56

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Bertram Surio był w nicości. Dosłownie. Otaczała go czarna plama, w której poruszał się jak mucha w smole. Spojrzał w dół. Nie zobaczył swojego ubrania, ani ciała. Musiał to przyznać, nigdy w życiu tak się nie bał. Nie miał kontroli nad sytuacją, to sytuacja miała kontrolę nad nim. 

Wtem zobaczył światło. W sumie światło to trochę za dużo powiedziane, był to nikły, szary płomień, gdzieś daleko przed nim. Po drodze do tego płomienia wyrosła ścieżka, poskładana z mięsa i kości, a wzdłuż tej ścieżki pojawiły się klatki. Wiele klatek. Jego wszystkie ofiary, ale i ludzie których poznał.

Wielu agentów Ligi Słowa nie przeżywało tej próby, tylko najsilniejsi byli w stanie stanąć twarzą w twarz z poczuciem winy, z upiorami z przeszłości, bliskimi czy tymi, którzy byli bliscy dla innych. Gdyby tylko mógł, Bertram wstrzymałby oddech, ale nie był w stanie. Po prostu trwał w powietrzu. Postanowił popłynąć w stronę płomienia, równocześnie przyglądając się klatkom. Sam nie wiedział dlaczego. Może chciał poznać swój los po śmierci? 

Minął sporą klatkę ze swoją rodziną, zobaczył ojca Hubona, matkę… tylko rodzonego brata brakowało. Co to oznaczało? Albo że żył, co z oczywistych względów było niemożliwe, albo po prostu nic nie znaczył dla Bertrama. Nie po tym, co mu zrobił… ruszył dalej. Zobaczył wysoką dziewczynę o rudych włosach i z dzieckiem w ramionach. Beatrice, kurtyzana z Mosforu. Zatrzymał się przed nią.

-Nie żyjesz? - zapytał jej, a ta zwróciła ku niemu pomarszczoną od wody twarz. Dziura po kuli dodatkowo napawała niepokojem.

-Tak. Nie żyję. Zdarzyło się to w zabawnych okolicznościach. Szukałam cię.

-Ty? Mnie?

-Tak. Razem z Carlem Yorkishem, Tregiem, Marią… i Harrym. 

-A to… dziecko? - Bertram wskazał na zawiniątko.

-To twoje, Janie. Tak mi się przedstawiłeś, pamiętasz? A to dziecko nosi twoje imię. Jan. Jasieniek.

Bertram popłynął dalej. Do następnej postaci. William Yorkish. Stary detektyw.

-O złym miejscu i czasie, co? - zagadnął Bertrama i uśmiechnął się krzywo. Ten uśmiech kontrastował z dziurą w szyi, której sprawcą był Biały Rycerz w podziemiach Mosforu. - Tak powiedziałeś mojemu synowi na Spopielinej Ziemi.

-A nie było tak? Po prostu… nie chcieliście z Filipem przestać. Można powiedzieć, że to przez was prawie skończył się świat. Gdyby nie ja, ten demon by się wyrwał. I kto wie, co by się stało potem. To ja jestem bohaterem. A wy… wy jesteście po prostu szaleni. 

-Jasne - William Yorkish napił się z piersiówki, zapiął płaszcz. Rozpłynął się. A Bertram popłynął dalej. 

-No proszę, nie sądziłem, że jeszcze się spotkamy - Usłyszał znajomy głos. W końcu przebyli całe Berawen ramię w ramię…

-Andrew, mój ulubiony zleceniodawca. Sporo się na tobie wzbogaciłem.

-Zapewne. W końcu… dopełniłeś zlecenia. Mimo wszystko. Ale wiesz… przyjemnie mi tu jest. Ciało mi przynajmniej nie gnije i nie słyszę głosu Waullorta. No i spotkałem mojego braciszka, Stehyda. Same plusy. Ale muszę ci podziękować z jeszcze jednego powodu. Przeżyłem niesamowitą przygodę. I śmierć była tego warta, Bertramie. Dowiedziałem się od ciebie  więcej niż inny śmiertelnik. Poznałem twoją historię. Nie każdy dostąpił takiego zaszczytu.

Kolejna klatka. Mimo lat, rozpoznał jego rysy. Ciemny blondyn uśmiechnął się i odsłonił dziurę w piersi.

-Zobacz co dostałem w podzięce za uratowanie świata, Rycerzu. Dostałem kulkę. Od starego przyjaciela.

-Od kogo?

-Od Eryka Getwalda - zaśmiał się Filip Treg i oparł się nonszalancko o niewidzialną ścianę. - Od jego ludzi. Nie wiem którego, ale to nie ważne. Dopełniłem zadania. Przywróciłem Wielką Gwiazdę na swoje miejsce. Czy nie tylko to się liczy, Bertramie?

-Eryk Getwald… to by wyjaśniało, czemu go tu nie widzę. Bo on wcale nie umarł.

-Nie umarł. Nawet więcej. Przejął władzę w twojej starej organizacji, tak tak. W Lidze Słowa. I miał względem świata wyjątkowo niecne plany… zapowiedział, że cię znajdzie. I zabije.

-Zabawne, bo pomyślałem o tym samym, wiesz Filipie?

-Zobaczymy kto będzie pierwszy - Uśmiechnął się Filip Treg i zniknął we mgle, która pochłonęła go jak gąbka. A Bertram dotarł do szarego płomienia i wyszedł na ciepłą noc w Kuratus, nieopodal Domu Aukcujnego Sióstr Nussen.

Dyszał ciężko. Zerknął w kałużę by przyjrzeć się swojej twarzy. Postarzał się. Skóra była pomarszczona, a oczy zapadnięte. Podróż przez Otchłań odmienia człowieka na wiele sposobów… 

Wolno, bo był niemożebnie zmęczony, dotarł do zajazdu gdzie Mirian na niego czekała. Padli sobie w ramiona.

-Co ci się stało, tato? - zapytała ze łzami w oczach.

-Nic takiego, kochanie. Po prostu… wykonałem zadanie. Musimy się zbierać. Teraz. Źli ludzie są na naszym tropie. Obudź Serguina, ja wezmę Edricka…

-Serguin umiera - szepnęła, a Bertram skamieniał.

-Jak… nie… tyle przeżył, nie może…

-Sam ci to powie - przerwała mu córka i poprowadziła Bertrama do pokoju. Zastał Serguina, który był jeszcze bledszy niż on. Najpewniej wdała się infekcja, bo cały drżał od gorączki.

-Ha… Bertram! Jak… udało ci się? - spytał słabo de Voy i zakaszlał.

-Tak. Mam pierścień. I nieco gotówki. Wystarczy na… na podróż statkiem.

-Wiesz, Bertramie… rozmawiałem o tym z Mirian. Ja chyba nie dam rady dotrzeć na pokład z wami. Po prostu. Nie mam sił. Musicie iść sami. Kiedy Edrick się obudzi, powiedzcie mu to. I że nigdy nie miałem takiego dobrego przyjaciela. Dobrze, Bertramie?

-Tak… oczywiście. To co teraz?

-Teraz… weźmiecie Edricka i wyjdziecie tylnymi drzwiami. Zostawcie mi pistolet. Jeśli przyjdą tu ci ludzie ze znakami na dłoniach, postaram się ich spowolnić. I tak nic mi nie zostało. Mogę wam tylko tak pomóc. Proszę, idźcie już.

Bertram postąpił kilka chwiejnych kroków do tyłu, ale wziął chłopca pod pachę i spojrzał z wdzięcznością na Serguina.

-To ja dziękuję, Serguinie de Voy. Za wszystko. Gdyby nie ty…

-Idź już, Bertramie! Im szybciej tym lepiej… Żegnaj, Mirian. Twój tata jest niesamowitym człowiekiem. Może nie najlepszym, ale jedynym w swoim rodzaju. Zaopiekujesz się nim?

-Tak, Serguinie. Zaopiekuję - Mirian Surio kiwnęła poważnie głową. 

Bertram wyciągnął pistolet i położył go na stoliku nocnym.

-To dla ciebie, druchu. Pistolet. Na wrogów, albo…

-Tak, wiem - zaśmiał się cicho Serguin i wziął broń do ręki. - Będę o was pamiętał. Oby Buguant miał was w swojej opiece, przyjaciele.

Bertram z Edrickiem pod pachą i Mirian u boku opuścili zajazd, celowo nie zabierając koni. Serguin chciał, by sądzono że jeszcze nie wyruszyli, by kupić im możliwie jak najwięcej czasu. Pobiegli do portu, gdzie tylko jeden statel o tej poże gotował się do rejsu. Załadunek wody z cesarstwa do Wichrowego Portu, na południe od Spopielonej Ziemi. 

Kapitan z początku protestował, nie podobał mu się widok starca z ciemnych ubraniach, młodej, zdeterminowanej kobiety i nieprzytomnego chłopaka. Ale na widok sporego mieszka zmienił zdanie. W tej samej chwili gdzieś dalego rozległy się strzały.

-Co do… - Kapitan rozdziabił usta, ale Bertram dosłownie wcisnął mu worek z gotówką i klejnotami.

-Odpływaj - syknął groźnie. - I znajdź dla nas jakieś kabiny. Byle szybko.

Wedle groźby, szybko wciągnięto kotwicę i rozstawiono żagle. Po kilku niepewnych minutach, znajdowali się na Wielkim Słonym Oceanie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro