63

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Peterlin Rayd patrzył na zdobytą stolicę Quinty, Monkenmart. Uśmiechał się, machał do podbitego ludu, który na zadowolony nie wyglądał, rozdawał uściski generałom i podkomendnym. Ale w głębi ducha wiedział, że to na marne.

Odkaszlnął w wyszywaną złotymi nićmi chustę, spojrzał na czerwoną ciecz.

- Cholera - pomyślał. - Jak to szybko postępuje. Ale nim umrę, zrobię ile się da, by mnie zapamiętano. Może nawet zostanę męczennikiem.

Męczennikiem wprawdzie został, jednak w umyśle Wyspiarzy. Cywilizowani ludzie mieli go za barbarzyńcę, gbura i dominatora, uciskającego lud. Ale co by o nim nie mówić, zginął iście męczeńską śmiercią. Bo czy oślepienie, wyrwanie języka, porąbanie żywcem własną siekierą i podpalanie można uznać za spokojną śmierć?

- Wybacz, Mark. Wyprzedzam fakty. A wiem, że jesteś ciekawy całej historii, od początku do końca...

- Jak cholera... - mruknął zmęczony nieco policjant.

- Spokojnie, wypij kawę, odpręż się... To jeszcze nie koniec. To dopiero początek tej historii. Bo to co mówię, o Mgle, o demonach, o Łowcach... To będzie jedna trzecia sagi. Może kiedyś poznasz resztę.

- Może lepiej nie... Już wystarczająco nasłuchałem się, co siedzi ci w głowie, Levierhaut. Ale kontynuuj. Ciekawym, co tam jeszcze wymyśliłeś. Mamy jeszcze czas. Na tą jedną trzecią. Potem zabiorą cię do azylu. Podobno bywałeś tam nieraz, w mieście, nie w azylu... Moulton? Czy tak jakoś... W każdym razie w Kolorado.

- O! Miło wrócić na stare śmieci. Dobra, rozgadaliśmy się, a tu trzeba opowiedzieć resztę historii...

Peterlin Rayd spojrzał w swoją przeszłość, spojrzał na swój ród. I na tych, którzy przez niego zginęli. Wszystkie ofiary, jego umiłowany jedyny syn, jego wnuk. I przypomniały mu się głosy. Głosy poległych w snach, nawiedzały go co noc...

- I nastanie dzień, gdy wygnaniec do domu powróci, powróci by wymierzyć sprawiedliwość i odzyskać swoje ziemie, a złodziei wymarze z kart historii - szeptały głosy.

- Czyżby to było o mnie? - myślał Peterlin, gładząc brodę. - A jeśli tak... To i tak nie ma znaczenia. Umrę. Zawsze to wiedziałem.

- Panie, natarcie trwa, wszyscy... Wszyscy idą na nas. Chcą się przebić i odciąć nm drogę - mówił jeden z generałów.

- Więc to dziś... Dziś się z nimi zmierzymy... Dobrze. Przygotuj ludzi.

- Do walki? Już karzę...

- Nie. Do odpływu. Ilu się da. Niech ratują życie. Ta wojna była bezsensu. I teraz zapłacę za to konsekwencje. Byłem arogancki, myślałem o zemście. Ale choroba sprawiła, że przejrzałem na oczy. Już, wydaj rozkazy. Niech wszyscy odpływają. Zostanę tylko ja.

- Ale jesteś władcą Wysp, jest pan...

- Wiem, kim jestem. Nie musisz mi przypominać. Ale podjąłem decyzję. Teraz odejdź, bez chwili zwłoki. Ratuj życie. Dla mnie jest już za późno. Jestem dumny z tego, co zrobiłem. Czego dokonałem. Odejdź, śmiertelniku. Ratuj się. I żyj.

Generał nic już nie powiedział, Spuścił głowę i wyszedł. Peterlin wyszedł na balkon, spojrzał na panoramę Monkenmartu. Na małe mrówki, biegające po placach, radosne okrzyki odprowadzające uciekających w stronę portu wyspiarzy. Rayd spojrzał w przeciwną stronę, za zachód. Ujrzał ciemną falę, ludzką masę.

- Idą... Dobrze. Poczekam. Mam jeszcze trochę czasu... - Peterlin wbił swój topór w drewnianą podłogę, usiadł ciężko w fotelu, wychylił kielich wina. Usnął.

Obudził go huk w drzwi. Potem kolejny. Na zewnątrz wiwatowano, strzelano slawy. Drzwi rozwarły się, z trzaskiem wyleciał skobel i zamek.

- Te drzwi powstały pięćset lat temu... Szkoda, naprawdę - mruknął mężczyzna wchodząc do pokoju.

- Witaj Einmarze. Nareszcie. Gość w dom, Atlur w dom... Choć ten dom należy do ciebie...

- Heh... Prawda. Ciekawostka. A cóż się stało, że dom swój opuściłem? Powiedz mi...

- Co tu dużo mówić... Twój ojciec zabił kogoś mi bliskiego, mojego potomka...

- Widocznie miał powód. Słyszałeś o Dziecku z Greiso? To jakaś wieś w Velotti, Królestwach Południa - Młody Drynn podszedł do brodacza. - Dziecko Klątwy Wielkiego Księżyca. Urodziło się wampirze, ale w każdej chwili mogło zmienić się w wilkołaka, ghula czy inne monstrum! Gdyby tylko chciał! Tamten przypadek posiekali na kawałki i nakarmili psy, które dwa dni później zdechły! Nawet po śmierci szkody! To samo stało się z młodym Raydem. Złe miejsce i czas. Był potworem, owinął sobie wszystkich wokół palca! Spełnialiśmy jego zachcianki z miłości, i dobrze, że się w tym nie wahaliśmy, mogliśmy skończyć w jego rozwścieczonej paszczy, gdyby coś mu nie odpowiadało, czy to posiłek czy temperatura wody w wannie! Dobrze, że Kurt wraz z panem Wirdenem go dopadli...

- To nieprawda, łżesz... On był doskonały... Był moim potomkiem, prawym spadkobiercą Wysp! A wy go zabiliście. Ale dobrze, co się stało, się odstać nie może. Jestem chory. I stary. Ale niech zdecydują umiejętności i honor. Jeśli umrę w walce, zostaniesz zwierzchnikiem Wysp mojego Klanu. Będziesz tam rządzić. Póki nie wróci krew z mojej krwi, krew Raydów. I nie skropi Głównego Placu w Forcie Stuarta. Wtedy odejdziesz. I nie wrócisz. Albo zginiesz. Wydałem rozkazy, dokonałem spowiedzi. Jestem czysty. I mogę to zrobić...

- Co..? - Einmar wstrzymał oddech, patrząc na niebieską łunę dookoła prawej dłoni Peterlina. - Umowa Nocresa? Tak chcesz mnie przekonać? Niech będzie. Także jestem ostatni z rodu. Jeśli umrę, dostaniesz Quintę. I będzie twoja póki krew moja lub me miano nie powróci do tych komnat, do pałacu Karielestru. Wtedy ty i twoi następcy będziecie przeklęci do końca Czasu. Sprawiedliwa umowa?

- Iście. Umowa godna królów. I niech zawarta zostanie - rzekł uroczyście Peterlin i podał dłoń Einmarowi, który ją uścisnął. - Ta umowa, może nastąpić tylko raz na pokolenie. Oby nie poszła na marne.

- Oby. A więc, co teraz, Peterlinie? Ostatni pojedynek?

- Pojedynek.

Starzec wstał. Mimo wieku i choroby był nadal krzepki i zadziwiająco silny. Wyrwał topór, aż z podłogi poleciały drzazgi. Młodzieniec wydobył długi miecz z wyrytymi na ostrzu runami.

Wymamrotał kilka słów, klinga rozjarzyła się na fioletowo.

Starli się wśród szczęku i krzyku. Einmar odparował cios, wykonał przewrót i dźgnął w bok. Peterlin zachwiał się, ale nie upadł, wymruczał zaklęcie.

- Nie tylko ty znasz się na czarach, chłystku - Topór rozbłysł na granatwo, a gdy zderzył się z klingą, złamał ją na pół, płomienie liznęły podłogę i ściany. Drynn upadł, a Rayd szykował się do ostatecznego ciosu. Jednak rękojeść z resztką ostrza wbiła mu się pod pachę, jęknął, a tymczasem Einmar silnym i sprawnym chwytem złamał mu rękę. Topór wypadł i łupnął o ziemię. Krwawiący Rayd oparł się o ścianę, patrzył jak jego przeciwnik podnosi jego własną broń, tańczącą w niebieskich płomieniach.

- Wybacz. Wiedziałeś, na co się piszesz... - charknął Drynn, splunął i wbił ostrze toporu w bark starca, raz, drugi i trzeci, aż razem z kawałem tkanek, mięśni i kości nie odpadło lewe ramię. Ubrania i skóra starca zajęły się magicznymi płomieniami. Wrzeszczał. Kolejny cios padł na kolano, załamując i wyrywając kości wraz z materiałem. Ofiara wypadła na wysoki taras, czołgała się rozpaczliwie... Ale nie było nadziei. Kolejny cios spadł na plecy.

- Jakim cudem jeszcze nie zdechłeś!

Peterlin poczuł, że jest podnoszony do pozycji pionowej. Oparł się o kamienną balustradę balkonu dysząc ciężko.

- Pamiętaj o umowie.

- Pamiętam. Coś jeszcze masz do powiedzenia, nim litościwie cię zabiję?

- Tak... Nie wiem co to znaczy. Może kiedyś się dowiesz. Posłuchaj...

Szeptał czas jakiś.

- Dobrze. Przemyślę to. W stosownej okazji. Żegnaj, Peterlinie Rayd. Miło było cię znać, stary pierdzielu.

- Ciebie też, wyszczekany jak ojciec gówniarzu. Pozdrowię go od ciebie - Więcej nie powiedział. Topór wbił się centralnie w czoło, dzieląc czaszkę na pół. Einmar patrzył na swoje dzieło dysząc ciężko. Po chwili popchnął drgające w spazmach zwłoki, które fiknęły przez balustradę i spadły z najwyższej kondygnacji Karielestru, pałacu w Monkenmarcie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro