61

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Carl wjechał do miejsca, gdzie kiedyś znajdowało się Nowe Jurgam. Miasto założone na nowo ponad dekadę temu przez niego i Filipa Trega stało się największym atutem Łowców Plugastwa, była to ich bezpieczna przystań, z księgami, bronią, miejscem do trenowania… Mogli nazwać to domem, do którego przyciągano wyrzutków bądź fanatyków gotowych walczyć z potworami i może zmienić coś na tym świecie… z czasem zostali sławni, posyłano po nich ze wszystkich zakątków Berawen, zarówno możnowładcy, panowie na zameczkach czy zwykli wieśniacy potrzebowali profesjonalisty, gdy widzieli że sami są bezbronni. Ich patronem była królowa Yurta z Veredu, która była mądra, stanowcza i wyrozumiała. Jednak Carla doszły słuchy, że zmarła na zawał, a jej dzieci już nie tak chętnie chcieli zachować fundusz na Łowców Plugastwa, pomimo ich zasług dla świata. Carl się temu nie dziwił. Wielu z byłych Łowców uciekło z dobytkiem i bronią, inni stracili wiarę w przedsięwzięcie, jeszcze inni zostali bestialsko wymordowani na Wyspach Klanu Rayd. Reszta wyruszyła na Zimny Ląd. Ale tylko Carl powrócił do zrujnowanej mieściny. Już na Starych Stepach słyszał pogłoski o zarazie, która w Jurgam się rozpętała. 

I prawda, miasto niegdyś pełne wojowniczych ludzi i tych, którzy dla nich pracowali, rzemieślnicy, rolnicy, medycy… nikogo nie było. Domy były zabarykadowane deskami, z publicznych instytucji dobiegało brzęczenie tłustych much, które wylęgły się z pozostawionych tam na pastwę losu ciał… Miasto było ciche jak nigdy. 

Carl westchnął ciężko, omotał twarz szmatą z kilkoma zielonymi listkami, jego ostatnia deska ratunku. Ziele wychodowane zostało przez tutejszych lekarzy, jednak Carl Yorkish nie miał aż takiej wiedzy medycznej, by określić od jakich dokładnie krzyżówek powstała zbawienna roślina. Filip pod tym względem znacznie go przewyższał, zawsze lubił siadać w swojej biblioteczce i zgłębiać stare księgi… 

Ale to było kiedy jeszcze żył. A podobno w Otchłani nie ma książek… tak przynajmniej Carl podejrzewał. Z duszą na ramieniu wszedł do bunkra, który przez wiele lat był jego kwaterą. Prawdopodobnie miasto padło ofiarą hien cmentarnych, bo wszystko leżało porozrzucane na ziemi, tworząc z resztek kartek, szkła i drewna grubą skorupę, która trzeszczała z każdym krokiem. Nic nie znalazł, mimo że szukał dokładnie. 

Ani śladu Marii Ratt. Niepokoiło go to. Bo oznaczało to, że albo umarła i leży gdzieś między trupami w zamkniętych budynkach, albo zdołała uciec. Wtem rozległy się krzyki z łaźni. Carl zgarnął ze stojaka maskę z dzobem i wepchnął tam mieszankę ziół. Poznał w niej tą samą maskę, w której uciekł z Hrauttengardu przed dwunastoma laty, tylko po to by znaleźć ojca, którym nie mógł się nawet nacieszyć… Założył ją i ściągnął wszystkie paski tak, by pasy przylegały ciasno do twarzy. Wziął też długi rapier, którego oko złodzieja nie wypatrzyło i tal uzbrojony podkradł się pod zabite deskami drzwi łaźni.

Wspiął się po rynnie i balansując na krawędzi zeskoczył przez szyb wentylacyjny do recepcji. Nogami pacnął w jakąś mętną papkę, nie miał pewności, co to jest, ale zgadywał że coś co kiedyś było recepcjonistką. Ciężko wdychał zapach roślin z dzioba, szkiełka soczewek mu zaparowały, poczuł że tętno mu przyśpiesza. Dobył szpady z pochwy i pchnął ostrzem drzwi zza których dobiegało dyszenie.

Mężczyzna. Czyli jakiś ocalały…

Ostrożnie, bacząc na pokruszone szkło walające się po posadce, Carl wszedł do głównego pomieszczenia z baliami niegdyś gorącej i parującej wody. Pomimo ziół, w nozdrza uderzył go smród rozkładających się ciał i soli do kąpieli. Ta mieszanka zapachów ogłuszyła Łowcę, który stanął jak wryty i oparł się o ścianę. Wtedy usłyszał szybkie kroki i dźwięk szurania pazurów o kamienne kafelki. W następnej chwili wielki krztałt obalił Carla na ziemię, kłapiąc mu szczęką nad uchem i tocząc ślinę z pyska. 

Carl błądził ręką po zimnej podłodze w poszukiwaniu wypuszczonego rapiera, jednak zamiast niego złapał długi odłamek szkła. Rozcinając sobie dłoń ścisnął długi na dziesięc centymetrów szklany sopel i wbił go w kłapiącą paszczę, która zacharczała, a krew ze śliną zalała Carlowi maskę. Potwór, którym był przerośnięty ponad wszelką miarę wilk ze sporą, zieloną naroślą na futrze odskoczył i przerażony pognał w stronę recepcji, by po chwili przebić się przez zabarykadowane drzwi wyjściowe. Yorkish dyszał ciężko, nie gorzej niż ostatni ocalały z osady, medyk Klaus Juren, który spoczywał na wózku inwalidzkim w rogu pomieszczenia. 

- Carl? Wróciłeś. Wróciłeś do piekła, jakie zostało z tego miejsca - zaśmiał się gożko mężczyzna i zapalił zapałkę. W jej świetle Carl zobaczył długą i głęboką ranę brzucha w której wiły się robaki. - Nie zostało mi wiele czasu, Yorkish, ale… ilu naszych przeżyło?

- Niewielu. Ale tylko ja wróciłem. Reszta… poszła w swoją stronę. Albo umarła. W tym… w tym Filip. Henrik Putterd, tak mi  się wydaje, bo nie mogłem go znaleźć… a Filip… nie mam pewności ale… Ale chyba zabił go Harry Wirden. To, jak ciągle na niego patrzył, nasze spięcia, rozmowy z jednym magikiem… tylko on mógł to zrobić. Tylko on miał taką władzę. Ale i on chyba leży gdzieś tam, w śniegu. Wielu nie odnalazłem, wiesz? Nie wiedziałem, co powiedzieć ich rodzinom. Ale chyba nie muszę nic mówić, skoro całe miasto jest wymarłe.

- Nie, nie musisz. Ale choć spełniliście swój obowiązek, ratowanie świata i tak dalej, khe khe! - Klaus zakaszlał krwią, oparł się wygodniej na wózku, zapalił drugą zapałkę. - Wiesz, gdy tylko zobaczyłem, co się dzieje z tym wirusem, kazałem Marii uciekać. Była w zaawansowanej ciąży, wiesz o tym… nie mogła ryzykować życia dziecka. Poradziłem jej uciekać do jednego z Wielkich Miast, Hrauttengard, Vered, Obiurt, ale broń Atlur Mosfor, teraz rządzą tam spuszczeni ze smyczy baronowie i elity, dla których ważna jest tylko rozrywka, jak bardzo wypaczona by ona nie była… więc jeśli chcesz ją znaleźć, a chcesz, prawda?

- Prawda, muszę jej powiedzieć… o śmierci Pierwszego Łowcy. O śmierci Filipa. No i muszę zająć się dzieckiem - Uśmiechnął się blado Carl, podszedł wolno do Klausa, który znów zakaszlał.

- To kieruj się to któregoś z tych miast. Tylko tak mogę ci pomóc, Carl. Ale nim odejdziesz…

- Tak?

- Zabij mnie. Proszę. Dokończ to. Siedzę tu od tygodnia, jestem medykiem, wiem że umrę. Ale proszę cię tylko o jeden silny sztych w serce. Tak bym mógł cierpieć jak najmniej. Sam… sam nie mogłem odebrać sobie życia, wszystkie kule zmarnowałem na walkę z tamtym stworem. Zrobisz to dla mnie, Yorkish? - zapytał medyk Łowców i zapalił trzecią zapałkę.

Carl nie odpowiedział, podniósł rapier i podszedł uważając na rozbite szkło i resztki drewnianych balii.

- Tak - szepnęła postać w masce i przyłożyła ostrze do rozprutego kaftanu Klausa Jurena. - Powiedz, kiedy będziesz gotowy.

Carl nigdy nie słyszał, by Klaus Juren się modlił, zawsze uważał go za pozbawionego wiary, wierzącego tylko w naukę i swoje preparaty, ale teraz, w swojej najczarniejszej godzinie, chyba nawet ktoś taki jak Klaus poczuł chęć pojednania się z Atlurem i jego rodziną… 

- Jestem gotowy - szepnął ciężko Klaus, zamknął oczy. Jedno pchnięcie. Zgasła ostatnia zapałka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro