18

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Następniego popołudnia znów zaczął się trening. Tym razem walka toczyła się w holu. Zarówno Gerg, jak i Helmut dzierżyli długie, drewniane miecze.

Doktor kołował dookoła Kurta, by po chwili próbować wbić ostrze w jego bok. To uderzenie zostało sparowane i Stary skończył potyczkę z "przebitym" ramieniem.

- Nieźle. A teraz? - spytał Doktor, po czym szybkim kopiakiem trafił Gerga w nadgarstek. Miecz poszybował w górę, by po sekundzie znaleźć się w dłoniach Kalkena. Gdyby miecze nie były z drewna, Kurt miałby już rozpłataną szyję.

- Uch... Fajnie, że nie są prawdziwe... - mruknął.

- W pełni się z tobą zgadzam. W przeciwnym razie byłoby nieciekawie...

- Panowie, pora karmienia! Wszyscy pacjenci proszeni są do jadalni! -      zawołała jedna z pielęgniarek w białym fartuchu.

- No, potem dokończymy... Chodź, dziś podają zupę cebulową i kurczaka... - oznajmił zadowolony z takiego stanu rzeczy Doktor.

Wszyscy pacjenci, a nie było ich dużo, razem z Doktorem i kilkoma pielęgniarkami jedli tak, aż im się uszy trząsły. Po posiłku, Kalken chciał wznowić trening, jednak Gerg go powstrzymał.

- Ruszam na Nerę, najwyższy czas. Muszę przedstawić swoje poselstwo... Dzięki ci za wszystko. Za opiekę, pomoc... Ta broń będzie mi o tobie przypominać. - powiedział Łowca.

- Rozumiem. I to ja dziękuję za takiego pacjenta... Masz tu, na drogę. Nie, nie dziękuj. Przyda ci się. - Helmut wcisnął Gergowi sakiewkę z monetami. - Gdybyś czegoś potrzebował, zgłoś się do mnie. Drzwi mojej kliniki zawsze stoją dla ciebie otworem. Trzymam kciuki za twoją sprawę. - oznajmił Doktor i podrapał się po zgniłej części twarzy.

Mężczyźni objęli się na pożegnanie, Kurt założył swoją ciemnozieloną pelerynę, spakował trochę jedzenia i opuścił gmach Kliniki Doktora Helmuta Kalkena.

Klinika znajdowała się na jałowym wzgórzu, niedaleko brzegu. Całe domostwo było gotycką posiadłością, mającą lata świetności dawno za sobą... Dom miał trzy piętra, ogród, a po lewej stronie, najbliżej skarpy, wznosiła się strzelista wieża obserwacyjna. Cała działka była ogrodzona kamiennym murem porośniętym bluszczem i innymi dzikimi roślinami.

Młody Łowca skierował się do wioski rybackiej Koral. Miał nadzieję znaleźć tam chętnego przewoźnika. Wioska była nieduża, trochę drewnianych, pokrytych strzechą domków, gdzieniegdzie jakiś z kamienia, lokalna speluna, skąd do nozdrzy dochodził smakowity zapach smażonych na ogniu ryb. Były też stragany z biżuterią z koralowca i bursztynów...

I oczywiście port. Pomosty, łódki wiosłowe, rybacy chwalący się, jakie to okazy złowili, o "taaaakie", jednak gdy spytasz ich o dowód, szybko zmieniają temat na pogodę...

- Panie, za ile na Nerę? Muszę się tam jak najszybciej dostać.

- Uuuu, panie... Że dwieście... Rodzinę mam, wie Pan... - zaczął marynarz, jednak gdy zobaczył monety o łącznej wartości trzystu, zamilkł.

- Ta dodatkowa stówa, to napiwek. Tylko szybko proszę... - mruknął Gerg, poprawiając odznakę Łowcy.

- Tak, tak... Jak jaśnie pan sobie zamarzy... - zapowietrzył się właściciel łajby i wskazał miejsce na ławie.

Łodka była malutka, dwie ławki, wiosła, bakista... Marynarz był stary, siwa, krótka broda, łysa i spieczona słońcem głowa... Typowy marynarz.

- Za ile będziemy?

- E... Tak za czterdzieści minut, pół godziny mocnego wiosłowania... A pan to nie z Wysp, nie? Po ciuchach żem poznał... Nerę zwiedzać, czy w interesach?

- W interesach. Mam swoje sprawy do załatwienia... - odparł Kurt i postanowił, że do końca podróży się zdrzemnie. Łódź kołysała się, z ust przewoźnika dochodziło dyszenie, mewy wydawały przeciągłe skrzeki, woda uderzała o burty... Po prostu Wyspy Klanu Rayd.

Tymczasem Dirk von Quevern siedział przy szynkwasie i spisywał dotychczasowy raport. Nie miał zamiaru wspominać o udziale lokalnych rzezimieszków, tym bardziej, że chciał ich po całej robocie najzwyczajniej zabić. Jednak konni grasanci spóźniali się niemiłosiernie. Co prawda słyszał o Białym Rycerzu, jednak nie sądził, że dałby radę tyłu zbirom... A może? Szybko odrzucił od siebie te pesymistyczne myśli.

Nagle od strony drogi rozległy się jęki, krzyki i złorzeczenia. Inkwizytor wstał od stołu. To był głos Stalowego Zgryza. Po chwili ten wpełzł do tawerny w asyście dwóch niedobitków ze swojej bandy.

- Biały Rycerz ma dla ciebie wiadomość, Inkwizytorze... Nie idź za nim, jeśli ci życie miłe... Patrz, co mi zrobił... Nie mogę chodzić... A kto mnie tam posłał? Ty! Obiecałeś złoto, więc rządam odszkodowania! Słyszysz? Dawaj szmal!

Rozległy się strzały, przyboczni Proctora padli na deski z dziurami w głowach.

- Nie sądzę. - powiedział zimno Dirk, przeładowując rewolwer. Wycelował w leżącego, obnażonego z resztki honoru herszta grasantów. - Nie daliście mi głów. Ale nic nie szkodzi. Wyciągnąłem wnioski... Czas udać się za zwierzyną. Pozdrów kumpli.

Huk wystrzału.

- Karczmarzu! Wychodzę! Knot, do nogi! Tu masz za uwalenie podłogi krwią, tu za jedzenie... Jeszcze podaj mi antałek miodu, suche mięso i... I bochen chleba. O dzięki ci. Bywaj! Knot, do nogi! Idziemy na polowanie...

W tymsamym momencie, gdy drzwi karczmy zamknęły się za Inkwizytorem Dirkiem von Quevernem, Carl znajdował się dzień drogi od Mosforu. Po drodze zabił kilkanaście Ghuli, obleśnych Kfurków, trochę zwierzyny na posiłki... Bagna stawały się tylko trochę mniej jałowe.
Gdzieniegdzie wzosiły się gruzy mniejszych i większych osad, które upadły czterysta lat temu.

Nagle z rozmyślań zbudził go krzyk kobiety i śmiech kilku bandytów. Kobieta nosiła porwany w niektórych miejscach płaszcz z nabijanymi ćwiekami, do tego pod nim nosiła, co w dzisiejszych czasach było coraz rzadziej spotykane, zbroję. Jednak miecz z pochwą znajdował się kilka metrów od niej.

- Hej, wy! - ryknął Carl. - Zostawcie ją!

- No proszę, proszę... Mamy tu rycerzyka... Chcesz oberwać, nieznajomy? Jak nie, to w te pędy stąd spierdalaj... - zaczął groźnie najwyższy z łotrów, jednak drugi dojrzał odznakę Łowców Plugastwa.

- Kermit... To jeden z nich... Łowca. - zniżył głos drugi z bandytów, z blond bokobrodami.

- Zostawcie ją - powiedział jeszcze raz Carl, wyjmując długi miecz z pochwy na plecach. Albo sam się do niej przebiję. Po waszych trupach.

- To ta suka zasługuje na manto! Kradła nam zapasy! Jesteśmy banitami z Mosforu, śledziła nas od dawna... - zaczął ten z bokobrodami, wyraźnie zdenerwowany, jednak ich przywódca bez ceregieli ruszył z okrzykiem na ustach na Łowcę, który wyminął cios pałką, i wbił swoje ostrze w bok przeciwnika.

Tymczasem kobieta uderzyła trzymającego ją mężczyznę w czułe, zrobiła majestatycznego fikołka i złapała swój krótki miecz. Nim stękający z bólu zrozumiał, co się święci, miał rozpłatane gardło. Ten z bokobrodami kiedy zobaczył, że został sam na pobojowisku, wypuścił pałkę i zaczął uciekać, jednak celnie rzucony miecz zdzielił go w plecy.

- Ty... Moje nogi... Nie mogę... - Próbował się czołgać, jednak zrozumiał, że nie ma to sensu. Carl szybkim krokiem dopadł draba i strzelił mu w potylicę.

- Dzięki, Łowco... Właśnie wspólnie zabiliśmy potwory. - powiedziała kobieta, wyszarpując miecz z pleców trupa. - Nazywam się Maria. Maria Ratt. A ty... Kogoś mi przypominasz...

Miała krótko ostrzyżone blond włosy, wyraziste kości policzkowe i wydatne kości policzkowe.

- Jestem Carl. Yorkish.

- Tak... Wiedziałam. Wyglądasz jak on... Jak ojciec. Pracowałam z nim, wiele lat temu. Uwolniłam Filipa Trega z więzienia... Dawno to było... Po śmierci Williama ruszyłam w pościg za Białym Rycerzem. Nieźle się przypiekł... Trafił mnie w brzuch, i gdyby nie pomoc pewnego doktora, którego imienia nie pomnę... Chyba Helmut... Kalen...nie... Nieważne zresztą. Gdyby mnie nie znalazł w tej uliczce, umarłabym. Potem ten wielki... To wielkie coś zaatakowało Mosfor, Dolne Miasto... Prawie wszystko zostało zniszczone... Teraz się rozrosło poza ruiny Muru... Dałabym wiele, by dopaść tego skurwysyna, Rycerza... A ty? Razem z Filipem tropicie potwory?

- Tak... Założyliśmy nasz fach, interes się kręci... Wszyscy są zadowoleni... Tylko musiałem ich opuścić. Bo wiem, gdzie jest Biały Rycerz...

- Gdzie?

- E... Właśnie rusza na południe. Kilka dni temu opuścił Optar, minął Klasztor Srebrnych Słowików... I idzie dalej. Nie sam. Z jakimś złodziejem, chyba go wynajął, nie wiem po co... Ale chcę go dopaść. I zabić.

- Jestem tego samego zdania... Ale sam sobie nie poradzisz... Miałbyś coś przeciw, gdybym dołączyła do twojej wyprawy? Ostatnio mam na pieńku z lokalną bandą. Poza tym chcę ci pomóc. Za pamięć twego ojca.

- Dobrze, pomoc zawsze się przyda. Zahaczymy o Mosfor? Naprawiłbym sobie ekwipunek, i jedzenie kupił...

- Tak, jasne. Znam tam wszytkie zakamarki. Chodź za mną. Tylko nadążaj! - zaśmiała się Maria i ruszyła po grząskim gruncie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro