46

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Serguin de Voy ugryzł ostatni kęs jabłka i wyrzucił ogryzek na drogę. Do siodła przytroczony miał cały worek owoców zebranych z sadu Izaka. Edrick wiózł jajka od niebieskiej kury Dimy i sprzęt do gotowania. Od wielu dni jechali na południe, jedli pod gołym niebem, a nocą rozkładali prowizoryczne namioty i modlili się, by przetrwać zimną noc. W końcu dojechali do Dużego Koryta, miejsca gdzie rzeka rozlewała się szeroko, a oba brzegi stanowiły małe miasta z portami i targowiskami, gdzie marynarze i poławiacze pereł mogli uzupełnić zapasy. Wielki bazar przywiódł Edrickowi na myśl ulice Mosforu, tętniące życiem i opływające w wozy rzemieślnicze i pełne butle z winem. Mimo że było to niedawno, zaledwie kilka lat wstecz, chłopak miał wrażenie, że minęły dekady od kiedy beztrosko jadał i pijał w zamkowej kuchni, okupowanej teraz przez grupę buntowników, szydzących z jego ojca i całej tradycji rodu. Edrick zacisnął pięści ze złości. Nigdy już nie pozwoli, by pomiatano jego rodziną. Miał zamiar ukarać zdrajcę, Jarena Utrausa. Chciał spojrzeć na jego twarz, gdy kraty najgłębszego lochu zamkną się z łoskotem… Z rozmyślań o rodowej dumie wyrwało go uderzenie ogryzka w potylicę.

-Już jesteśmy! Zachowuj się naturalnie. Jesteś moim sługą i masz się mnie słuchać! - krzyknął Serguin, gdy zdumiony Edrick obrócił ku niemu głowę. Ale chłopak był bystry i w lot pojął sens całej maskarady. Skłonił głowę, zsiadł z konia i szybkim krokiem podążył za przyjacielem w stronę portu, gdzie piętrzyła się barka wyładowania skrzyniami, podróżnymi i ich wierzchowcami. Szybko poznali kapitana, o wyjątkowo rozlanej fizjonomii i zwałach tłuszczu piętrzących się pod starą włochatą kurtką, zrobionej zapewne z lokalnej odmiany woła o zielonkawej sierści. Na głowie miał trikorn, popularny marynarski kapelusz z trzema rogami z zatkniętym pawim piórem.

-Wy dwaj chcecie się załapać na przewóz? - zapytał i splunął. Patrzył jak ślina wsiąka w drobny piasek, aż białe bąbelki rozbiły się i wsiąkły całkowicie.

-Tak. Ja i mój pracownik. Mam interesy po drugiej stronie do ubicia. - Serguin wydawał się pewny siebie. Kapitan obrzucił go oceniającym spojrzeniem, jakby nie wierzył w jego zdolności do wykonywania jakichkolwiek interesów.

-Nie jesteś trochę za młody, by tak zadzierać nosa? - Kapitan charknął i znów splunął. - W zasadzie gówno mnie obchodzi, kim jesteś, chłoptasiu. Cena zawsze będzie taka sama.

-Czyli jaka? 

-Dla was zawsze będzie za wysoka. Panowie interesów i ich pracownicy kursują za pięć dni. Taki mam grafik. Dziś tylko towary i klienci priorytetowi. A nie wydaje mi się, żebyście byli na liście, panie…

-Spokojnie, dobry człowieku. Możemy się dogadać. Ile chcesz? Dwadzieścia? Pięćdziesiąt? Sto? - Serguin wydobył mieszek z juków i zaczął przeliczać monety.

-Jak mówiłem, dla was za duża. Coś mi się nie podobacie, przedsiębiorco. Buźka za gładka. A ten młody nie podoba mi się jeszcze bardziej. Jeśli tak bardzo wam zależy na dzisiejszym kursie… To oddasz mi, po pierwsze należność za kurs priorytetowy. Po drugie, zatańczysz dla mnie, przedsiębiorco. 

-Co? - Serguin oddał cugle Edrickowi, a sam podszedł wyprostowany do kapitana, który grzebał złamanym paznokciem między żółtymi zębami. -Mam lepszy pomysł, dobry człowieku. Może zadowolą cię moje jabłka. Z najlepszego sadu w całym Cesarstwie. Chciałem sprzedać je z zyskiem po drugiej stronie rzeki, gdzie rozpościerają się Wolne Wrzosowiska. Jednak mogę odstąpić ci część, jeśli tylko to pozwoli nam wejść na pokład… Tej łodzi - Tu Serguin spojrzał na barkę spod przymrużonych powiek.

-A ja mam jeszcze lepszy pomysł. Zamiast tańców i jabłek, możemy stoczyć pojedynek. Do odpłynięcia jeszcze godzina, a tu nic się nie dzieje od czasu, gdy Stary Chester wysadził lokalną studnię. Wtedy to były bitki o każdy łyk wody… Kiedyś to było życie… - Zamyślił się kapitan, ale po chwili znów splunął, zdjął swój kapelusz i rzucił go Edrickowi. 

-Jeśli wygrasz, przepłyniecie za darmo. Jeśli przegrasz, płacisz podwójnie, dodatkowo naliczam opłatę za towar który przewozisz.

-A gdybym chciał pójść do konkurencji, i mieć w poważaniu pańskie zachcianki, kapitanie? 

-Coś Ci powiem. Nie ma konkurencji! Mam tu monopol na transport z jednego brzegu na drugi. Utrzymanie takiego interesu to nie jest łatwa sprawa, dlatego tak drogo zdzieram skórę z każdego, kto chce się wtrącić do grafiku. Ale niech będzie moja strata. Przynajmniej się zabawię! Ludzie! Ja, Grimvald Młodszy Heshling będę lał po pysku lalusia z północy, bo stąd na pewno się nie urwał! Stawiajcie, nie pożałujecie!

Gdy tak krzyczał, wokół placyku zebrała się sporą grupa gapiów, nawet sami pracownicy Grimvalda Młodszego Heshlinga przerwali załadunek by popatrzeć. Od co najmniej piętnastu lat nikt nie dorównał mu w bitce na pięści, a już na pewno nie na trzeźwo. I gdy ludzie skandowali jego imię, Serguin masował nadgarstki, a Edrick Mikkel Balbdur patrzył na wszystko z mieszanką strachu i niedowierzania, wydarzyło się coś niesamowitego.

Niebo rozjaśniła łuna tak potężna, że wszyscy, jak stali, padli na piasek z trwogi i oślepienia. Dopiero potem zrozumieli. Słońce wróciło, a niebo znów było niebieskie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro