67

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Calhy dźwignął się z łóżka i upadł na ziemię. Podczołgał się do wózka inwalidzkiego i ciężko się na niego wspiął. Ręce mu osłabły i przywalił brodą w siedzisko, po czym zwinął się na posadzkę. Wtem do pokoju wszedł jakiś brodacz.

- Nieźle. Ale nie wystarczająco. Jestem Vilson.

- Calhy Lires. Byłeś tam cały czas? Widziałeś mnie? Jestem zerem... Nie mogę wejść nawet na cholerny wózek! Do diabła, nie mogę chodzić!

- W najbliższym czasie nad tym popracujemy. Pomogę ci... Kurt chce wiedzieć, czy przemyślałeś swoją decyzję. Podwiozę cię - mówił mężczyzna pchając wózek. Na zewnątrz znajdował się spory plac, zastawiony przeszkodami, celami do zestrzelenia i szmacianymi lalkami wielkości człowieka, na których kadeci trenowali nowe techniki walki mieczem, toporem i czymkolwiek się dało.

Gerg pomagał właśnie jednemu wyrostkowi. Pokazywał, jak wykonać pchnięcie. Szmacianka nawet nie jęknęła gdy została przebita na wylot przez chłopaka, który był z tego faktu bardzo uradowany.

- To młody Lytan Norrax. Z "tych" Norraxów. Ojciec nie widział dla niego perspektyw, jest lekko upośledzony... Ale to dobry chłopak. Nauczę go wszytkiego, czego jestem w stanie... Możesz mi w tym pomóc -Uśmiechnął się Gerg siadając na krześle obok Liresa.

- Jak? Nie mogę nawet się ruszyć, a co dopiero podnieść miecz... - Wtem Łowca wbił w udo mężczyzny strzykawkę z zieloną substancją, wtłoczył ją do krwiobiegu. - Co to...

- Pomoże. Zapewniam. Za parę dni... będziesz jak nowy. Z nowymi perspektywami. Możemy zrobić coś dobrego, Calhy. Razem. Coś zmienimy. Pokażę ci coś... - Gerg chwycił wózek i pchał go przed sobą. Weszli do sporego pomieszczenia zawalonego papierami najbardziej w oczy rzucał się gobelin z drzewem genealogicznym rodu Rayd.

- Szukasz go? Potomka Peterlina? Naprawdę?

- Nie... próbowałem. Ale nie mam absolutnie niczego. Najmniejszej informacji. Na razie. Ale to nie to... o! Tu.

Wskazywał na zwój z mapą. Nie była to mapa Kontynentu. Znaczy się... trochę tak. Ale było tam za dużo elementów wyspy i cyple, połacie terenu, którego dziś nie uświadczysz, miasta, zamki, nazwiska... wszystkie nieznane, zapomniane. Dawne.

- Pewnie myślisz, że pół miliona lat temu był jakiś kataklizm, który zniszczył to wszystko i zostawił to, co teraz mamy... Ale nie. Nigdzie nie ma wzmianki o czymś tak potężnym. Stąd moja teoria o światach równoległych, lustrzanych uniwersach, miejscach znanych, ale wykrzywionych w potwornej grotesce... kiedyś te światy na siebie naszły. Powstały nowe rasy, potwory, nowe ziemie, nowe państwa, nowa kultura i sztuka. I nowe zagrożenia. Chcę zbadać to zjawisko i sprawić, by monstra powróciły do swoich wymiarów. Jeśli to wogóle możliwe. Jeśli tak, muszę zebrać drużynę. Razem uczynimy tyle dobra... tyle dobra... Zgadzasz się? Odmienimy świat?

- Taak... - zawahał się Calhy. -Tak.

- Dobrze. Zostaniesz Łowcą. Ja odwiedzę... kogoś. Nie będzie mnie trochę. To co do tych niepewnych teorii o światach równoległych. Czy przypadkiem nie zniszczymy naszego świata. Potrzebuję rady. Potem powiem, co dalej. Vilson się tobą zajmie. Gdy staniesz na nogi, będziesz ćwiczył. Musisz nabrać taktyki i wiedzy. Ruszam za chwilę, nie ma czasu do stracenia. Witamy w drużynie, Calhy Liresie.

KILKA DNI PÓŹNIEJ

- Więc, czego Łowca Plugastwa poszukuje u Bebdy Giras?

- Peterlin Rayd nie podważał twoich rad ani wróżb. Ja też nie będę. Ciężko dostać się na Górę Bogów. Ale opłaca się. Proszę... Podzielisz się wiedzą? Powiedz, co mnie czeka... - szepnął błagalnie Gerg Kurt.

Starucha spojrzała na wyjście z groty. Słońce właśnie wstawało. Wymruczała coś, wzięła w garść jedną kostkę hazardową, pióro kruka, igłę i nóż. Rozcięła Gergowi palec, poprowadziła go kreśląc krwawy znak kwadratu z wpisanym weń okręgiem. Postawiła kostkę na środku, piórko wzięła do buzi. Nie przestawała mamrotać. Igłę wbiła sobie w czoło, sterczała jak antena. Rozległ się grzmot.

Gerg widział z góry cały Kontynent, rozpadający się na jego oczach. Potwory zamiast znikac, pojawiały się, mutując w maszkary jakie nie śniły się nawet bogom, ziemia trzaskała, wypluwając lawę i ogień. Domy wprost znikały w fali energii, ludzie rozpadali się na molekuły, a woda gotowała się. Potem było cicho. Kilka kawałków ziemi, zupełnie jak kry, pływały w morzu ławy, powoli topiąc się i zatracając. Niebo rozbiło się jak szklanka, spadając w ogień, wszystko się kurczyło, gwiady jaśniały, a kosmos się śmiał. Kontynent i planeta po prostu zniknęły w odmętach nicości.

Wizja się urwała. Gerg krzyknął. Krzyknęła też Bedba Giras, której igła wypadła z czoła.

- Oto była wróżba. Niesety, nie jest prawdopodobna. Tylko ktoś z oddzieloną duszą byłby w stanie ujrzeć te okrooności, doświadczyć ich i się po nich przejść. Zajrzeć w nicość i inne światy. Ale wtedy znika na zawsze. Nie idź tą drogą. Wiedzie ona do zagłady.

- Czyli co? Potworów nie za się zniszczyć? Ciągle pojawiają się nowe! Mamy je mordować, aż sami umrzemy? Nie ma sposobu?

- Jest jeden. Ten, któremu służą Łowcy. Walcz, a znajdziesz odkupienie. Walcz, a poczujesz spełnienie. Walcz aż coś zmienisz. Walcz, aż umrzesz. Tym zasadom ślubowałeś, i tylko im podlegasz. Oczyść ten świat z potworów. Pamiętaj jednak. Największymi z nich są ludzie. Ale... powiem ci coś jeszcze...

- No i jak? Czego się dowiedziałeś? - zapytał Calhy, stojąc już o własnych siłach.

- To ślepy zaułek. Wyniknie z tego więcej złego niż dobrego. Ale mam inny pomysł. Jednak muszę ruszyć sam. Do pewnego klasztoru na południe, do Królestw Południa. Teraz rządzi tu Vilson, słuchaj się go we wszystkim, jasne? Nie wiem kiedy wrócę. Ale jeśli wrócę, zmieni się wiele.

MIESIĄC PÓŹNIEJ

- Nareszcie, dom jest blisko. Obyło się bez problemów - rzekł Filip popędzając konia. - Mamy początek 759 roku, wiosnę. Pięknie jest...

- Albrecht też na pewno by się zgodził - uśmiechnęła się Maria. Starszy Brat Albrecht von Quevern odłączył się od kompanii dwa tygodnie wcześniej, skręcił na trakt wiodący na północny zachód, by objechać Pasmo Gór Stennisa i dotrzeć na Stare Stepy. - Będzie mi go brakować...

Wjechali do miasteczka. Od razu w oczy rzucili się goście, uzbrojone draby okutane w kaptury. Mieszkańcy tylko przymykali w cieniu, bojąc się rozwścieczyć okupantów.

- Kim jesteście? - spytał Pierwszy Łowca zsiadając z konia. Carl i Maria postąpili tak samo.

- Filip Treg? - przerwał jeden z bandytów.

- A kto pyta?

- Proszę za nami.

Przeszli przez rynek, zupełnie pusty. Byli obserwowani z okien, mamrotano, szeptano z nadzieją...

Weszli do bunkra, głównej bazy wypadowej.

- Do gabinetu - Wskazał bandyta.

Gdy cała trójka weszła, drzwi się zamknęły z hukiem.

- Jest tu kto? - spytał z niepokojem Carl.

- Nie byle kto, Yorkish - W krąg światła rzucanego przez lampę na biurku wszedł Harry Wirden.

Maria dobyła sztyletu i zamierzyła się, jednak została unieszkodliwiona przez ochroniarzy. Następni złapali Trega i Carla.

- Spokojnie, ręce precz od mojego człowieka. Na razie - Do pokoju wszedł jegomość ze strasznie pociętą twarzą. Wyglądał tal groteskowo, że przypominał klauna z cyrku.

- Witajcie, jestem Cyrus Flokk, przejąłem organizację znaną pod nazwą Ligi Słowa. Dowiedziałem się... że jesteście w posiadaniu pewnej komety. Wykopałem ją i przetransportowałem w bezpieczne miejsce. Pomogłem wam z tym "szalonym" problemem.

- Doceniamy, ale po co? Po co ci ta kometa, przyjacielu? - spytał ironicznie Filip, patrząc w twarz rozmówcy, próbując przypomnieć sobie, skąd go zna.

- I tu trafiłeś, Filipie. Jesteśmy przecież przyjaciółmi, czyż nie? Domyślasz się, że nie posługuję się prawdziwym imieniem... Zawsze byłeś bystry, dlatego brałem cię na pomocnika...

Dopiero wtedy Filip go poznał.

- Nie. To nie możliwe...

- Nie ma rzeczy niemożliwych - zaśmiał się Eryk Getwald.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro