14

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gerg ocknął się po raz któryś w ciągu ostatnich kilku godzin. Próbował wstać, jednak brak czucia w nogach i ogólne zamroczenie skutecznie mu to utrudniały. Jego stara, ciemnozielona peleryna z kapturem leżała na krześle obok łóżka na którym leżał.

Pomieszczenie było małe, w rogu, w palenisku wesoło trzaskał ogień. Ściany były pokryte gobelinami, w oknach znajdowały się kolorowe szklane płytki. Na stole leżały zakrwawione bandaże, szczypce, i szklanka z jakimś mętnym płynem, w którym na dnie osiadł metalowy, zniekrztałcony pocisk.

- Wyjąłem to z ciebie. Nieźle się pocharatałeś, kolego... Kim jesteś? - spytał przygarbiony mężczyzna, podpierający się na drewnianym kosturze. Nosił bordowy kitiel, w kieszeniach błyszczały narzędzia medyczne. Twarz miał pomarszczoną, oczy szare, głęboko zapadnięte. Włosy miał właściwie tylko z prawej strony, zaczesane na bok. Lewa strona była czarna, złuszczona i... zgniła. -  Heh. Spokojnie, to nie jest zaraźliwe... Znalazłem cię na brzegu, dziś rano... Teraz jest przed północą. Nie wstawaj, i tak nie możesz... Po piersze podałem specjalny narkotyk, który pozwoli ci nabrać sił. Po drugie, szok termiczny i ból, były tak silne, że gdybyś wstał... Mogłoby być z tobą różnie. Lepiej nie ryzykować. Więc ponowię pytanie. Jak ci na imię, rozbitku?

- Ech... Gerg Kurt... Płynąłem statkiem z Veredu, na Nerę... Jestem Łowcą. Plugastwa, ściślej rzecz biorąc...

- Słyszałem o was... Możecie się u nas przydać, jest sporo roboty w tej dziedzinie... Nadprzyrodzonej. Jednak jesteśmy na Essos, niedaleko wsi Koral... Można tam dostać ładne ozdoby, swoją drogą... A po co od razu na Nerę? Tu też jest sporo ścierwa do wycięcia..?

- Khe... Miałem w imieniu Bractwa przedstawić koncepcję zalegalizowania i wprowadzenia monopolu na naszą działalność, oficjalnie.

- Wiem, o co chodzi, jednak ludzie z otoczenia naszego władcy, są bardzo bojowniczy, wierzą w tradycyjne metody i tak dalej...

- Przez to większość z nich albo ich potomstwo zginie paskudną śmiercią. Takie sprawy lepiej zostawić profesjonalistom. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Dla ludzi i dla potworów. Będą ginąć od niezachwianego, statecznego ramienia, a nie mściwej, rozżalonej i nieprzewidywalnej ręki... Mniej niepotrzebnego cierpienia.

- Czyżbyś współczuł tym stworom?

- Nie, ale ja wierzę w misję i obowiązek. Monstra będą cały czas toczyć naszą krainę, jednak ich pacyfikacja może być maszynowa, bez niepotrzebnego cierpienia obu stron, aż do wygranej jednej z nich... Tak w każdym razie myślę.

- Dobrze myślisz, jednak najważniejsze co o tym pomyślą przyboczni Peterlina "Ostrego" Rayda? I co on sam o tym myśli.

- Niedługo się przekonamy.

- Najpierw musisz wyzdrowieć, by się jakoś prezentować. Masz... wypij to. - Stary podał mężczyźnie kubek z parującą cieczą. - Pij pij, nie zwarzaj na smak, choć jest paskudny... To wyciąg z Krewetek Czerwonych, popularnych w tutejszych łowiskach... Do tego trochę grzyba o nazwie Prądkus, gorąca woda z węlowego paleniska i gotowe. Za chwilę, kiedy zaśniesz, twoje ciało się rozluźni i będzie ci lepiej.

- Dziękuję... Jak mam się do ciebie zwracać, dobrodzieju? Panie doktorze?

- Na razie niech będzie Doktor. Z czasem, jak zostaniemy bliższymi kompanami, może wyjawię ci resztę imienia. O ile wcześniej go nie odganiesz. Teraz pij, Łowco. Pij i odpoczywaj. Czeka cię wiele pracy w najbliższym czasie... Oj tak...

Nocą nad Jurgam ludzie biegali tam i z powrotem. Niektórzy pakowali co cenniejsze manatki, inni uciekali w samej bieliźnie. Cóż było tego powodem, zapytacie pewnie...

Na półtorej godziny przed północą na nieboskłonie można było ujrzeć niebieską sferę wraz z podążającym za nią ogonem. Sporej wielkości ciało niebieskie spadło na pobliskie bagna, wabiąc swoją niesamowitą poświatą zbudzonych że snu mieszkańców oraz okoliczne potwory.

Zaalarmowani zostali również Łowcy, którzy rozprawili się z bestiami, jednak gdy podeszli bliżej nieznanego obiektu, zachłysnęli się niebieskim dymem, padli na kolana. Ręce drżały im jak w derilium, język się plątał.

- Uwaga! Wszyscy się cofnąć! Cofnąć mówię! Założyć maski! Już! Na Atlura... Co to jest... Weźcie ich. Głowy nisko, podajcie im tlen... - zakomenderował Treg w masce z dziobem pełnym ziół. - Dobra... Gdzie Carl? Yorkish?!

- Yorkisha nie ma... Nie dalej jak dwie godziny temu wyszedł ze swego legowiska, ubrał się, wyekwipował i gdzieś polazł... - powiedział Harry Wirden, jeden z najlepszych Łowców jakich Filip miał okazję szkolić.

- Cholera...

- Spokojnie. Pewnie poszedł się przewietrzyć, duszna noc dziś, a to ścierwo... - Harry wskazał na dymiący, niebieskawy kamień. - To ścierwo akurat walnęło tuż koło nas. Może to lepiej, że poszedł gdzieś w lasy pozbierać myśli, a nie tu... Wróci, Filip. Nie zostawi cię... Nie bez pożegnania.

- Chyba tak... Dobra, ogarnij tu, ja pójdę go poszukać...

Pokój sypialny Carla Yorkisha nie był jakiś niezwykły. Łóżko przymocowane do ściany, komoda, lampka nocna, kilka podręczników do demonologii i bestiariuszy krążących od Łowcy do Łowcy...

Jedna z tych książek była otwarta. Znajdowała się tam niezapieczętowana koperta. W środku był list:

Drogi przyjacielu,
Nasza ostatnia wymiana argumentów była dosyć gwałtowna, jednak nie chcę, by to było ostatnie wspomnienie, które po mnie zachowasz. Przeżyliśmy niesamowite dziesięć lat, dałeś mi prawdziwy dom i powołanie... Jednak muszę skończyć jeszcze jedną, niedokończoną sprawę. Tak jak ty łudziłem się, że zabójca mego ojca zmarł przygnieciony jakąś kolumną... Jednak co, jeśli uniknął sprawiedliwości i żyje dumny, tylko z kilkoma poparzeniami? Co wtedy? Dlatego muszę wiedzieć. Czy to plotki, czy prawda. W tym celu opuszczam masze miasteczko i ruszam na północ, na Stepy... Proszę, nie idź za mną. Są tu ludzie, którym dałeś nadzieję na lepsze życie. Nie zawiedź ich, błagam. Mnie nie zawiodłeś. Zawsze będę pamiętał, czego mnie nauczyłeś, a czego sam nauczyłeś się od Eryka Getwalda... Dzięki Ci za to.

Może kiedyś się spotkamy.
Carl.

Filip rzucił list na ziemię i wybiegł z bunkra. Chciał pobiec wydeptaną przez Łowców ścieżką, jednak nagle dookoła całego miasta i okolicy zmaterializowała się niebieska, bańkowa bariera, zagradzająca przejście. Kilku śmiałków rozbiło się o przeszkodę w biegu. Dzięki temu ich rodziny nie muszą martwić się o wydatek w sprawie pośmiertnej kremacji... Bariera ścierała ludzi na popiół, dosłownie.

- Nie... Nie nie nie nie... Nie! - krzyknął Treg, bijąc pięściami w ziemię. - Niech to porwą... Nie!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro