44

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Bill, syn Amnezego wylał na głowę zawartość wiadra. Letnia woda spłynęła po łysej głowie oraz na spalony słońcem kark. W mieścinie Turagov, ale i na jej obrzeżach, było iście piekielnie, mimo że pora roku zbliżała się ku zimie wielkimi krokami. Słońce grzało cały dzień, a niedobór chmur, czy innych obiektów latających po nieboskłonie, dawał się we znaki. Mimo że mężczyzna nie był u progu starości, a i pracował dopiero od dwóch godzin, wszystkie jego ubrania śmierdziały potem i okolicznym obornikiem, wystawionym na widok publiczny przed zagrodami.

- E! Pętak! Ile jeszcze tych słupów musimy walnąć, by było wystarczająco? Albo choć przerwa! Golnelibyśmy po kufelku, i szyneczką bym nie pogardził!

- Zawrzyj mordę, Jeniak! Przerwa będzie, gdy zarządzę, że zasłużyliście! A na razie wam to nie idzie! Więc, do roboty! Walcie słupy, linie, kable, czy co tam trza… Panowie z zamku będą nam wdzięczni, jak ustawimy wszystko jak najszybciej, a wtedy i prowizję rzącą! To też w waszym interesie, by coś dla siebie zgarnąć!

Bill “Pętak” siedział w fachu majstra od niedawna, wszystko za sprawą nowego wynalazku jednego z uczonych Pastillańskich, Frydyka Rova…

- Witam, panów… widać, że praca wre?

Majster się obrócił, otarł oczy z kropel wody. Przed nim stała grupka trzech osób. Mężczyźni byli wysocy, nosili płaszcze, jeden miał kapelusz z szerokim rondem, którego cień zakrywał my twarz, drugi miał czarne włosy do ramon, a jego policzek szpeciła dziwna blizna. Ich towarzyszką była kobieta, blond włosa, nosiła wytarte spodnie i brązowy kaftan.

- Tak, wre… A państwo nie stąd, zgaduję? - odpowiedział majster temu w kapeluszu, gdyż to on pytał.

- Nie, z daleka, ale mamy sprawy w tym rejonie, no może trochę gdzie indziej, ale na poznawanie prowincji nigdy nie jest za późno…

- Prowincji? O nie, nie, nie… Widzicie te belki? Te zwoje kabli? Te sprzęty wszelakie? To jest nasza droga ku świetlanej, nie śmierdzącej obornikiem przyszłości. Globalna komunikacja, pojmują państwo? Wzdłuż tych kabli, będą stacje. Na tych stacjach można przesłać wiadomość do innej stacji na całej linii! Czyż to niesamowite?

- No… Nawet… Dobrze więc, proszę sobie nie przeszkadzać, i prowadzić tą mieścinę ku przyszłości, albo co… a przy okazji, zna pan jakiś zajazd, albo gospodę w okolicy?

- Eee, ta, tam, wzdłuż drogi, drugi budynek na lewo… Pod Krową.

- Wielkie dzięki.

TYMCZASEM

Mnich w habicie spkunął, drugi zaczął się cicho modlić. Wtem z tylnych drzwi wychynął wysoki mężczyzna w płaszczu.

- Ktoś coś widział? Sprawców? - zapytał gobowym głosem.

- To był Rycerz, Bracie… Biały Rycerz… - jęknął z przejęciem jeden mnich, wskazując miejsce, gdzie kilka dni temu spoczywało rozdziobane ciało Inkwizytora Dirka von Queverna.

- Tak, wiem… Domyśliłem się wcześniej. Notoryczny drań, ale my, lśniąca wiara w ciemności ograniczenia i głupoty… Ja, Starszy Brat Albrecht von Quevern, bliźniaczy brat straconego tu człowieka… Ja jestem inny niż on. On zaprzedał się mamonie Carla Yorkisha. Ja działam w prawdziwej i niezachwianej wierze! I tak pozostanie. Pomszczę go, a następnie zajmę się tymi, którzy zrobili z niego narzędzie napędzane brzęczącymi monetami! I tak, na Świętość, się stanie. Ruszamy, Bracia Inkwizytorzy… Diabły czyhają w ciemności. A my niesiemy światło, i nadzieję odkupienia Grzeszników, jeśli przyjmą Świętość, i staną u naszego boku!

- Na Światłość, prawda, Starszy Bracie Albrechcie - mruknął drugi mnich i splunął ponownie w zaspę żółtego śniegu. Wrócili do dusznego wnętrza karczmy, porwali z kołków ciemne płaszcze ze srebrnymi klamrami. Wskoczyli na koń i zniknęli we mgle. Dopadli traktu, mknęli jak burza, albo chociaż gradobicie… W każdym razie, nic nie było w stanie ich powstrzymać. Chyba tylko śmierć.

388 ROK PO MGLE

Mężczyzna szedł szybkim krokiem brukowaną ulicą, wśród huków kowadeł, szczęku metalu oraz rżenia koni, smaganych biczami, które były wykorzystywane w fabrykach do transportu lub ciągnięcia, a tym samym wprawianiu w ruch, wielkie koła zębate albo inne złożone mechanizmy stosowane przy hurtowej produkcji jakiegoś dobra.

Wędrowiec nie był młody, jednak trzymał się bardzo dobrze. Nosił brudny prochowiec, pod którym skrywał rewolwer. Ręce miał w kieszeniach, twarz osłaniał wymięty kapelusz, ukrywając ją w cieniu. Ulica była prawie pusta, toteż mógł bez przeszkód śledzić drugiego mężczyznę. Ten był niski, nosił skórzaną kurtkę, podarte spodnie oraz uwalone błotem sandałki. Nazywał się Puszczyk, w gamgsterskim gronie, i to było jego jedyne znane imię, gdyż prawdziwe ukrywał przez światem zewnętrznym od bardzo dawna… skręcił w zaułek, zorientował się.

Detektyw przyśpieszył, a po chwili zaczął biec, gdyż jego ptaszek rzucił się do panicznej i niezbyt przemyślanej ucieczki. I to właśnie brak pomyślunku go zgubił. Nie zauważył krawężnika, potknął się i czołem rozwalił stojącą opodal donicę z jakimś pięktym niegdyś kwiatem, a dziś brzydkim chwastem. Zalany krwią próbował wstać, jednak jego prześladowca dopadł go pierwszy. Z mocą złamał mu rękę, w której Puszczyk ściskał kurczowo nóż. Ostrze potoczyło się po chodniku, wylądowało w rynsztoku.

- Nie… błagam - jęknął, gdy mężczyzna przemierzał się do złamania drugiej ręki.

- Mów, gdzie jest ten Rycerz! Chcesz skończyć w lochu na resztę swojego parszywego żywota?

- Tak! Oni mnie zabiją! proszę… aresztuj mnie! - zawył Puszczyk, wtem druga kość trzasnęła.

- Masz jeszcze nogi. Czy też Ci się znudziły? Zaradzę coś na to

- Nie...już, dobra… I tak mam przerypane, ale ty… będziesz miał gorzej, koleś… Wynajeli mnie raz czy dwa. To nie są zwykli bandyci! Nie dadzą za wygraną… A nawet… Nie zostawią nikogo żywego. Zabiją wszystkich!

- Nazwisko!

Nagle rozległ się suchy trzask gdzieś na dachu kamienicy, chwilę potem Puszczyk rymsnął o ziemię z czerwoną kropką na czole, polała się krew i spłynęła do kanału. Zaczął padać deszcz.

Detektyw wiedział, że pościg nie ma sensu. Wyciągnął tytoniowego skręta i zapalił go. Zaciągnął się kilka razy.

- Co tu robisz? - spytał na widok znajomej sylwetki stojącej u wyjścia z uliczki.

- Było włamanie. Do ciebie. Porwali go, Will…

- Co ty gadasz, Eryk? Kogo?

- Porwali Carla, przyjacielu… A ten? Kto to?

- Ulicznik. Wiedział, kim i gdzie jest ten Biały Rycerz… Chciałem go przycisnąć. Jednak go sprzątnęli, nim coś z niego wyciągnąłem… Zajmiesz się nim? Nie chcę wiedzieć jak, ani czy legalnie. Dalej jesteś moim przyjacielem, mimo że ostatnio rozrabiałeś… Proszę. Ja muszę lecieć… Znaleźć Carla…

- Jasne. Leć. Ja się tym zajmę. Po mojemu.

Gdy William Yorkish zniknął w strugach deszczu, Eryk Getwald obejrzał dziurę w głowie swojego pracownika.

- Idelany strzał… - mruknął, wyciągnął karabin, odkręcił tłumik, po czym schował wszytsko znów do torby. - Jestem z siebie dumny.

Po kilkunastu minutach ciało Puszczyka zniknęło całkowicie w żrącym kwasie.

- Pozostaną tylko kości i smutne wspomnienia - pomyślał Eryk, po czym wyszedł z piwnicy do izby. Rozległo się pukanie do drzwi.

- Witaj, Getwald. Jest robota - mruknął wyrostek. - Olsen chce, byś przyszedł do kryjówki. Razem z flaszką.

- Dzięki, Filipie… poczekaj, to przejdziemy się razem… kto wie, może kiedyś będziemy razem pracować w tym fachu.

- Byłoby super! Ale jazda! - Rozpromienił się chłopak, oczy mu się zaświeciły.

- Pożyjemy, zobaczymy… A tak, flaszka!

Po minucie mężczyzna wyszedł ściskając butelkę, zamknął drzwi na trzy spusty i narzucił kaptur na głowę.

- Ruszajmy - Uśmiechnął się do towarzysza i razem poszli krętymi ulicami Mosforu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro