58

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Klaus wyszedł ze swojej przychodni w Nowym Jurgam. Wychodził w stanie poruszenia, przed chwilą dokonał najtrudniejszej operacji w całej swojej medycznej karierze. Uwalone krwią rękawice wycierał w niemniej uwalony fartuch. Siąpił deszcz. Nagle ujrzał jakieś zbiegowisko na głównym placu.

Kilkunastu chłopów kopało dół, reszta trzymała wszystkich ciekawskich na dystans z pomocą zaawansowanych karabinów, niespotykanych w Dolinie Lart ze względu na ich cenę. Wtem ujrzał w cieniu jakąś postać. Trzymała ona parasol nad głową, osłaniając się od deszczu, a sam parasol rzucał cień na twarz mężczyzny.

- Znów rozwolnienie? Stawianie klocka? Defekacja? Tylko skąd tyle krwi? - Uśmiechnął się zjadliwie tajemniczy gość, postąpił nierówny krok do przodu, zamknął parasol i oparł się na nim. - Pamiętasz mnie? Bo ja ciebie pamiętam. Szczególnie twoje docinki, brak respektu i ogólne wypięcie w kierunku mojej osoby. Ale teraz nic mi nie zrobisz. Jeśli lubisz oddychać prostym nosem, pisać recepty swoimi palcami, i chodzenie o własnych kulasach, a nie na wózku. Jeśli to lubisz, teraz będziesz posłuszny. Daj klucze do przychodni. I do bunkra. Wiesz, ten bunkier, który teraz wszyscy czcicie jako schronienie i miejsce zamieszkiwania Łowców. Ale to wszystko należało kiedyś do nas. Wieki temu, przed Mgłą. Resztki tego miejsca po latach straciły jakiekolwiek ślady. Ale nie po to tu przybyliśmy. Mamy tu interes, ja i mój kolega, mości pan Cyrus Flokk. Zabierzemy co chcemy. I poczekamy sobie tu. Na jednego takiego… Jak mu było? Filip "Pierwszy Łowca" Treg! Przypomniałem sobie. Wykiwali mnie. Pogadam sobie z nimi, gdy tylko wrócą z misji ratowania świata, jednak na razie z naszymi ludźmi tu zostajemy. I jeśli ktokolwiek nam się sprzeciwi, krzywo spojrzy, mruknie coś pod nosem… zabijemy takiego delikwenta. Czy to jasne?

- Nie.

- Nie? Powtórz Klaus, proszę… Nie dosłyszałem, a jestem ciekawy, co też tam się wydobywa z tych strun głosowych… Tak bardzo ciekawy, że chyba je wytnę.

Harry wbił zaostrzony niczym sztylet koniec parasola w lewy bok medyka.

- Nie stawiaj się więcej, proszę. Pobrudzę sobie płaszcz. A tego nie chcę ani ja, ani ty. Ty tym bardziej. Bo to twoimi flakami się ubrudzę. Zrozumiałeś, Klausie Juren? Mam nadzieję. Połataj się jakoś. Ciągle jesteś dobrym medykiem, tak twierdzi Cyrus. Jeszcze pożyjesz. Póki nam się nie znudzisz.

Harry Wirden wyrwał ostrze parasola i podpierając się na nim ruszył w stronę bunkra.

Klaus patrzył za nim, splunął. Złapał się za bok i podreptał do kliniki, by oczyścić i opatrzyć ranę. Harry tymczasem poszedł do bunkra, przyłożył dłoń do zatartego już przed wiekami symbolu Ligi Słowa. Usiadł w gabinecie Filipa Trega i zaczął ciekawsko przeglądać papiery wyciągnięte z szafek.

- Co tam, przyjacielu? Nudzisz się? Niestety, jeszcze trochę musisz wycierpieć. Poczekamy tu na gospodarzy. Chcę z nimi pogadać, szczególnie z panem Filipem… Jestem ciekaw jego miny… Tymczasem nasi ludzie załadują kometę. Jest dla mnie bardzo ważna. I przez to cenna. Mogę oczywiście po bandycku ją ukraść, ale wolę mieć w Łowcach potencjalnych sojuszników. Zawsze warto ich mieć. A nadchodzą niebezpieczne czasy. Jedna wojna już trwa… A nastanie kolejna. Ale nie z gatunkiem ludzkim. Tylko z czymś… Innym. Jeszcze nie wiem na pewno, mam domysły… A ta kometa… Ten specyficzny rodzaj dokładnie jest zadziwiająco miękki i kowalencyjny, jak pospolity metal, można z niej kuć sztylety, miecze, wytwarzać kule… A to może uratować ci kiedyś dupę. - Cyrus Flokk oparł się o stół naprzeciw Wirdena i spojrzał mu głęboko w oczy.

- Hmm… Niech więc będzie. Poczekamy. Ja w sumie też jestem ciekawy miny Filipa, poczekamy, przyjacielu. Znalazłem tonik w szufladzie. Łykniemy za twoje przemyślenia? Przy okazji może mnie oświecisz?

- Łykniemy, czemu nie. I chętnie wszystko ci wyłożę jak na Uniwersytecie w Monkenmarcie - Uśmiechnął się Błazen.

TYMCZASEM

Calhy Lires przyśpieszył. Przed nimi, wojskiem Quinty, rozpościerały się prawdziwe wody nieugiętych i nielicho wściekłych wojów z Wysp. Było ich mnóstwo, o wiele więcej niż wojsk rodu Drynn.

Ale jedna wygrana bitwa nie oznacza wygranej wojny. "Nawet jeśli przegramy, myślał Franz, to nas pomszczą. Muszą. A ja… pewnikiem umrę między towarzyszami broni… nigdy nie zdobędę uprawnień, certyfikatów, nie zobaczę i nie odrestauruję Świątyni Buguanta na Południu… wielu rzeczy nie zrobię… nie zobaczę, nie zaznam…"

Jak na komendę wojska ustały. Nikt się nie ruszał. Rozległ się róg, konni posłańcy z proporcami wyjechali przed pierwsze oddziały, wzniosły flagi i równocześnie, na kolejny przeciągły dźwięk rogu, wypuścili je na ziemię. Był to znak, że bitwa prowadzona będzie bez niepotrzebnego okrucieństwa i w miarę honorowo. Konni wrócili do swoich wojsk. Rozległ się krótki gwizd.

I rozlętało się piekło.

Sypnął się grad strzał, dwie wbiły się młodemu studentowi architektury w brzuch, trzecia w szyję. Padł w szybko wzbierającą kałużę krwi, patrzał w zachmurzone niebo. Myślał o rodzinie, o pochówku… Ale nie myślał o tym długo.

Wykrwawił się.

Bitwa trwała jeszcze sześć godzin. Wśród kul, strzał, wirujących mieczy, toporów, kopii, kawałków rozerwanego pancerza, rżenia rumaków, wrzasku rannych i konających. Trwała aż dowódca Wyspiarzy nie gwizdnął, a resztka jego wojsk poszła w rozsypkę, na wschód. Mimo srogiego boju i gorzkiego smaku zwycięstwa, nikt nie krzyczał, nie tańczył, nie śpiewał radośnie. Wszyscy byli posępni, zmęczeni… Smutni. Bo ileż to dzielnych, niedzielnych i przerażonych ludzi zginęło dzisiejszego dnia?

Powiem wam.

Bardzo dużo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro