43

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Od pierwszej śnieżycy minęły cztery dni. Był to znak, że eskapada dotarła wreszcie do Zimnego Lądu. Śnieg padał bez przerwy, a jedynym przyjacielem podróżnych podczas takiej zamieci jest ogień, którego zresztą tak dużo nie było, bo oszczędzano drewno do czasu rozbicia kolejnego obozu. Ostatnią opuszczoną osadą było miejsce, gdzie po raz pierwszy dostrzeżono magiczne komety, a jej mieszkańcy w szale pozabijali się nawzajem. Miasto było tak daleko od innych, że straciło nazwę i nazywano je Ostatnim Bastionem. Dalej rozciągała się tylko śnieżna pustynia i ruiny dawnych cywilizacji. Jednak nikt o zdrowych zmysłach by się tam nie zapuszczał. Ale karawana złożona z Łowców Plugastwa, Ligi Słowa, Inkwizycji i kilkudziesięciu zwykłych chłopów na pewno nie była racjonalnie myśląca. Bez oporów wjechali na gruby lód, którym pokryte było jezioro i pojechali na północ. Wtedy dopadła ich pierwsza śnieżyca. Gdy się przez nią przebili, ujrzeli rozległy krajobraz upstrzony na pół zapadniętymi basztami i zamkami tak zasypanymi w śniegu, że jedyne co z nich wystawało były balkony i przechylone dzwonnice.

Kluczyli tak przez kilka dni, aż skończyły się zapasy drewna. Wtedy mag Skillius wytworzył magiczne kule zdolne ogrzewać się samoistnie, jednak te szybko rozpływały się w powietrzu.

- Musimy przeszukać te baszty - zawyrokował Filip Treg i wskazał drżącym z zimna palcem w stronę trzech wież z czarnego jak węgiel kamienia. - Szukajcie wszystkiego, co można spalić!

- Ja i moi Inkwizytorzy zostaniemy tu i odprawimy mszę ku czci Atlura i jego braci - szepnął Albrecht von Quevern do Filipa. - Czuję tu złą moc, wolę nie narażać ani siebie, ani moich ludzi.

- Dobrze - westchnął Filip i szybko wyznaczył kilka grup do przeszukania budowli. - Wszystko składajcie tu. Do roboty!

Carl owinął się szczelniej płaszczem podszywanym futrem niedźwiedzia, upewnił się, że ma załadowany rewolwer i ruszył do pierwszej wieży razem z Henrikiem.

- Cholerna zima, śnieg mam wszędzie! Nawet w ustach - poskarżył się Henrik przyjacielowi i zaszczękał zębami gdy z wysiłkiem otworzyli zamknięte od setek lat wrota.

- Tak upadają wielkie królestwa... Nie przez wrogów czy spiski, tylko przez mróz, odwiecznego wroga ludzkiej istoty... - szepnął Carl i spojrzał na postrzępione arrasy, świadczące o bogactwie i dobrobycie tych ziem dawno, dawno temu. Przed Wielką Zimą.

- Nie wiedziałem, że zostałeś poetą.

- Ja też nie. Po prostu naszła mnie taka myśl... Po co my to robimy? Po co ciągle ryzykujemy, skoro nic nawet z tego nie mamy? Czasem ktoś sypnie groszem i dobrym słowem, ale traktują nas jak zwykłych robotników, odwalających czarną robotę... Myślałem o poezji, by dostać się do jakiejś szkoły, może przyjmą mnie na uniwersytet w Pastillanie, tylko Kryk Mocarz musiałby wcześniej odejść z tego padołu, bo nie pała do Łowców Plugastwa sympatią po tym, jak Biały Rycerz uciekł.

Romowa zeszła na mniej poważne tematy na przykład o to, skąd zdobyć pożywienie, bo suche mięso i kiszoma kapusta zaczynały się kończyć, a racje stale się zmniejszały. Szli tak piętro za piętrem romawiając, zbierając resztki dawnej chwały rodu na zimną, kamienną posadzkę z zamiarem spalenia gobelinów mebli i wyblakłych od pleśni obrazów.

Dopiero gdy wracali, Carl znów podjął ten ciężki dla niego temat.

- A... A ty? Co będziesz robił? Ja... Waham się między powrotem do Mosforu, na stare śmieci ojca, a nad nauką, jak już mówiłem... Ale żadna opcja nie jest najlepsza. Czegoś... Czegoś tam brakuje...

- Ja tam jestem prosty. Myślę, że koniec jednej ery nie oznacza od razu końca świata. Chciałem zostać rolnikiem, uprawiać ziemię i żyć spokojnie, od czasu do czasu zabić jakieś ścierwo... Tak dla przypomnienia. I wspomnienia tych wszytskich, którzy nie dotrwają do takich czasów.

Wtem z dołu, z podziemi rozległ się huk, który poniósł się echem po całej wieży.

- Cholera, słyszałeś? - zapytał Henrik i dobył miecza.

- Tak. To raczej ludzie, nikt inny tak nie dewastuje miejsca spoczynku w poszukiwaniu czegoś cennego... Czekaj!

Wtedy przekleństwo odbiło się od ścian i poszybowało w górę, ku sklepieniu.

- I chyba wiem, jacy to ludzie - warknął Carl i zaczął schodzić w dół schodów, gdzie było coraz zimniej, a stopnie z kamiennych zmieniały się na bryły ciemnego lodu. Tak jak podejrzewał, na dole, głęboko we wnętrzu pokrytej śniegiem ziemi znajdowały się grobowce bez nazw, które zostały zdarte z nagrobków i tablic przez ząb czasu. Kolejny huk, i jeszcze dwa przekleństwa. I coś pękło. Najprawdopodobniej kamienna płyta sarkofagu. Gdy Carl dotarł do przestronnego korytarza z grobami po obu stronach, rozświetlonego magicznymi kulami Skilliusa, zobaczył pięciu mężczyzn owiniętych czarnymi płaszczami. Szósty nosił futro zarzucone na barki z bliżej nieokreślonej zwierzyny. I to tego ostatniego Carl Yorkish poznał od razu.

- Cześć, Yorkish. Jak ci się żyje? - zaśmiał się Harry Wirden i spojrzał z góry na Carla trzęsącego się pod znacznie cieńszym płaszczem.

- Nie narzekam, Wirden, ale nie marnuję czasu na grzebanie w kupie popiołu, która kiedyś była ludzką istotą. Mamy poważniejsze problemy, niż zbieranie pozłacanych guzików - odgryzł się Carl i czekał na reakcję.

- A, o tym mówisz... - Harry ruchem głowy wskazał swoich podwładnych, wyciągających coś błyszczącego w magicznym świetle. - Powiedzmy, że pamiątka z Zimnego Lądu, dla pana Getwalda. Więcej nie musisz wiedzieć, Yorkish - uśmiechnął się krzywo mężczyzna i chciał minąć Carla, ale ten pchnął go mocno barkiem.

- O czym rozmawiałeś z tym czarownikiem, co? - zapytał cicho Carl.

- Nie wiem, co cię to obchodzi, Yorkish, ale zapytaj się Skilliusa. Pewnie powie ci coś o rycerskich rodach i tradycjach.

- Wzruszył ramionami Harry i zmrużył oczy. - A co? To chyba prywatne sprawy każdego człowieka, o czym rozmawia ze znajomym. Mnie na przykład gówno obchodzi o czym rozmawiasz z Henrikiem.

- To na wypadek, gdybyś coś kombinował.

- Ja? No co ty... Lepiej zajmij się Putterdem, on jest całkiem podejrzany. Jak na Łowcę. Ale w końcu razem dorastaliście. Coś Ci powiem, Carl. Darmowa rada. Nikomu nie ufaj. Nawet Tregowi. A zwłaszcza jemu - szczęknął zębami Harry i pchnął Carla na ścianę, równocześnie zagwizdał ma swoich ludzi, by się ruszyli. - Wy dwaj, bierzcie skrzynię i jedźcie do Getwalda. Żadnych zbędnych postojów, jasne? Za chwilę się ściemni, tymczasem osiodłajcie konie...

W tej chwili poczuł uderzenie w plecy. Złapał gwałtownie powietrze, nie tyle z bólu, co ze wściekłości. Obrócił się do mężczyzny z długimi, czarnymi włosami.

- Wszyscy na powierzchnię. Ja to załatwię. Tylko nas dwóch, Carl! - krzyknął Harry i machnął na pomagierów, którzy bez słowa odeszli. Został tylko jeden. August Boderst podrapał się w rudą brodę i skinął głową szefowi.

- Zostanę na wszelki wypadek - mruknął i założył ręce na piersi, jakby czekając na widowisko. Harry nie czekając wyprowadził cios w brzuch Carla, który bez tchu zgiął się wpół, ale w jednej sekundzie wyprostował się i pięścią trafił w szczękę. Rozległ się chrzęst, a gdy Carl spojrzał na swoje dzieło, aż się wzdrygnął. Dolna część żuchwy była wybita i wisiała jak otwarte wieko od skrzyni. Harry chyba jeszcze nie pojmował co się stało, bo wyprowadził kolejny cios, który trafił w skroń, a potem jeszcze jeden lewą ręką, dosięgając nosa. Krew zalała zimny marmur i naniesiony przez agentów Ligi Słowa śnieg. Ciepła lepka maź spłynęła też Carlowi do ust, czuł jej słony i metaliczny smak. Już miał uderzyć, gdy silna ręka Augusta Bodersta go zatrzymała.

- Wystarczy - warknął. - Ktoś musi mi zapłacić. Idziemy, szefie. Skillius to naprawi.

- To nie koniec, Wirden! - warknął Carl, wypluwając krew i łapiąc lewitującą, świecącą kulkę ruszył za nimi. Minęli zdziwionego Henrika, którego twarz od razu się rozjaśniła na widok fizjonomii Harry'ego.

- Ha! Ale go urządziłeś! Trzymasz się?

- Na pewno lepiej niż on.

- Ta... Zastanawiałem się nad tym, co mówiłeś. O poezji. Byłbyś w tym słaby.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro