13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wody były niespokojne. Gerg siedział na dolnym pokładzie wielkiej barki, patrzył jak rzadka zupa faluje na prawo i lewo w drewnianej misce, często wylewając się poza krawędzie i brudząc wątpliwej jakości obrus.

Gerg był wysoki, był około trzydziestką. Długą czuprynę w kolorze ciemnego złota miał zarzuconą na lewy bok, nosił binokle.

Jego towarzysz, Miller, stał na pokładzie wśród uwijających się w pośpiechu marynarzy. Kadeci, których zabrali że sobą na podróż, spali głębokim snem w kajutach. Były to w większości sieroty, którym nie wróżono wielkiej kariery biznesowej, więc w nadzieji na lepsze życie przeszli do Łowców Plugastwa.

Zaiste, była do nowa ścierzka kariery, ale po stokroć niebezpieczniejsza nawet od walki na wojnie... Tu wchodziło w grę człowieczeństwo. I jego władza nad lądami i oceanami. Nad Plugastwem.

Nagle coś rymsnęło na górze.

- Piraci! Ludzie... Mordu... - rozległ się urywany krzyk. Po chwili rozległa się muzyką symfonii wystrzałów i szczęku metalowych ostrzy.

Przez klapę ukazała się zakrwawioną głowa Millera.

- Bierz młodych i uciekaj... - krzyknęła głowa, na chwilę przed tym, jak uległa dekapitacji i potoczyła się po drewnianych schodkach. Łysy czerep pokryty bliznami po wielu starciach z nienazwanymi potworami upadł finalnie pod nogi Gerga, który cofając się przewrócił stół rozlewając resztkę zupy.

Rozległ się grzmot, a po chwili deszcz zaczął padać do wnętrza pokładu, rozcieńczając krew kapiącą z przerwanych żył i tętnicy szyjnej. Łowca postanowił posłuchać przyjaciela i ruszył zataczając się lekko w stronę drzwi kajuty, gdy ta nagle eksplodowała. To kula armatnia wystrzelona z pirackiego galeonu dosięgła celu. Woda zaczęła w ekspresowym tempie wpływać do zdruzgotanego pomieszczenia, zmuszając Gerga do wyjścia na mostek. Tam marynarze wszelkiej maści wymachiwali klingami, mierzyli do siebie z gnatów i bluźnili na wszystkie strony świata.

Czyjś sztylet wbił się między żebra ostatniego ocalałego Łowcy. Dobiła go zbłąkana kula, która ugodziła w lewy bark z taką mocą, że chwiejący się na nogach mężczyzna wypadł za burtę na jakiś kawał masztu, unoszący się na ciemnej toni.

Potem jak przez sen Gerg widział piracki statek wśród płomieni, a do jego uszu dobiegały przerażające wrzaski. To wybuchł skład prochu. Natomiast barka, na której płynął od dwóch dni, nabrzmiała od wody, zaczęła wolno, acz równomiernie znikać pod powierzchnią wody.

Tylko płomienie, zapach mokrego drewna, gryzący dym... Krzyki...

Potem nastała nieprzenikniona ciemność dla Gerga Kurta, niedoszłego pierwszego Łowcy Plugastwa na Wyspach Klanu Rayd. Ból był przewlekły, słona woda wsiąkała w ubranie i rany, piekąc niemiłosiernie... Człowiek w wodzie miał jedno marzenie: szybką śmierć.

Los jednka zrobił mu psikusa.

TYMCZASEM

Po zuchwałej kradzieży i kilku morderstwach, Andrew Shone zatrzymał się w tym samym przybytku, w którym poznał Illiusa Perpa, swoją ostatnią ofiarę. Pogoń nie ustawała, przesłuchiwano wielu podejrzanych, organizowano łapanki i przeszukania...

Jednak na razie niepozorny wynajęty pokój średniej jakości wydawał się być dobrą kryjówką. Na razie.
Wtem ktoś zapukał do drzwi.

- Wejść - powiedział gospodarz.

- Witam, pan jest... Rupert von Baren? Kryptonim Kacperek? Trafiłem pod odpowiednie drzwi?

- Zależy kto pyta, i jakie ma zamiary. Ale tak, odzew "tarta śliwkowa i szklanka miodu".

Mężczyzna w drzwiach był wysoki, zmęczona twarz ozdobiona była śladami po oparzeniach, tak jak szyja i odsłonięty kawałek torsu... Część brody była wypalona. Na lewym oku znajdowała się skórzana opaska. Prawdopodobnie pod ubraniem znajdowało się jeszcze więcej śladów działalności ognia, a lewa dłoń znajdowała się cała w metalowej rękawicy. Człowiek miał włosy czarne z pasemkami siwizny, fryzura w nieładzie. Wzrok stalowy. I postawę iście szlachecką... Jeśli to był najemnik, to nie byle jaki pijus, ale zawodowiec... Ubranie było koloru ongiś białego, jednak długi okres noszenia i szwędania się po Berawen, zmieniły barwy na ciemno-szary. Materiał był w wielu miejscach porwany i pozrywany.

Dwa rewolwery spoczywające w kaburach zdawały się być zawsze w gotowości do strzałów, tak jak miecz na plecach do zadawania krwawych ran.

- Tak, więc to pan... Dostałem wiadomość. Podobno, masz waść specjalną ofertę... - mruknął gość wchodząc głębiej do zaciemnionego pomieszczenia.

- W istocie. Jednak nim o szczegółach, jesteś obyty w kraju? Znasz ścieżki, skróty, szlaki? Muszę się dostać na Spopieloną Ziemię. Wiesz gdzie to jest? Chcę znaleźć Kuźnię Magów. Mam tam interes...

-Tak... Znam tamte tereny dość dobrze. Pomogę, jednak musimy uzgodnić stawkę. Proponuję trzysta tysięcy.

-Mam lepszy pomysł. Na początek pięćset tysięcy, na ekwipunek i tak dalej... Następne pięćset dostaniesz jak stanę u wejścia do Kuźni. Zgoda?

-Zgoda, a jakże... A skąd taka hojność?

- Polecił Cię mi pewien byt... Mianowicie Waullort. Wiesz, co mam na myśli?

-Tak... Słyszałem o kilku takich przypadkach, można je policzyć na palcach jednej ręki... Więc masz też Oko? Oko Mosforu?

- Tak. Mam. Jednak potrzebuję ochrony. A myślę że ktoś taki jak ty zapewni mi najlepszą w całym Berawen.

- Schlebia mi pan... Teraz moja rola nabiera większego znaczenia... Wręcz osobistego. Lata temu... Pewien człowiek obiecał mi przyjaźń, protekcję i wsparcie aż po grób, jednak po chwili wbił mi nóż w plecy i wyrzucił na ulicę... To były dawne czasy, jeszcze za Mgły... Dobrze, panie von Baren. Zostanę twoim ochroniarzem i wsparciem w wyprawie.

-Proponuję przestać bawić się w kryptonimy i fałszywe imiona... Jestem Andrew Shone.

-Biały Rycerz.

-Mówiłem, bez kryptonimów...

-Dobrze, dobrze... Bertram... Jestem Bertram. Matka dała mi takie imię, jednak wyrzekłem się go dziesięciolecia temu... Ale skoro nalegasz, Andrew... Mów mi Bertram.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro