48

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Gdy istota żyjąca umiera, można podzielić ten stan na dwie kategorie: świadomą i nie. Świadoma śmierć to taka, gdy istota wie czemu, jak i kiedy umiera, na przykład na skutek ciosu mieczem czy powolnym toczeniu przez chorobę. Śmierć nieświadoma to taka, gdy po prostu, nagle, traci się kontakt i spada w otchłań, gdy przysłowiowe życie szybko przelatuje nam przed oczami. Może nastąpić na przykład przez skrytobójczy cios w plecy, strzał z karabinu w głowę czy niefortunny upadek z klifu. Należy pod uwagę brać również okoliczności i historię, prowadzącą do śmierci - egzekucja jest bowiem śmiercią świadomą, gdyż oskarżony, uczciwie bądź nie, zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji, z konsekwencji i skutków. To tak zwany dylemat znany starym wygom pod nazwą Rozdroża Kostuchy. Gdy człowiek wejdzie na ścieżkę prowadzącą do grobu, nie można z niej zejść. Zrozumie to dopiero gdy będzie umierał, że faktycznie podjął zły wybór, którego konsekwencje były ukryte pod płaszczem codziennych znaków i rutyny."

Mistrz filozofii Uniwersytetu w Monkenmarcie, prof. Magnum de Karre, Traktat o życiu i życiach, tom III, rozdział 4.

Te słowa kołatały Filipowi Tregowi z tyłu głowy tego dnia gdy zmarł. W Nowym Jurgam, w swoim biurze miał opasłe tomiszcze filozofii, którą wykładał na swój prosty sposób Łowcom Plugastwa podczas zajęć teoretycznych. Próbował tym fragmentem zakorzenić w nich ostrożność, umiejętność oceniania ryzyka i podjęcie odpowiednich kroków, atak bądź wycofanie się. Jeśli atak, to jaki, a jeśli ucieczkę, to jak szybką. Mimo jego nauk wielu porywczych młodych ludzi ginęło w głupi sposób, tak jaki nie przystoi poważnemu Łowcy Plugastwa. Właśnie… Czy Filip Treg był poważnym Łowcom? Zaczął zabijać potwory z Carlem Yorkishem, żeby uczynić świat lepszym? Czy by zapłacić za swoje grzechy  i odpokutować życie które wiódł w Mosforze, kradnąc, porywając dla okupu i okaleczając winnych tak samo dotkliwie jak niewinnych. W tych ostatnich chwilach życia poczuł się samotny jak nigdy wcześniej. Kim byli ludzie, którzy go otaczali? Inkwizytor Albrecht von Quevern ze swoją bandą fanatyków, Harry Wirden ze swoją bandą zbójów i agentów, banda Łowców Plugastwa gotowa skoczyć dla niego w ogień, samotny mag Skilius, którego intencji nikt do końca nie znał. No i Carl Yorkish. Sierota, który przybył Mgłę, dotarł do Mosforu i zobaczył jak umiera jego ojciec. Razem z Filipem ocalili dolinę Lart przed nieznanym demonem, ponad dekadę później zrobili to samo, tyle że wtedy ratowali cała krainę Berawen, ich dom, toczony przez konflikty i rodowe wróżdy… A teraz znów musieli go ratować. Po co? By wydarzenia znów się powtarzały bez końca i wyraźnego celu? By znów musieli go ratować? Wiedział że Carl ma na ten temat inne zdanie, ale Filip najchętniej strzelił by sobie w skroń, był zmęczony całym tym awanturniczym życiem. Chciał wreszcie odpocząć. Może zobaczyć syna? Na pewno. Marię? Też, czemu nie? Cała wylrawa wydarła z niego resztki optymizmu, był skorupą napędzaną przez poczucie wykonania ostatniego obowiązku, zabicia potworów z gwiazd, zanim one zabiją go. 

Wiatr szumiał mu w uszach, zimno kąsało w skórę i bliznę na skroni, pamiątkę po spotkaniu z Krysem don Potem. Para buchała z nozdrzy brązowego ogiera, a podkowy rozkopywały śnieg, którego od wieków nikt nie dotykał. Filip Treg ściągnął długi muszkiet z pleców i wycelował. W magazynku, emitując lekkie, niebieskie światło, spoczywały kule wykonane z meteorytu. Podobnym kolorem jarzył się bagnet. Niesamowite, że taka mała ilość cennej gwiazdy jest w stanie całkowicie przechylić szalę życia i śmierci. 

Wystrzelił. Pierwsza kreatura z wizgiem padła na śnieg, by zostać stratowana przez pobratymcow. Kula innego Łowcy rozłupała czaszkę innemu członkowi stada. Potem grad kul spowodował istne spustoszenie, gdy Henrik Putterd zaciskał palec na spuście karabinu maszynowego wystającego z dachu pędzącego wozu. Wtedy się zderzyli. Jak dwie armie, jedna z Berawen, druga z kosmosu. W ruch poszły miecze i sztylety o magicznych klingach, w ruch poszły również bogobojne krzyki Inkwizytorów, chcących pobudzić zwykłych zjadaczy chleba do walki za wyższą sprawę. Zrobił się ścisk, bryzgała krew, ludzka i potworów, barwiła biały puch. 

Carl Yorkish padł między walczących, gdy jego koń pod naporem ludzi z tyłu i przerażających wizgów Ludzi z Naah zrzucił jeźdźca z siodła i uciekł. Yorkish zerwał się i wbił długi rapier w pierś potwora, który wypluł żółtą posokę prosto na twarz Carla, który poczuł paskudne pieczenie. Po omacku upadł na kolana i zaczął zbierać śnieg by jak najszybciej się obmyć. Gdy pieczenie zelżało na tyle by mógł otworzyć oczy, przeturlał się na lewy bok. Za późno. Długi pazur wbił się w między żebra. Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy potwór szykował się do kolejnego ataku, bo skulił się nienaturalnie, naprężając drugie przedramię stanowiące jedność z twarzą, czy raczej pyskiem. Do ataku nie doszło, i nawet wiele lat później Carl Yorkish w duchu dziękował za ten zbieg okoliczności bóstwom. Grad niebieskiego śrutu, który wyleciał z dubeltówki Harry'ego Wirdena rozerwał wbite już pazury od łapy potwora, raniąc równocześnie jego głowę, w efekcie czego padł w tył, pod koła rozpędzonego wozu z grupą brodatych toporników. Carl w ostatniej chwili chwycił lecącą dubeltówkę i obrócił się w stronę ryczącego potwora, przeskakującego nad zwłokami poprzedniego. Nacisnął spust, odrzut zwalił go z nóg, zapewne powodem była utrata krwi i wirowanie w głowie. Ciało odleciało i uderzyło w lodową skałę. Yorkish zobaczył, że Wirden już biegnie w stronę kłębowiska ciał, że wbiga między walczących bijąc na oślep krótkim mieczem z meteorytu.

Carl wiedział, że zostaje w tyle, prawdziwa walka toczyła się dalej, na północ, tam gdzie ziemia zmieniała się w grubą pokrywę lodową, tam gdzie grzmiały działa i karabiny. I krzyki. Tu gdzie był, została garstka mieszczuchów zbierających trofea do swoich domów. Pewnie zostaną bohaterami. Jeśli przeżyją. Ruszył w stronę szczęku metalu i pisków potworów. Wtem zobaczył swojego konia. Dosiadł go w biegu i popędził między walczącymi. Poczuł lód pod kopytami, wierzchowiec się ślizgał, rżał z przerażenia, ale Carl trzymał wodze mocno, nie puszczał, dźgał ostrogami, by ponaglić zwierzę, które znerwicowane od zgiełku stąpało wolno i ostrożnie. Dopiero jakaś zbłąkana kula, która odstrzeliła kawałek ucha, zmusiła konia do galopu. Był blisko, potwory zostały nieco z tyłu, widział Skilliusa na swoim dostojnym jednorożcu, nabijającego Ludzi z Naah na róg, pod którego wpływem zmieniali się w czarny pył. Minął go. Na lewo wybuchł jakiś wóz, ludzie i monstra pokryte łatwopalną, lepką cieczą jarzyli się jak zapałki. 

Zrównał się z Filipem, który odrzucił karabin i dobył Lancy Świętego Króla Gregoria, będącej w zasadzie złotą włócznią przekutą na nowo przez agentów Ligi Słowa. Przed nimi rozpościerał się bezkres, pistkowie lodu, dopiero kilka mil na północ znajdowała się reszta Zimnego Lądu. Ale tam nikt nie był od czasów… Od dawnych czasów. Nigdy. Bo po co?

-Krwawisz - Zauważył Filip wskazując na czerwony bok mężczyzny.

-Ta. Nie zgadniesz jaki skurwiel mnie ocalił.

-Wirden? 

-Tak. Ciekawe jaki miał w tym interes.

-Może po prostu chciał być miły? Nie pomyślałeś o tym? Uratować swojego dawnego wspólnika?

-Nie mówisz poważnie - Carl, mimo zimna kąsającego w twarz zdołał się rozpromienić na tez dowcip.

-Pewnie że nie. Ma zbyt dużą pozycję, może być dla nas niewygodny. Po wszystkim ucieknę daleko z Marią i dzieckiem, żeby żadna Liga, don Potowie czy taki Harry Wirden nie mogli mnie znaleźć. Chcę żyć spokojnie! - zawołał Filip chwytając broń w dwie ręce i ponaglając konia. Na sąrzeń dalej znajdował się lodowiec z ciemnym kształtem. Pierwszym Człowiekiem z Naah. Nemezis dawnych władców, w tym Gregoria. Nie dziś. Nie teraz, gdy mają błogosławieństwo Atlura. Gdy mają armię najlepszych z najlepszych. Wyszkolonych do takich zadań. I nie teraz, gdy mają broń z kosmosu i dawny artefakt. To po prostu musi się udać! Bo co to za świat, gdzie rządzą kosmiczne kreatury? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro