47

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdy pętla zacisnęła się na szyi Bertrama, zwanego Białym Rycerzem, wydarzyło się kilka rzeczy na raz. Po pierwsze, sędzia z mocą pchnął kata na schody, ten się zachwiał i spadł kilka stopni w dół, następnie dostał kopniaka w skroń, po którym stracił przytomność. Poław Trukk zdarł z siebie wyjściowe szaty, wypadło kilka poduszek imitujących gruby brzuch, zerwana została także sztuczna broda. Andrew Shone dobył miecza, który zwędził wcześniej jednemu strażnikowi i szybkim ruchem przeciął linę. Bertram spadł parę metrów niżej pod drewnianą scenę.

Po drugie, rozległ się świst. To bełt, który wbił się w belkę opodal szubienicy.

- Cholera - zaklęła pod nosem Maria i naciągnęła kolejny bełt, jednak Shone'a już na scenie nie było. Przeciskał się wraz z Bertramem przez biegający na wszystkie strony w panice tłum.

Po trzecie, strażnicy nadzorujący egzekucję nie wiedzieli co robić. W końcu postanowili rozpierzchnąć się po placu i próbować odciąć drogę zbiegom.

Po czwarte i ostatnie, z budynku posterunku wypadł prawdziwy sędzia Truk, w samej bieliźnie. Był strasznie zły.

- Dranie! Łapać ich! Łapać ich!

Krótko mówiąc, zapanował kompletny chaos, w którym to chaosie dwójka uciekinierów opuszczała miasto w najlepsze. Filip wspiął się na scenę z szubienicą i starał się ich wypatrzeć w kotłującym się jak wrzątek tłumie. Wtem strażnikom zaświtała myśl, że ten numer z kuszą był akcją dywersyjną, mającą na celu zmylić ich oddziały. Ujrzeli trójkę dywersantów, z których kobieta trzymała rzeczone narzędzie do miotania bełtów na odległość.

- Mamy towarzystwo... - mruknął Carl, przyglądając się grupie mundurowców zmierzających w ich stronę. Jeden z nich dostał bełtem prosto w serce, drugi w brzuch.

- Ruszamy, już! - krzyknęła Maria, odrzuciła broń i pociągnęła przyjaciół w drugą stronę, w stronę posterunku. Wyważyli drzwi i pobiegli korytarzem. - Musimy się dostać do depozytu

Nagle rozległ się głośny huk i fala śrutu wbiła się w ścianę tuż obok Filipa.

-Już jesteście martwi, Yorkish i spółka! Jesteście moi! - Zaryczał Bertram, ładując kolejną porcję granulek do garłacza. Tymczasem Andrew pobiegł szukać depozytu, uzbrojony w pistolet.

- Spokojnie! Chcemy tylko Oko! Nikt nie musi zginąć, mimo wzajemnej niechęci możemy sobie pomóc... - Filip starał się pertraktować, jednak kolumnę za którą się chował roztrzaskała kolejna porcja granulek.

- Ha! Dogadać się? Z wami? Nigdy! Poprzysiągłem, że was zniszczę, że zniszczę wszystko na co pracował Eryk Getwald, ten drań, sprzedawczyk, morderca i zdrajca! Nie powstrzymacie mnie!

- A więc nie mamy wyboru. Przebijemy się przez twoje martwe ciało i dopadniemy twojego kumpla! Ostrzegałem

- A ostrzegaj sobie, Treg! Mam to gdzieś! - wrzasnął Biały Rycerz, odrzucił garłacz i sięgnął po rewolwer, jednak w tym momencie kula wystrzelona przez jednego ze strażników wbiła mu się w ramię. Szarpnął się, oparł się ciężko o szybę, która się roztrzaskała. Poleciał dwa piętra w dół.

Carl, Filip oraz Maria nie mieli czasu podziwiać tego przypadkowego trupa, gdyż organy prawa skupiły się na nich.

- Stać, albo... - zaczął jeden milicjant, jednak dostał krzesłem przez głowę. Gdy dwóch pozostałych rzuciło się, by pomścić swego dowódcę, pierwszy dostał kolbą garłacza w czoło, drugi nożem pod pachę i rękojeścią w skroń.

- Szybko, ruszajmy... Nim zleci się ich więcej - Carl pognał schodami w dół, gdzie wskazywała tabliczka z podpisem "Depozyt". Kilkanaście stopni niżej, Andrew Shone znalazł skrzynię z odpowiednią datą i nazwiskami, otworzył ją i wyciągnął ciemnoczerwony klejnot na łańcuszku, który założył i ukrył pod koszulą. Chciał się jak najszybciej stąd ewakuować, tym bardziej, że rozległy się kroki na schodach. Ruszył do ucieczki, strzelając kilka razy, by kupić sobie nieco czasu. Wypadł głównymi drzwiami na powoli pustoszejący plac.

- Cholera! Obława - mruknął, w tym samym czasie ktoś pociągnął go za sobą w śmierdzący zaułek.

- Masz to? - zapytał Bertram.

- Tak, ale ścigają mnie. Musimy spadać, i to jak najszybciej... Na Spopieloną Ziemię, do Kuźni... Czuję, że Waullort się niecierpliwi...

- Dobrze. Ruszajmy więc czym prędzej...

- Nie wydaje mi się - Usłyszeli czyjś głos.

Carl Yorkish mierzył do nich z rewolweru, ręka mu drżała.

- Nie sądziłem, że będę miał taką sposobność... Zabić cię... Jak ty zabiłeś mi ojca... To bardzo miłe uczucie

- Twój ojciec był w niewłaściwym miejscu i czasie, Yorkish. A ja miałem rozkazy. Nie pozwolić, by Oko Mosforu dostało się w niepowołane ręce. Grozili mi. Chcieli zabić, zniszczyć, choć nic mi nie zostało. Jedyne czego się bałem przez te wszystkie lata... To spotkanie się z tobą twarzą w twarz. A niewielu rzeczy się boję. I dziś to się stało. Możesz mnie zabić, ale to nie przywróci życia twojemu ojcu. I tak był na przegranej pozycji... Zabiliby go tak czy siak.

- O czym ty mówisz! - warknął Carl podchodząc.

- Lepiej byś nie wiedział... Twój ojczulek podpadł wpływowym ludziom. A tacy jak oni się nie patyczkują... Nie myśl, że coś ci zdradzę... Lubię życie, bardziej niż tortury. A mam misję do wykonania. A jeśli sknocę, będą mnie torturować! A ja tego bardzo nie lubię. Jeśli masz w sobie choć trochę serca... - rozległ się strzał.

W tym momencie Andrew rzucił się, by osłonić Bertrama. Kula przebiła mu pierś. Wrzasnął, upadł na kolana. Jednak po chwili podniósł się, wyszczerzył zęby w szkaradnym uśmiechu.

- Nie zadzieraj z siłami, których nie rozumiesz! Gdy wreszcie się uwolnię, wszystkich was zmiażdzę! - przemówił grobowym głosem Shone, kula wypadła mu z piersi. Ziemia zadrżała, budynki po obu stronach zaułka się trzasnęły, a po chwili całe kawały kamienia zaczęły spadać na dół, odgradzając przejście Carlowi od Bertrama i Shone'a.

- Nie! - zawył Carl, bijąc i kopiąc ścianę, któr tarasowała mu pościg. -Niech to cholera porwie! Nie, nie nie!

- Co jest? - zapytał Filip, wbiegając do uliczki.

- Zwiali. Mają Oko... Słyszałem tego demona... Idą na Spopieloną Ziemię, do Kuźni, by otworzyć klejnot... To nie zwiastuje niczego dobrego.

- Nie... Ale musimy uciec z Pastillanu. Straże dostały cynk o dwóch chłopakach i jednej kobiecie, robiących raban na ulicy, strzelających i bijących strażników. Chyba powinniśmy omijać to miasto szerokim łukiem...

- No raczej - Poparła go Maria. - Zmywajmy się stąd.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro