10

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Do Veredu doszli szybciej, niż się spodziewali, bo po czterech dniach. Klucz pasował, więc bez kłopotów wyszli do przedsionka. Tam czekała ich niemiła niespodzianka. Cała klatka windy leżała na dnie szybu, a liny, które niegdyś przytrzymywały ją przy życiu, wisiały smętnie i kołysały się na wietrze wiejącym od przeciągu.

- Jak wejdziemy? - spytał Carl, oglądając szczątki windy.

- Po linach. Dawaj, podsadzę cię...

Następne dwadzieścia minut spędzili na mozolnej wspinaczce w górę szybu, który był pokryty bluszczem i pajęczynami. Im wyżej, tym robiło się ciemniej, tym bardziej, że młody Yorkish zgubił pochodnię.

Kiedy wdrapali się na szczyt, okazało się, że całe skrzydło pałacu jest w opłakanym stanie. Ściany były popękane i podrapane przez jakąś nieznaną istotę. Wyjście do skrzydła centralnego było zapieczętowane, jednak z drugiej strony słychać było głosy grupki strażników. Mężczyźni zaczęlibwalić pięściami w grube wrota, jednak bez odzewu. A hałas zbudził rezydenta tej części pałacu.

Była to postać nad wyraz wielka, z głową wilka i mackami zamiast nóg, z kłami jak u wąpierza. W całym Berawen, Królestwach Południa i na Wyspach występowały wszelkie rodzaje i gatunki momstrów, jednak to, co przed chwilą ujrzeli było najgorszą abominacją w tej części świata... Tak zresztą myśleli do czasu... Filip chciał wystrzelić, jednak zamek szczęknął głucho, podobnie jak u Yorkisha...

- Cholera... - wymamrotał przerażony Carl po czym rzucił karabinem jak oszczepem. Bagnet ułamał się i utkwił we włochatym ramieniu. Stwór zawył i plunął czarną śliną.
Tymczasem po drugiej stronie drzwi rozległy się podniesione krzyki, nawoływania i komendy.

Treg zgrabnie wyminął szarżę wilko-człeko-ośmiornicy, złapał spory ceremonialny miecz, leżący pod gruzami jakiegoś posągu i silnym zamachem trwfił macki, które z gulgotem oddzieliły się od reszty ciała. Potwór zaryczał jeszcze straszniej, padł jak rażony gromem i zaczął się czołgać w stronę schodów na wieżę.

- Rozwal go, Carl... Ja idę na górę... Czas zakończyć to szaleństwo... Nie wiem co się stanie, ale jak coś, trzymaj się. Miło było cię znać...

- Dzięki... - mruknął Carl i podbiegł do stwora czołgającego się po podłodze.

Tymczasem Filip wziął głęboki wdech i zaczął wspinać się w górę po krętych schodach. Na szczycie rozpościerał się niesamowity widok. Pokruszony Mur, opary mgły, dawny port... I woda. Wszystko pod gęstym, szarym filtrem. Wtem z głębi wody wynurzył się ogromny krztałt, przewyższający Mur dwukrotnie. Cień ruszył rozpędem, niszcząc kamienne ścieżki, ogrodzenia, domy... w końcu zrobił wyrwę w Murze i wybiegł na otwartą przestrzeń.
W stronę Mosforu.

Filip odszukał wzrokiem podest wykonany z brązu i formę, idealnie pasującą do klejnotu, którego jakiś czas temu stał się posiadaczem. Zrywając złoty łańcuszek i wkładając kamień we właściwe miejsce, modlił się, by legendy okazały się prawdą.

Oko Mosforu rozbłysło i zaczęło się nagrzewać w szybkim tempie. Klejnot pękł w środku. Po chwili Trega oślepiło czerwone światło. Zobaczył, jak cała okoliczna mgła zaczyna wnikać w powstałą wyrwę Oka. Był w stanie ujrzeć dokładny kolor wód Wielkiego Słonego Oceanu, widział ruiny wsi i miast sprzed 407 lat... Widział Niewolników Mgły, którzy w popłochu kopią nory, gdzie mogliby przeżyć jeszcze kilka dni bez swojego patrona... Z nieba zaczęła padać krew, cały krajobraz zrobił się czerwony...

Widział też w oddali Mosfor. I sylwetkę giganta o nieregularnych krztałtach... Poznał go. Był to Waullort, legendarny Pogromca Światów...
Monstrum przebiło się przez Mur do Dolnego Miasta, przebiło by się i dalej, gdyby nie niewidzialna siła. Złapała demona w pół i zaczęła ciągnąć w stronę Veredu, najwyższej wieży, z każdą milą go zmniejszając coraz bardziej. W końcu został doszczętnie pochłonięty przez Oko.

Z dołu rozległy się głosy strażników, pełne niedowierzania. Po chwili wbiegli na wieżę, złapali wyczerpanego mężczyznę i zaciągnęli do tej części zamku, gdzie czekała na nich już strawa i balie pełne ciepłej wody...

Mauritta Yurda, pani na zamku w Veredzie zrobiła ich lordami, nadała szereg przywilejów i uprawnień... Pierwsze dni wybawcy Doliny siedzieli w pałacu, jednak po tym czasie zaczęli szukać swojego miejsca, z nowym powołaniem... Rozpowszechnili zabijanie wszelkich monstrów i abominacji, często za godziwą zapłatę... Zapoczątkowali fach Łowców Plugastwa.

Zrobiłem dramatyczną pauzę, łyknąłem z kufla. Słuchacze zaszemrali między sobą.

-I co? To koniec? Niemożliwe... - powiedział z powątpiewaniem Maxym, barman. Nosił brudny fartuch i zajęty był wycieraniem szklanek, jednak cały czas nadstawiał ucho na moją niesamowitą opowieść.

- Właśnie, jak to tak... - zapytała z żalem jedna z panienek, siedząca przy kontuarze że swoim chłopakiem. Nosiła żółtą sukienkę oraz kapelusz pod kolor.

- Spokojnie, spokojnie... To dopiero początek tej historii... Właśnie tu się zaczyna właściwa intryga... - powiedziałem, zaglądając do kufla. - Jednak nim ruszę z fabułą dalej, muszę przepłukać gardło... Max, byłbyś tak miły..? Dziękuję... No, to na czym skończyłem..?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro