czyli kawał szkła został wydobyty że stopy, która została obandażowana gazą, tak jak łydka.

Mężczyźni dyszeli. Byli wykończeni, drżeli.

- Może... tu zrobimy popas, co? - Zaproponował rozegrany Wirden, ocierając łzy i próbując zapanować nad drgawkami.

- Niech będzie... - wycharczał Treg, zaschniętymi wargami. Zasnęli przytuleni do siebie, żeby zatrzymać uciekające ciepło. Byli wycieńczeni. Obudzili się rano. Filip co prawda mógł iść sam, jednak nie miał serca zostawić towarzysza, którego lata temu przygarnął pod swe skrzydła. Razem, ramię w ramię, wolno lecz wytrwale, szli ciemnym tunelem, już całkiem niedaleko Mosforu.

WYSPY KLANU RAYD, NERA, ARENA SŁAW.

Gerg stał na murawie wśród tłumów na trybunach. Na środku placu znajdowało się rozpalone ognisko. To tam Kurt wbił Lancę Świętego Króla Gregoria. Tłum szalał. Rubin pod grotem zaczął świecić, rozległy się szepty. Wtem klejnot pękł i na wpół przezroczyste byty z niego wyfrunęły i zniknęły pod ziemią.

Wszyscy wstrzymali oddech. Ziemia się rozstąpiła i wyszedł z niej gigant, z czerwonymi ślepiami. Gigant nie był zwykły. Był to Człowiek z Naah. Wielki, przerośnięty, okropny pod każdym względem... kościste łokcie były szeroko rozstawione, tworząc idealny trójkąt między ramionami a pomarszczoną głową. Kościste palce zamykały się w obwódkę dookoła oczu, ślina kapała z otwartej paszczy na ziemię, wypalając w niej dziury. Stwór ryknął przeraźliwie i rzucił się na Łowcę, który zrobił przewrót i wyciągnął miecz z pochwy i wbił go w pachę potwora, który walnął się na kamienie. Gerg podbiegł, jednak silny kopniak szponiastą stopą wyrzucił go na trzy metry w powietrze. Kurt wstał, ściągnął poszarpane szaty i wyciągnął postoletostrze.

Wycelował w gramolącego się potwora i pociągnął za spust. Mechanizm szczęknął głucho.

- Jestem w dupie... - szepnął Gerg, gdy przypomniał sobie, że Doktor podarował mu prezent na specjalną okazję. Był to medalion z małą, szklaną klatką, wewnątrz której latał samotny, wykonany z czarnego metalu pocisk. Szybko stłukł podarek i załadował nabój. W samą porę. Gigant z Naah pędził prosto na niego. Celne oko nie zawiodło strzelca.

Kula wykuta przez elfy z Dawnego Zachodu przebiła czaszkę stwora, sięgnęła mózgu i wyleciała potylicą. Monstrum pozbawione hamulców potknęło się o własne nogi i grzmotnęło w kamienne trybuny, które trzasnęły niepewnie.

Ludzie chwilę patrzyli, jednak po czasie Łowcę narodziła salwa oklasków i pochwał. Kiedy uprzątnięto zwłoki Giganta, do Gerga podszedł sam Peterlin Rayd.

- No... muszę powiedzieć, że sam nie miałem do końca pewności, co się stanie... Ale, gratuluję. Od teraz zostajesz moim jarlowskim Łowcą Plugastwa z przywilejami i monopolem na szkolenie nowych pokoleń do walki z potwornymi nieczystościami. Jeszcze raz, gratuluję! Dajcie wina, czas na picie!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro