5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mistirian Obedo pociągnął łyk z butelki. Niebieski specyfik utrzymujący go przy życiu kończył się szybciej, niż przewidywał... a kolejną porcję miał dostać, gdy doprowadzi jeńca do Cresvika... Prawdę mówiąc nie zdążył wypić porannej porcji, gdyż buteleczka wypadła mu z drżących dłoni i potoczyła się między krzaki.

- Cholera - sapnął i zatoczył się pod kamienie, oparł się plecami. Zbierał siły, by choć się czołgać, jednak uprzedził go Filip, który wygrzebał butelkę z listowia i przyjżał się jej.

- Dawaj to Treg. Już...

- Co, staruszku? Co tam mamroczesz?

- Butelka... błagam!

- Mógłbym wylać ten specyfik i odejść do domu... Pewnie posłano by za mną Anioła Śmierci, wyrwanego wprost z Krainy Cienia, zwanej Otchłanią... Ale wiesz co? Nie zrobię tego. Tylko nigdy nie mów, że nic dla ciebie nie zrobiłem... - Mruknął Filip i rzucił Mistirianowi butelkę. Ten złapał ją i zachłannie wychylił zawartość.

- Khe... Musimy ruszać, czasu mało, a jeszcze gór nie przeszliśmy...

Wtem zza drzew wypadło skrzyżowanie niedźwiedzia z pająkiem, całe włochate, z pokaźnym odwłokiem i kłami, z których kapał kwas topiący kamienie. Pewnie krzyki Mistiriana wybudziły go ze snu.

- Szybko... podaj pistolet! - krzyknął Filip.

Obedo zawahał się, w końcu istniało spore prawdopodobieństwo, że gdy się odwróci dostanie kulkę... Ale mimo to rzucił broń Łowcy.

Filip obrócił się i wystrzelił. Jedno z odnóży odpadło, stwór wśród syków zwalił się na ziemię. Mistirian wziął swój miecz i wbił go w łeb potwora, który zadygotał i zdechł.

- Całkiem nieźle, ale popracuj nad podzielnością uwagi. Gdydyś się spóźnił, druga noga przebiła by cię pod pachą, a ja przeładowywałem... na twoim miejscu... - Filip podał magowi butelkę, do której ten łapczywie się przyssał.

- Nie podskakuj mi tu. Bierz graty, pistolet zatrzymaj, może jeszcze się przyda. Na koń i w drogę! Te księżyce przyprawiają mnie o ból głowy...

Pomimo jaśniejącego dnia, dwie białe plamy wciąż były widoczne, a niebo tylko nieznacznie zmieniło kolor z ciemnego fioletu na niebieski.

- Jak sobie chcesz. Ale pamiętaj...

- Co tym razem?

- Uratowałem ci życie.

- Swojemu wrogowi. Nie sądzę, że to ci pomoże...

- Właśnie. Już pomogło. A wróg mojego wroga moim przyjacielem jest...

- Na koń, mądralo.l - syknął Mistirian i wskoczył na siodło.

Zakaszlałem, przepłukałem gardło szklanką whiskey. Było późno, a ja siedziałem w piwnicy próbując ogarnąć całą historię którą miałem przed oczyma w formie sporego tomiszcza... Wtem usłyszałam kroki i ujrzałem Percivala niosącego tacę z kawą i ciasteczkami.

- Uprasza się o cierpliwość, paniczu. Pański ojciec zwykł czekać na co dziesiąty rozdział, dopiero wtedy wypowiadał się na temat fabuły lub okoliczności w naszym świecie...

- Wiesz o co mu chodziło? Wiesz? Co to wszystko znaczy... te opowieści... ktoś w to wierzy? - przerwałem mu.

- Pan Gregor Levierhaut wierzył.

- A czy ty wierzysz?

- To trudne pytanie, paniczu... znałem Gregora od lat, pracowałem dla niego jeszcze w Moulton, znalazłem go w lesie, samotne zbłąkane dziecko w łachmanach... mówił jakimś dziwnym językiem... wychowałem go, nauczyłem kultury, języka... miał przy sobie dziwną soczewkę na łańcuszku, coś jakby monokl z kilkoma filtrami o różnym nachyleniu i przybliżeniu... gdy się przez to patrzyło, dostrzegało się cienie i inne dziwne, dziwne rzeczy... przy Gregorze znalazłem książkę, z wytartą skórą... wolę nie wiedzieć czyją... było tam mnóstwo znaków, w nieznanym alfabecie... nie wiem, gdzie wcześniej żył pański ojciec, czy było to jakieś indiańskie plemię na dalekiej północy... czy banda dzikusów z dżungli... i wolę nie wiedzieć. Ale gdy podrósł, poszedł do szkoły, uzyskał stypendia i założył biznes, opowiedział mi wszystko, co panicz teraz czyta... nie chciałem go martwić, ani w niego wątpić, więc tylko przytakiwałem, w duchu modląc się, by to szaleństwo i paranoja, wymyślanie swojego świata, przeminęły. Gdy na poważnie zajął się biznesem, przestał o tym gadać... Ale gdy urodził mu się syn, panicz, to znów zaczął, a na starość zupełnie zdziwaczał. Rozprawiał o tych przygodach wszędzie, w biurze, w barze, co zresztą było gwoździem do trumny, na posterunku... żal starca, dobrym był człowiekiem, dał mi pracę, odpłacił się za wszystko, co dostał ode mnie. Był ciekawą, barwną postacią... szkoda go. Naprawdę... a odpowiadając na twoje pytanie, nie ważne, czy ja w to wierzę... ty masz w to uwierzyć. Ja mogę ci tylko w tym pomóc - Kamerdyner wskazał na kawę i ciastka. - Owsiane i czarna kawa w termosie. Jak panicz zwykł pijać w czasach świetności ojca.

- Dziękuję ci. Za wszystko - Uśmiechnąłem się do niego. - To wiele dla mnie znaczy. Zawsze byłeś dla mnie miły, Percivalu, gdy ojciec krzyczał, ty przemawiałeś spokojnie, by mnie uspokoić... i za to ci dziękuję. Dałeś mi nadzieję.

- To ja dziękuję. Gdybym mógł jakoś pomóc, będę na górze. Oskubię kurę na obiad, tylko najpierw muszę pójść do kurnika i jedną złapać... nie powinno być to trudne, wszystkie śpią...

Wyszedł a ja spróbowałem kawy. Jak w dzieciństwie... zamyśliłem się. Wtem usłyszałem huk i siarczyste przekleństwo. To Percival prawdopodobnie potknął się o dywan.

- Żyjesz?! - zawołałem.

- Panicz mną się nie przejmuję... i proszę studiować nauki ojca! I pamiętać o cierpliwości! Co dziesiąty!

- Dobra, to już się więcej nie powtórzy!

Wciąż nie wiedziałem, o co mu chodzi...

Tymczasem Carl Yorkish i Henrick Putterd przekomarzali się.

- Więc, "Henricku"...

- Wiesz że powinno mówić się "Henrik"? Bez "C".

- Taaak...? Na pewno Henricku? Jesteś pewien Henricku? Na pewno Hen...

- Dobra, dosyć, Carlosie!

- Przegiąłeś...

Wtem zza drzewa świsnął bełt i ugodził wierzchowca w pierś. Carl zwalił się na ziemię, a Henrik, którego będę teraz nazywał zgodnie z jego zachcianką, wyciągnął z juków karabin powtarzalny i wycelował w krzaki, zza których wychynął strapiony starowina, ściskał kuszę. Ubrany był po chłopsku, w brudne od ziemi spodnie, podartą skórzaną kurtkę z kilkoma cekinami i łatami.

- Panowie Łowcy? Ja przepraszam... nie chciałem... - jąkał się.

- Nie biadol, tylko pomóż opatrzyć konia - sapnął Carl dźwigając się z ziemi, jednak dostał jakąś pałką w głowę i upadł znów.

Dziad napiął kuszę i wycelował w Putterd'a, który widząc obalonego towarzysza opuścił broń i zsiadł z konia.

- Chcecie pieniędzy? Proszę bardzo, dostaniecie i rozejdziemy się każdy w swoją stronę, ale jeśli nas zabijecie, zawiśnięcie, albo spotka was coś gorszego...

- Zamknij mordę! Syskol, co chcesz z nimi zrobić? - spytał młodszy bandyta celując w Yorkisha z pistoletu skałkowego.

- Zabić Carla Yorkisha - warknął stary chłop imieniem Syskol.

- Ej... kolego, możemy się jakoś dogadać? - jęknął Carl. - Zapłacimy więcaj, niż daje twój zleceniodawca...

- Zamknij mordę! Wiesz, ile opłakiwałem syna, Kermita? Tego, coście z tą suką zabili pod Mosorem, kilka miesięcy temu, pewnie nawet go nie pamiętasz... kto by pamiętał? Ale ojciec pamięta. Zawsze pamięta!

Ale Yorkish pamiętał. To była banda, którą spotkał pod Mosforem, gdy chcieli odebrać swoje zapasy od Marii Ratt. Gdyby się wtedy nie wtrącił... Prawdopodobnie by umarł, a Filip nie zostałby ojcem, przynajmniej nie tak szybko. I wiele innych rzeczy by nie doszło do skutku. Na przykład spotkanie z Beatrice.

- Słuchaj... nie znałem twojego Kermita, ale założę się, że był skurwysynem jak tatuś! - warknął Carl i szybkim ruchem uderzył młodszego draba w jądra, a gdy ten się zgarbił Yorkish wyrwał mu postolet i postrzelił w kolano. Następnie walnął go w skroń. Rozległ się jęk i dźwięk upadającego ciała.

Stary Syskol patrzył bez emocji na towarzysza.

- Myślisz że jesteś bohaterem? Gdziekolwiek się pojawisz, zostawisz po sobie śmierć. Widzisz tego nieudacznika? Wstrzyknąłem mu truciznę nim wypadliśmy zza krzaków, nic nie poczuł. Za kilka godzin umrze. Gdybyś nie zabił Kermita, gdybyś w ogóle porzucił plan zemsty na rzecz przebaczenia, ten człowiek nie musiałby umierać, nie byłby mi potrzebny... Ale chciałem ci coś pokazać. Że każda decyzja ma swoje konsekwencje... Ale to mnie już nie obchodzi. Jestem stary. W kieszeni mam pistolet. Niestety, mam też jedną kulę. Długo się nad nią modliłem do Atlura, by zwrócił mi syna... nie pomogło, a ja straciłem wiarę. Chciałem cię zabić. Ale ci przebaczam. A zarazem chcę cię ukarać. Pamiętaj, gdziekolwiek się pojawisz, Kostucha kroczy twoim tropem.

Syskol wyciągnął pistolet, przyłożył do skroni i wypalił. Carl nawet nie zdążył wrzasnąć. W tym momencie drugi drab zaczął toczyć pianę z ust i konwulsyjnie drgać, aż po chwili znieruchomiał.

- Biedny draniu... i po co ci to było - mruknął Henrik przeszukując zwłoki mając nadzieję na jakieś fanty. Znalazł kilka pocisków, drobne i starą chusteczkę. - Chodź, opatrzymy konia i jedziemy. Jedyne co się teraz liczy, to odnaleźć Filipa Trega. Nie możemy się rozpraszać. Jasne?

- Ta... tak - wyjąkał Carl. Czy to jego wina, że Syskol, ojciec Kermita umarł? Czy Marii? Czy Bertrama? Nie chciał wiedzieć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro