38

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Witaj, Gerg. Miło cię znowu widzieć.

Harry bardzo się zmienił odkąd go ostatnio Kurt widział. Teraz na zmęczonej twarzy pojawił się nieogolony od kilku dni zarost, zgubił gdzieś swoją odznakę Łowcy, prawą dłoń oplatały bandaże...

Poza tym, co do niego niepodobna, wyglądał jak jakiś szlachcic - biała koszula, szara kamizelka, ciemnozielony krawat i długi granatowy płaszcz. Do tego różne dodatki, na przykład zegarek na złotym łańcuszku czy laska z gałką wyobrażającą anatomiczne serce. Jakaś snobistyczna moda.

- Chodźmy na stronę, porozmawiamy. Thompsonie, Jarlu... proszę o wybaczenie, trafił swój na swego...

- Rozumiem, rozumiem... my też mamy trochę rzeczy do przedyskutowania, w sprawie ceremonii i tak dalej... miłej zabawy, Gerg - powiedział Peterlin Rayd i odszedł żartując o czymś z Thompsonem Drynnem.

Obaj Łowcy podeszli do stołu zastawionego jadłem i pucharami z trunkami. Wirden podał jeden przyjacielowi i sobie też wziął.

- Widzę, że twoja misja się powiodła, skoro jesteś tu razem z Raydem... gratuluję.

- A ty? Co tu robisz? Gdzie masz odznakę i w ogóle. No co tu robisz?

- Wiele się zmieniło... - Harry oparł laskę o stół i włożył dłoń do kieszeni, gdzie przerzucał swoją przedziurawioną kulą odznakę między palcami. Upił łyk z pucharu. - Gdy odszedłeś razem z grupą do Veredu, kilka dni później uderzyła kometa. Sprawiła nam wiele kłopotów... Potem Yorkish uciekł szukać zemsty na jakimś Rycerzu... razem z Filipem ruszyliśmy na poszukiwnia. Jednak podczas tej wyprawy, wiele się działo. Porzuciłem grupę i ruszyłem na południe. Tam znalazł mnie pan... zresztą ci go przedstawię.

- A twoja noga? - zapytał zdziwiony Gerg.

- Długa historia... o! Panie Hembrey? Proszę pozwolić... to mój stary znajomy, Gerg Kurt. To pan Maxym Hembrey, bizmesmen, szlachcic, hrabia i właściciel sporej połaci ziemi na północy...

Hrabia Hembrey był średniego wzrostu, nosił ciemny surdut i cienką szabelkę przy pasie, nie służyła do walki, ale do ukazania swej pozycji. Twarz miał zapadłą, zimną. Szare oczy wyraźnie lustrowały wszystko, co się działo dookoła niego.

- Witam - powiedział oschle.

-Nie jest zbyt skory do rozmów - szepnął Harry.

- Proszę wybaczyć, mam pewną sprawę do jegomościa Gurberta... miłobyło pana poznać - oznajmił Maxym i poszedł do innej grupki szlachciców.

- Fajny typ... - mruknął Gerg, patrząc za Hembreyem.

- Fajny, niefajny, uratował mi poniekąd życie... Nie powiedziałem ci prawdy... - zaczął Wirden, jednak rozległy się krzyki. - Co się dzieje?

- Gertruda jest martwa... - powtarzała jedna ze służących. Od razu kilku szlachciców, w tym Łowcy i Drynn rzucili się za dziewczyną w fartuchu. Wszyscy zeszli do kuchni, gdzie leżało martwe ciało kucharki. Była całkowicie bezkrwista. Wyssano z niej całą czerwoną ciecz, była jak puste pudełko czekoladek.

- Na Atlura... panowie Łowcy? - zapytał Drynn.

- Już Łowcą nie jestem, ale jestem przeszkolony, służę pomocą mojemu przyjacielowi, jeśli jej sobie życzy. - oznajmił skromnie Harry.

- A ja chętnie skorzystam. To wygląda na wampira, ukąszenia w wielu miejscach, na szyi, przedramieniu, udach, jednak rozmiar i głębokość są stosunkowo małe, musi być młodym osobnikiem... - myślał głośno Gerg, badając ciało. - Ale nigdy nie miałem doświadczenia z wampirem...

- Ja miałem... nazywała się Beatrice... jednak mi umknęła i już jej nie widziałem - stwierdził obojętnie Harry, przestępując z nogi na nogę oparty o laskę. - Niestety.

- Zajmiecie się tą sprawą, panowie. Tylko po cichu. Znajdźcie wąpierza, czy co to tam jest. Płacę pięć tysiący, dla każdego... - szepnął na stronie Thompson Drynn.

- To zmienia postać rzeczy - mruknął Wirden, po czy dodał głośniej. - Wchodzę w to. Razem go znajdziemy, obiecuję.

- Ja myślę... panowie, zostawcie Łowców samych, niech się nie rozpraszają... ja też mam dużo rzeczy na głowie - powiedział Thompson Drynn i opuścił kuchnię razem z gapiami.

- To mamy robotę... - Gerg zatarł ręce. - Wiem, kto jest wampirem. Tylko jedna osoba, młoda, z małą szczęką. Dziecko.

- A jedynym dzieckiem jest tutaj Mammert Drynn Rayd. Ale lepiaj byłoby go nie szlachtować... Wiesz, polityka... Musimy znaleźć jakiś egzorcyzm, specyfik czy co... poszukam w uniwersyteckiej bibliotece. Ty podpytaj gości, a może uda Ci się nawet dotrzeć do rodziców brzdąca. Tylko pytaj dyskretnie. Nikt nie lubi insynuacji, że jego pociecha jest krwiożerczym monstrum...

- Taaa... dobry plan... lecę przeszukać pałac. Zabierzmy gdzieś ciało... - Kurt złapał zwłoki i zaciągnął je do chłodni.

- Ja lecę do biblioteki, to niedaleko. Będę za jakieś dwie godziny... - Uśmiechnął się Harry i wyszedł z pomieszczenia, spotkał się z Hembreyem i razem ruszyli schodami ku wyjściu.

- I jak? - spytał zimno Maxym Hembrey.

- Wszytsko idzie zgodnie z planem... Niedługo, co prawda za jakieś dwa tygodnie, młody dziedzic będzie martwy z przyczyn naturalnych. Tylko, wiesz... specyfik.

- Tak, wiem, wiem... zatem, na Posiedzenie.

- Tak. Na Posiedzenie - zgodził się Harry i kuśtykając. Razem z towarzyszem po kilkunastu minutach spaceru byli w uniwersyteckiej bibliotece. Skinęli odźwiernemu, który zaprowadził ich na koniec biblioteki i stanął na baczność. Hembrey zdjął prawą rękawiczkę i pokazał wycięty symbol. Harry odwinął bandaż i zrobił to samo, tyle że jego blizna była całkiem świeża. Odźwierny też okazał swój znak i pociągnął za egzemplarz "O chorobach zakaźnych - wywód Doktora Hritchkoka". Cały regał się cofnął i zapadł w ścianę, a oczom zebranych ukazały się długie, oświetlone pochodniami schody, które ciągnęły się w dół i w dół... aż do kamiennych wrót, które na środku mały wyrzeźbiony trójkątny znak.

Harry przyłożył tam swoją dłoń tak, że znaki się idealnie pokrywały. Kamień drgnął i zapadł się pod ziemię, odsłaniając wielką hallę z mnóstwem regałów, przyrządów takich jak mikroskopy, lupy, słoje z tkankami oraz całe kościotrupy.

- Witamy na Posiedzeniu. Aktualnie nasi ludzie są w terenie, ale proszę się nie krępować - powiedział odźwierny i opuścił salę.

- Fiu, fiu, fiu... - Wirden zagwizdał. - Nieźle się urządziliście, nie ma co.

- Doceniam twój zachwyt - odparł Hembrey, schodząc po schodkach na środek hali i siadł przy długiej ławie zawalonej papierami. - Liga Słowa dba o wyposażenie.

- Widać... To zacznijmy warzyć ten specyfik na wampira. Nie mamy całego dnia, Hembrey.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro