62

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Jak się tu znalazłem? - myślał Calhy Lires, napierając na wiosło. Spojrzał na sąsiadów. Ci też byli nielicho zmęczeni. Bo gdy jesteś przykuty pół metrowym łańcuchem do wiosła na galerze, a na twoich plecach ląduje bat, to wiedz, że musisz zwiększyć tempo.

Po sześciu godzinach wiosłowania następowała zmiana. Calhy znalazł się na zatłoczonym pokładzie, dostał kawałek czarnego chleba, jakąś papkę i kubek podłej kawy, smakującej jak węgiel.

- Ile jeszcze? - zapytał Galahada, wyrostka, kumpla z ławy.

- Nie wiem… Ci na górze gadali o pięciu dniach, inni z kolei o sześciu… Nie wiadomo komu ufać.

- Najlepiej nikomu.

Resztę przerwy wykorzystali na sen. Obudziło ich walenie dzwonu.

- Wstawać, psie syny! Do wioseł i zapierdalać!

Śmignął bat.

- Cholera… Czy do końca życia będę zapierdalał na galerze? - jęknął Galahad zwiększając tempo.

Nie doczekał się odpowiedzi.

TYMCZASEM

- Dawajcie! Obstawiamy, obstawiamy!

- Co jest? - zapytał Andrew jednego z wojaków, który wzdrygnął się na jego widok.

- Zakłady. Jak komuś skapiszonujesz mordę, dostajesz szmal. Jak nie, to nie. Proste. A my się tu, widzisz, lubimy ponapierdalać, wiesz o co chodzi? Chcesz się zmierzyć, brzydalu?

- Co? Nie.

- A ja chętnie - powiedział Bertram wychodząc na niewielką arenę wśród gwizdów i oklasków. - Kto się zmierzy?

- Ja, Tusido Tobe, do usług! - ryknął jakiś goryl z obwisłym brzuchem i opadłymi polikami. - Zobaczymy, jak sobie poradzisz, dziadku! Jestem tu czempionem...

Nie dokończył. Pięść wybiła mu dwa zęby, a kopniak posłał na ziemię. Przeciwnik zerwał się na równe nogi, zamachnął się, trafiając w pustkę. Biały Rycerz był już za nim, wykręcił mu rękę, obalił na kolana.

- Liż mi buty - wysyczał, po czym kopnął oponenta z półobrotu w potylicę.

Tusido Tobe, czempion w bójkach na pięści leżał bez przytomności.

- Wygląda na to, że mamy nowego czempiona! - krzyknął komentator, rozległy się salwy braw i okrzyki gratulacji.

- Można do zdjęcia? Cała kompania! Można? - zakrzyknął jakiś mężczyzna rozstawiając aparat. Rozległy się pomruki, jednak wszyscy się ustawili. Na zdjęciu znaleźli się nawet Andrew i Bertram, w tle, nieco rozmazani…

Niech pan zapamięta, Harper. To ważne…

Tymczasem Gerg patrzył na wzburzony ocean, na fale i białe bałwany, na galery i okręty transportowe, na ludzi uwijających się nad brzegiem. Patrzył na wdowy, patrzył na ich rozpacz gdy wzrokiem odprowadzały płonące stosy na szalupach. Patrzył na wdowy, które nigdy nie dostaną ciał swoich narzeczonych, mężów, chłopaków… Tym zostawała tylko butelka i łzy.

Łowca wydobył z kieszeni kilka żółtych listków z czerwonymi plamami i bibułkę. Szybko skręcił papierosa i zapalił. W ciągu kilku ostatnich dni uzależnił się od grassy. Grassa naturalnie porastała podziemne jaskinie, wydobywano ją też z dna zbiorników wodnych, jeśli tylko odpowiednie grzyby i mikroorganizmy zdołały nadać roślinie charakterystyczne czerwone plamki. Wtedy można było towar bezpiecznie palić.

Oczywiście najwięksi zapaleńcy próbowali odtworzyć formułę w domowych warunkach, co kończyło się różnie, od tracenia włosów i paznokci, po wypadanie gałek ocznych i parchy na języku. Ale towar dostarczany Łowcom był oryginalny. Grassa wyostrza zmysły, pozwala smutkom odpłynąć z ciała i ducha a umysł staje się trzeźwy. Występują skutki uboczne, drgawki, niekiedy nawet halucynacje i zachwiania równowagi. Ale Gerg się tym nie przejmował.

Odetchnął dymem. Spojrzał na brzeg. Światło biło go po oczach, kolory stały się jaskrawe. Usiadł na kamieniu, rozluźnił się, wyciągnął z torby kawałek bułki.

Zajadał chleb, rozmyślał, a nad brzegiem płakały wdowy, a nad wodą wznosiły się dymy.

- Witaj. Dalej palisz to świństwo? - zapytał Vilson, przysiadając się i odrywając sobie kawałek bułki.

- Ta… Pomaga się uspokoić.

- I przy okazji cholernie uzależnia. Uważaj z tym, Gerg.

-Jasna sprawa. Jak tam w naszych bazach?

- Morale spadają. Wyspiarze, Łowcy, chcą bić się za swoją ziemię…

-Proszę bardzo. Ale potrzebujemy kilkunastu z nich na miejscu, by byli w pogotowiu. Wyselekcjonuj kto zostaje. Reszta może robić co chce…

- Stałeś się miękki. Od czasu, gdy wróciłeś z Essos. Coś tam ujrzałeś. Coś co cię zmieniło… I próbujesz o tym zapomnieć.

- Też byś chciał. Wierz mi.

Patrzyli na wodę. Na statki. Na mewy…

- Zbieram się. Nie siedź za długo. Potrzebujemy cię, twojego ducha i energii. Tej prawdziwej, a nie tej po tym towarze...

- Jasne… Niedługo wrócę.

Jednak nie wrócił. Zasnął ciężko, śniły mu się mewy, płonące statki i wdowy.

Tymczasem Rey Rauhaster popędził konia. Byli już blisko jednego z obozów. Na polanie stało kilkanaście namiotów i baraków, wokoło uwijali się zbrojni, tu kilku żartowało, tam inni trenowali…

- No! Jesteśmy na miejscu, kompania! Tu zostajemy do jutra. Bo jutro wymarsz na wschód, w stronę nieprzyjaciół! Odprawcie modły, grzechy wyznajcie przed Atlurem, a jutro będziecie umierać z godnością i czystym sumieniem! - zawołał Rey Rauhaster.

Gdy rycerze Rauhastera rozeszli się do baraków, podszedł do niego Filip.

- Chyba też zostaniemy. A jutro ruszymy z wami. W grupie bezpieczniej. A i będziemy się szybciej ruszać pod wojskowym moresem. Ale gdy czas nastanie, odłączymy się.

- Oczywiście. Gdybyście czegokolwiek potrzebowali, mówcie śmiało. A gdy uratujecie ten nasz świat, wpadnijcie na Bossai, wypijemy za sukces. Jeśli, oczywiście, przeżyję.

- Pewnie, wpadniemy. Jeśli też przeżyjemy.

Zapadła cisza.

- Ciekawe jak ta cała “wojna” zmieni świat… - zmyślił się Rauhaster i westchnął.

- Czyj? Nasz? Beraweńczyków? Coś tam zmieni. Ofiary, ruiny… Ale się pozbieramy. Południe… Będą słyszeć pogłoski, może kilku dezerterów przyjmą, dadzą azyl. Zachód? Czyli Guabaderia? Pewno nic nie usłyszą. O który świat ci chodziło, przyjacielu? Nikt nie będzie po nas płakał. Tylko my sami. Utopimy się we własnych łzach…

-vMoże masz rację. Lecz nim tak się stanie, suto podjemy. Chodź, podali jadło…

Jadło podali też w pałacu w Oltarze. Jednak nikt się nie radował. Gdyż była to stypa. Na katafalku leżało rozrąbane na pół ciało Thompsona Drynna, obok niego zawinięta w serwetę głowa Nyguna. Reszty ciała nie znaleziono.

Ciało Wiktorii leżało nienaruszone, nie licząc dziury w brzuchu, śladzie po zdradzieckim ostrzu jej męża, cholernego Wyspiarza Rayda... Na szczęście jego głowa już dawno spłonęła jak szaszłyk.

Einmar, ostatni z rodu, patrzył w kominek. Kołysał pucharem pełnym wina.

- Zabiję… Zniszczę, poskromię i upodlę, nic z nich nie zostanie… Nawet cholerna wzmianka! Nic. Z. Nich. Nie. Zostanie! A Wyspy staną się moją własnością… Uderzymy wszystkim. Wszystkim co mamy! - ryknął Einmar Drynn, trzęsąc się ze złości. Przeczesał swoje czarne jak smoła włosy do ramion. Był wysoki, nosił modną kamizelkę z ciężkim złotym łańcuchem, pamiątką po ojcu. Twarz zdobiła mu blizna na brodzie, nabyta w niedawnej bitwie. Lewą rękę miał w bandażach.

- Czyli… Królu… Wszystkim co mamy?

Pytanie zadał Joat Guspel, sekretarz rodziny, zajmował się wszytskim, prowadził księgi, był majordomusem, doradcą… Zaufany człowiek rodu. Niski i pucułowaty, jak kupidyn, ledwo zmieścił się w swój nowy wams.

- Tak, Guspel. Wszystkim! Co! Mamy!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro