26

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ból pleców smaganych batem, ból nóg uginających się pod ciężarem beczek i skórzanych bukłaków pełnych wody, która dopiero będzie coś warta po ciężkiej pracy innych niewolników. Licząc kalendarzem Berawen, teraz był czwarty dzień po święcie Orlando, co oznaczało przeszło dwa tygodnie niewoli w Doverstein. I trzy tygodnie od fatalnej w skutkach przeprawy przez Czarną Rzekę.

Serguin de Voy zaklął i podniósł głowę. Ciemne chmury zebrane na nieboskłonie wyraźnie zwiastowały deszcz, który był błogosławieństwem Buguanta. Podczas deszczu zamykano pompy i czekano, aż zła pogoda przeminie. Deszcz skutecznie obniżał wartość rynkową wody, ale też jej bogactwo mineralne. A to oznaczało nieokreśloną przerwę dla wybieraczy wody, natomiast mniej szczęścia mieli ludzie filtrujący wodę w ogromnych podziemnych kotłach. Ci pracowali od rana do wieczora.

Serguin przełożył długi kosmyk włosów za ucho, westchnął. Przelał właśnie zawartość dwóch bukłaków do sporego wagonika obitego stalą. Widząc, że woda osiągnęła limit wyznaczonej wysokości, mężczyzna zamknął szczelnie wieko i zwolnił hamulec. Wagonik z łoskotem kół zjechał wyznaczoną trasą prosto do destylarni. Pracował tak już cztery godziny, mimo przemęczenia myślał o Edricku, który był zmuszony kopać doły, będące podstawami pod platformy wiertnicze i pompy. Po godzinie stało się, zaczęło padać. Krople były wielkości pięści, może nie dorosłej osoby, ale małego dziecka. Zagoniono wszystkich niewolników do sporego drewnianego baraku, gdzie rozdzielano żywność. Serguin usiadł obok chłopaka, podał mu miskę ciepłej brei, która miała być chyba mieszanką ziemniaków i kalafiora. Chyba, bo wszystkie składniki były ubite na jednolitą konsystencję i kolor. Można było wywnioskować po zapachu, a i to przychodziło z trudem.

-Jak myślisz… co z Bertramem? -zapytał chłopak grzebiąc drewnianą łyżką w zawartości miski. Wyglądał znacznie gorzej niż jego towarzysz, wymęczony, spocony, odciski na dłoniach od ściskania łopaty pokrywały całą powierzchnię. Obaj nosili porwane i cerowane wiele razy łachmany koloru ziemi. Zresztą wszyscy naokoło mieli takie same łachmany.

-Myślę, że da sobie radę. Zna się na rzeczy. A my… na razie musimy być silni. I przeżyć w tym miejscu… co przy wzroście opadów deszczu będzie w miarę łatwe…

-Przepraszam… panowie? Dobrze słyszałem… Bertram? W sensie imię? Dobrze, że was znalazłem. - rzekł jakiś zgarbiony brodacz.

-A kim Pan jest? - zapytał ostrożnie Edrick, odstawiając łyżkę.

-Nazywam się Dima Olbert, rzeźbiarz, może słyszeliście o skandalu z moim udziałem… - mężczyzna odczekał chwilę, ale najwyraźniej nikt nie słyszał o kontrowersyjnej wystawie w willi barona Werelta. -Byłem z Bertramem Surio w jednej celi, prosił by was odszukać i sprawdzić, czy nic wam nie jest.

-Ale co z Bertramem? Gdzie jest… - zapytał zniecierpliwiony chłopak podchodząc do brodacza.

-Ech… zabrali go do cesarza. Cesarza Prita ver Ubirtenbalh. A srogi to mąż, wierzajcie mi… jednego poddanego zabił za chrapanie. Zalał mu gardło woskiem i patrzył jak twardnieje. Poddany przestał chrapać. Krótko mówiąc, jeśli ktoś idzie do cesarza… to długo nie pożyje. Podobno zaatakował strażnika, celował do niego… w sensie Bertram. Wtedy go złapali i przewieźli do zamku, gdzie areszt odbywałem też ja. Pamiętam jego twarz… była bez nadziei. Ale prosił mnie, by wam pomóc. I to postaram się zrobić.

-Przecież go nie znasz. Rozmawiałeś z nim tylko raz. -zdziwił się Serguin.

-Prawda… Ale gdy osiem lat temu byłem w podróży, z rodziną, kiedy jeszcze takową posiadałem… byłem na zachodzie, w Guabaderii. Chciałem kupić magiczne dłuto, wzmocnione specjalnymi kamieniami i noszące błogosławieństwo Martwych Bagien. Zresztą nie ważne. W drodze powrotnej napadło na nasz wóz kilku typków, chcieli pieniędzy, których już nie miałem. Już mieli zadźgać moją żonę, już dobierali się do córki...gdy zjawił się on. Człowiek w białym płaszczu. Uratował mnie. Całą moją rodzinę. Chciałem się odwdzięczyć. Jedyne co miałem, to stara żelazna rękawica, w sam raz na jego poparzoną rękę. Twarz miał zimną gdy mu ją zapiąłem. Ale myślę że w głębi duszy był mi wdzięczny. Bo ktoś go polubił, ktoś z nim porozmawiał, bez strachu w oczach… zresztą gdy byliśmy w celi opowiedział mi o was. Jak was polubił, jak się zżył… chyba nie miał dużo przyjaciół. Choć przy jego profesji… każdy sojusznik jest na wagę złota. Ja mam tylko kurę. Na razie.

Po tej długiej przemowie zapadła cisza.

-Dziękuję. - szepnął Edrick Balbdur i uścisnął mu dłoń. -Naprawdę. Jeśli przyszłość pozwoli, jedź z nami na południe. Bo z tego, co powiedziałeś, prawdopodobnie Bertram Surio już nie żyje. Ale byłby szczęśliwy z myślą, że nam się udało.

W rzeczywistości Bertram Surio nie był martwy. Jechał na koniu z pięcioosobowym oddziałem generała Dana Geriho. Jechał w stronę pustyni Yaksabath i zasypanego miasta Yaghul.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro