16

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Na Atlura miłosiernego, co teraz z nami będzie? - lamentowała jakaś kobieta.

- Nie martw się, Jadźka, panowie Łowcy tu zaprowadzą porządek, prawda? - zapytała druga rolniczka spoglądając błagalnie na Harry'ego Wirdena.

- Tak... Uporamy się z tym... czymś. - mruknął mężczyzna. Był młody, brązowe, kręcone włosy układały się w bujną czuprynę, miał wąski nos oraz wyraźnie zarysowane kości policzkowe.Granatowy płaszcz ze srebrnymi ćwiekami uwydatniał jego rangę w organizacji. - A właśnie... Juren? Klaus! Gdzieś się podział, cholero jedna?!

- Jestem, jestem, Wirden, nie spinaj się... - Zaczął koroner a zarazem medyk Łowców Plugastwa. - Byłem zajęty...

- Czym, jeśli wolno wiedzieć?

- Stawianiem klocka, oddawaniem kału, wydalaniem i defekacją! Mam chyba prawo do spełnienia podstawowych potrzeb fizjologicznych, nie?

Klaus Juren nosił biały kitel i długie skórzane rękawice, uwalone krwią, podobnie jak fartuch. Tłuste, blond włosy miał ułożone w przedziałek na środku, na nosie spoczywały gogle ochronne.

- No właśnie nie! Nie w tym momencie! Mamy tu istny armagedon, Treg siedzi załamany u siebie, chce lecieć szukać tego małego g... Yorkisha! A skoro nie może go szukać przez tą barierę ochronną, to się złości, a jaki Filip się złości, to i ja jestem zezłoszczony, bo sam nie mam czasu na defekację, tylko pracuję tu za czterech, próbując ogarnąć ten bajzel, który pozostawiła po sobie ta cholerna kometa! - ryknął Harry, machając rękami i plując na wszystkie strony. - Więc wymówki, ze musiałeś postawić klocka, do mnie nie trafiają, jasne, Klaus?! Po prostu nie! Teraz z woli Pierwszego Łowcy ja odpowiadam za to miejsce więc...

- Więc się pohamuj, i posłuchaj, czego się dowiedziałem. - przerwał mu Juren. - To zdefiniuje, jak rozwalić to ścierwo... Więc, było trzech Łowców, Ellen, Gregor i Poll. Dwaj ostatni zmarli, jednak Ellen przeżyła. Nie na długo, co prawda, ale opowiedziała mi o koszmarach które ją nękały. A były to straszne koszmary. Największe lęki. Ten kamień emituje pyłki i drobnoustroje, które, jeśli je wdychasz, przenikają do krwiobiegu i do mózgu, który po kilkunastu godzinach obumiera. Ale wcześniej wytwarza bodźce, które symulują ból psychiczny oraz fizyczny, bez działań zewnętrznych. Wszystko sobie wyobrażasz, na przykład, że wbijają cię na pal, jak w jej przypadku...

- Do rzeczy, proszę... Jak to unicestwić?

- Według mojej wiedzy, zniszczyć tego nie damy rady. Na razie możemy to zablokować. Zwołaj hutników, murarzy, ceglarzy i kto tam jeszcze jest... Szybko!

- Dobra, już - mruknął Harry i zaczął nawoływać wybrane osoby.

- Yhm, yhm... Tak, tak... Dobrze, więc zacznijcie rozrabiać wszelkie materiały, w pierwszej kolejności żelazo z domieszką złota, dalej drewniana izolacja, potem ceglaną warstwę, izolacja z ziemi, i finalna warstwa... Szklana. To powstrzyma działanie kryształu... I pamiętajcie, żeby mieć maski! Nie chcę słuchać kolejnych potępionych jęków z lazaretu! Już, do roboty! I wykopcie porządny dół!

- Na jak długo to starczy? - zapytał Filip, który niespodziewanie stanął za medykiem.

- Nie jestem w stanie przewidzieć... Kilka tygodni? Może miesięcy... Ale jeśli chcesz znaleźć Carla, to nie zwlekaj. - Wzruszył ramionami medyk i podrapał się po głowie.

- A ten kamień?

- Poradzimy sobie z nim... Do czasu. Ale tym będziemy martwić się później... Na razie starczy, jak go zamkniemy w "sarkofagu" i zakopiemy kilka metrów pod ziemią... Wtedy bariera zniknie. Chyba - oznajmił Juren i poszedł do swojego laboratorium.

- Hmmm... Przynajmniej bariera zniknie. - szepnął Harry, poklepał Filipa po plecach i wrócił do swoich zajęć.

- Taaa. Zniknie. - powtórzył za nim Treg, zapinając swój bordowy płaszcz i poprawił zużyty już czarny kapelusz z szerokim rondem. - Obyście mieli rację, mózgowcy...

TYMCZASEM

- Czego szukasz? - spytał Doktor, przyglądając się bacznie Kurtowi ubranemu w luźną bawełnianą koszulę, czerwone szelki i pomięte spodnie od piżamy.

- Okularów...

- Nic takiego przy sobie nie miałeś, gdy cię znalazłem. Pewnie spoczywają na dnie oceanu... Ale coś temu zaradzimy. Jestem w końcu lekarzem. Chodź.

Stary zaprowadził Gerga do jasno oświetlonego pomieszczenia, gdzie na środku znajdował się stół operacyjny, a z sufitu zwisały różnorakie przyrządy chirurgicznie.

Kiedy mężczyzna się położył, Doktor złapał długą, ale jednocześnie cienką rureczkę, której koniec znikał w jakimś zbiorniku.

- Na tak małą wadę, wystarczy mało wyciągu że skorupy Kraba Jaskiniowego... O tyle! - Stary odmierzył odpowiednią ilość rzadkiego, zielonego płynu i przekręcił zawór. - Teraz patrz w lampy tam, na górze, nie zamykaj oka... O, dobrze, teraz drugie...

Płyn oślepił Kurta, jednak po kilkunastu minutach przyzwyczajania się, dotarło do niego, że zabieg się powiódł. Widział już bez najmniejszych problemów.

- Dziękuję ci... - Powiedział wdzięczny Gerg, zamrugał.

- To nie wszystko. Kiedy w pełni wyzdrowiejesz, pokażę ci swój wynalazek. Jedyny w swoim rodzaju. A na razie zdradzę ci moje imię. Helmut Kalken.

- Dzięki ci raz jeszcze, ale czuję się świetnie. Te ostatnie kilka dni naprawdę mnie odrodziło...

- Więc chcesz przetestować wynalazek? - spytał z nadzieją Kalken.

- Chętnie. A z jakiej jest dziedziny?

- Bojowej. Zaraz zaraz... - Doktor przeczesywał szuflady biurka, aż znalazł porządany przedniot. Był to pistolet, ale lufę miał trochę dłuższą od klasycznych modeli, była na końcu zwężona, zmieniając się w ostry szpikulec.

- Normalnie możesz takiego delikwenta nabić, na przykład od dołu i pociągnąć za spust. Wtedy kula zwalnia mechanizm, który rozwiera koniec lufy tak, żeby pocisk mógł wylecieć. Potem od razu wraca do stanu początkowego. Zresztą, chodź za mną, do ogrodu, potrenujesz.

Ogród znajdował się za tarasem, po drugiej stronie wielkiego domu pełniącego rolę kliniki. Właściwie był to mały park. Kilkanaście drzewek, różnego rodzaju, trawa, brukowana ścierzka, kwiaty... Pod murem znajdowały się kukły do treningu... Tak się przynajmniej zdawało na pierwszy rzut oka. W rzeczywistości byli do ludzie. Co prawda martwi. Ale...

- Co to... - zaczął Gerg, cofając się odruchowo, jednak powstrzymał go Helmut.

- Spokojnie, to martwe ciała, przekazane przez zmarłych jako ostatnia wola. Na potrzeby nauki. Można ich sporo kupić na uczelni w Monkenmarcie, jeśli wiesz, gdzie szukać. Tkanki są zakonserwowane, dlatego nie gniją. To tu wojownicy, których leczę, mogą przekonać się, czy są w pełni sił...

- A... Aha...? Okej, niech będzie... Uch!

Jednak po kilku niepewnych, pierwszych strzałach Gerg przełamał wstręt i poczuł się jak w sali bunkra w Nowym Jurgam. Jak w swoim domu.

- I co myślisz? - zapytał Helmut.

- Niezła zabawka... Przyda się w mojej pracy, jeśli oczywiście...

- Tak, jasne, zatrzymaj sobie, ja nie muszę co chwilą oglądać się za siebie... A jak radzisz sobie z mieczem?

- No.. chyba wystarczająco?

- Może się zmierzymy? - Zaproponował Doktor.

- Czemu nie.

Niespodziewanie Gerg dostał kosturem w bok, a po chwili leżał już na trawie.

- Nie miałem czasu... - zaczął mężczyzna.

- A czy potwory albo bandyci dadzą ci fory? Nie sądzę! Wstawaj.

Kurt wstał ciężko i błyskawicznie rzucił się między nogi medyka, wyciągając równocześnie nowo nabytą broń. Kiedy podniósł się na nogi, zobaczył jak Kalken wypuszcza na ziemię kilka pocisków. Jego oponent z niedowierzem nacisnął spust, a zamek tylko szczęknął. W takiej możliwości postanowił wykorzystać drugie zastosowanie pistoletu. Celował w bok, jednak zwinna kontra i wybicie ręki że stawu poskutkowało tym, że pistolet poroczył się po bruku.

Gerg próbował jeszcze uderzyć drugą, sprawną ręką. Udało mu się. Trafił w oko Helmuta, który w zmian zdzielił go końcem kostura w brodę. Chłopak upadł na plecy i już nie myślał wstawać. Doktor złapał go za ramię, które z charakterystycznym dźwiękiem wróciło na swoje miejsce.

- No, to była na razie rozgrzewka. Jutro powtórka. Tym razem się przyłóż. Teraz chodź, zaraz będzie zupa...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro