20

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zmrok nastał niedawno, jednak mimo to w karczmie zabawa dopiero się zaczynała, nie dojrzałbyś oznak zmęczenia na roześmianych, czerwonych od ilości wypitego alkoholu twarzach... A słuchaczy coraz więcej przybywało. A że długa opowieść czekała na lektora, czyli na mnie, musiałem mieć chłodne spojrzenie na sprawę, dlatego gdy inni pili piwa, wódki czy inne trunki z zawartością sfermentowanego soku z owoców, ja piłem kawę z pokaźnego dzbana. Bo któż inny, jak nie ja, mógł doprowadzić historię do końca? Ten motłoch nigdy nie słyszał o tej sprawie, a nawet jeśli, to i tak za mało. Ja znałem jej arkana, sekrety, zbiegi okoliczności... Ja byłem wszechwiedzący, a oni byli moimi konsumentami. Dopowiadali sobie resztę wydarzeń, a ja wymierzę im siarczysty policzek, gdy powiem, że było zupełnie inaczej. Taką mam moc.

Ja, Narrator...

- Grzesiu! Dawaj dalej, smaka żeś zrobił na fabułę... - zasmęcił Carbon, miejscowy pijaczek. Często stołował się tu, Pod Smokiem.

- Zawrzyj gębę, szczylu! I szacunku trochę! Dla ciebie "pan Levierhaut"! - odkrzyknął Ryan, jeden z moich dawnych uczniów z uniwersytetu.

- Będę mówił, jak chcę ty... Ty śmierdząca perfumikami gnido! I tak zaliczyłem więcej panienek, niż droga do biblioteki ma dziur! A ty?!

Prawda to, wspomniana ulica obfitował we wszelkiej jakości dziury, ubytki i wertepy... Niewygodnie było nią chodzić, a co dopiero jechać samochodem...

- Mam kochającą żonę, zawszony lumpie..! Elżbietka...

- Grausten? Ją też obracałem... I co?! Łyso ci?! - wyszczerzył się Carbon zębami, które chwilę później leżały w misce z zupą.

- Panowie! Jak bitka, to na zewnątrz! Kultury trochę... A pan, Levierhaut, kontynuuj, proszę... - powiedział Max.

- Ufff... Gorąco się zrobiło... Dobra, to gdzie skończyliśmy?

Mosfor, pomimo kilkunastu lat od wyzbycia się miana ostatniej nadziei Doliny Lart, przecież teraz można było osiedlić się na ziemiach swoich przodków, cały czas był majestatyczny, z mnóstwem zakwaterowanych mieszkańców. Dolne Miasto rozrosło się daleko poza zrujnowany Mur, który po wyzoleniu od Mgły, zaczął być systematycznie rozbierany, a jego części wykorzystywane w budownictwie nowych kwater i dróg.

Carl z Marią mijali pola uprawne, chatki i ludzi pracujących przy stodołach, na przykład wyrzucając gnój do rowów. Konie chrapały, były niespokojne.

- Wiele się zmieniło przez te lata... - powiedziała Ratt, skacząc przez kałużę nieczystości. Yorkish nie miał tyle szczęścia i wpadł w odchody.

- No super... Teraz nie dość, że jestem Łowcą dezerterem, do tego śmierdzę, cholera jasna!

- Nie krzycz tak... Dalej, za mną. Tą uliczką...

Biegli chlupocząc po błocie w stronę właściwego Dolnego Miasta. Zaczynało się zmierzchać więc czym prędzej wbiegli do pierwszej lepszej oberży.

Karczma "pod Młynem" od niedawna należała do starego Maka Flita, właściciela tytułowego młyna. Wykupił jej akcje i udziały tuż po śmierci właściciela, Jasona Vullasa około dekady temu. Stoły były powycierane, krzesła koślawe, a podłoga liczyła wiele blizn po alkoholowych balangach i imprezach...

Po posiłku opiewającym na kwotę piętnastu Świętych Monet na głowę, Carl poprosił o pokój na noc. Niezbyt rozgarnięty młodzik podał mu klucz od drzwi na poddasze, co okazało się pomyłką nader brzemienną w długofalowe skutki.
Zoriętowawszy się w omyłce, Carl chciał zawrócić na dół do głównej izby, jednak Maria go powstrzymała.

- Niechaj go, nie ma sensu... Nie mam siły na kłótnie. Dawaj, chodźmy spać. Jutro pogadamy z tą łachudrą...

- Ech... No dobra. - mruknął mężczyzna i przetarł dłonią długie, czarne włosy. - Ale jutro...

- Tak, tak, tak... Tam jest siano... No chodź, nic ci nie zrobię.

Zasnęli przytuleni do siebie, że względu na panujący na poddaszu przeciąg zimnego powietrza. Około drugiej w nocy Yorkisha obudził raban na niższym piętrze. Przez szpary między deskami ujrzał pokoik z suto zastawionym stołem, kilkoma palącymi się świecami i białym nakryciem. Dookoła stołu siedziało sześciu mężczyzn, wszyscy, z wyjątkiem dwóch, byli ubrani wykwintnie i z klasą. Ci dwaj pozostali nosili futrzane wilcze kubraki. Jeden był wysoki, wąsatą, łysą twarz szpeciła blizna biegnąca przez policzek i nos, kończyła się na lewej brwi. Jego towarzysz, był niższy, bary miał szerokie, oczy zaropiałe, szarą stojącą czuprynę i gęstą brodę.

- To bracia Valdenbert... Najlepsi płatni zabójcy, o jakich Dolina słyszała... nie licząc Białego Rycerza. - szepnęła Ratt, wstrzymując oddech i starając się nie popełniać żadnych gwałtownych ruchów.

- Wszyscy w komplecie? Spocznijcie, panowie... Jeśli ktoś mnie nie zna, choć szczerze w to wątpię, to nazywam się Kart van Rey, jestem właścicielem głównych udziałów i akcji naszego miasta, jestem wizjonerem... - powiedział ten u szczytu stołu. Nosił zielonkawą szatę z licznymi guzikami. Głowę zdobiła mu biała peruka. - A to jest mój partner w interesach, pan Jaren Utraus.

Człowiek po jego prawicy nosił elegancki czarny surdut, ścięty cylinder a ciężar ciała opierał na długiej, metalowej lasce z główką wyobrażającą smoczy pysk. Uśmiechnął się do reszty gości. Van Rey zaprezentował jeszcze Karima Dullana, magnata ze Średniego Miasta i wielebnego Yerberta Pora. Karim był nad wyraz niski, a bufiaste rękawy krępowały mu ruchy. Por był ubrany w długą, czarną sutannę.

- Co tu robią ci... te indywidua? - splunął kaznodzieja w kierunku dwóch braci. - Nie da się tej sprawy załatwić... inaczej?

- Spokojnie, Yerbercie... spokojnie. Panowie Valdenbert są nieznędną częścią naszego planu, jakim jest zniesienie monarchii Balbdura II... Ale jeśli to komuś nie odpowiada, to proszę... może odejść z rady i nigdy nie wracać. Teraz jest ten moment. Później to będzie niemożliwe.

Yerbert Por wstał z krzesła, bez słowa skłonił się reszcie zebranych i udał się w stronę drzwi. Nie zdążył nawet dotknąć klamki. Niższy, a zarazem młodszy z braci, Hereld, zdzielił Yerberta kułakiem w plecy, jego brat, Malkolm, wbił sztylet w odsłonięte gardło klęczącego staruszka. Po kilku minutach było po wszystkim, a ciało spoczywało w przepastnej szafie w rogu izby.

- Skoro zostali już sami zatwardziali działacze na rzecz wolności i niezależności, zacznijmy obrady... - mruknął Jaren Utraus, przeczesując rzadki zarost i wznosząc kielich pełny wina.

Wtem ze stogu za plecami Mari podniosła się jakaś ruda niewiasta. Włosy, wściekle rude, miała upięte w kok. Twarz zdobiły jej liczne piegi. Ubrana była w rozchełstaną fioletową sukienkę, na nogach miała mocne trzewiki, ubrudzone zeschłym sianem i błotem.

-Ach Jasieńku! Jesteś tu? Tak bardzo tęsknię za twoim dotykiem... - zaczęła dziewczyna, jednak momentalnie przerwała ma widok Carla i Marii. - Oj... chyba wypiłam za dużo... Wybaczcie, jeśli to siano jest zajęte...

- Ćsiii! - syknęła Ratt i zasłoniła młodej kurtyzanie dłonią usta. Jednak było za późno. Hereld i Malkolm Valdenbertowie już wiedzieli, że ktoś jest na podaszu, i nie zwlekając, cicho opuścili pokoik. Poddasze wydawało się puste, jednak zawodowi mordercy zawsze zostawiali wszystko dopięte na ostatni guzik. Długimi mieczami zaczęli dźgać stogi siana, by upewnić się, że nikogo nie skrywają. Carl, Maria, oraz nowo poznana dziewczyna, siedzieli w kucki za największym z takich stogów, tuż pod okienkiem z żurawiem, który dźwigał bale na poddasze.

Nagle Malkolm usłyszał jakby chrobot i odgłos rozwijanej liny... To ożył żuraw, spuszczając coraz więcej liny na zewnątrz. Kilka metrów niżej trójka "szpiegów" dyndała, z każdą chwilą bliżej ziemi. Hereld jednym zamaszystym ruchem odciął gruby zwój. Szpiedzy runęli na zaparkowany wóz, przebijając dach i lądując na jakiś pakunkach. Ale żyli. Nie spodobało się to żadnemu z wielmożom, którzy wypadli na placyk przed karczmą. Bracia patrzyli chwilę za uciekinierami.

- Gonimy? - spytał Hereld.

- Ja pójdę. Ty ogarnij sprawę z "jaśnie panami rebeliantami"... Niedługo się odezwę. - mruknął Malkolm i zbiegł po schodach, ładując rewolwer.

- Jak sobie chcesz. Powodzenia, bracie. Udanego polowania!

Beatrice, bo tak nazywała się kurtyzana, prowadziła Łowcę i złodziejkę krętymi ulicami w stronę Średniego Miasta, gdzie ponoć miała kryjówkę. Zamrugała oczętami do nieco niezdecydowanych strażników z przejścia granicznego, jednak w końcu bez zbędnych pytań przeszli do tętniącego gorącem, parą, krzykami robotników, hukiem młotów i innych machin rzemieślniczych Średniego Miata Mosforu.

W tymczasie zastęp konnych wypadł na przestronną polankę, na której osiadło kilka wozów. W wyznaczonych miejscach palono ogniska, ogrzewając potrawy i wydając je uzbrojonym mężom.

- Czy to... - zaczął Gerg, a Portus dokończył. - Obóz jarlowski. Władca urządził sobie polowanie... zapewne jest w swoim namiocie i przyjmuje interesantów... o, tam! - Wskazał błękitno czerwoną flagę, zatkniętą przed wielkim namiotem.

Peterlin Rayd, mimo przemijania, cały czas wyglądał jak na władcę przystało - burza białych włosów była zaczesana na kark, kręcona broda, zapleciona w dwa warkocze sięgała mu do pasa. Barczyste i umięśnione ciało, opłacone latami treningów, zapewniało doskonałą kondycję. Ubrany w zwyczajną, skórzaną tunikę, niczym nie wyróżniałby się z tłumu, gdyby nie jego unikatowość i postawa.

- Panie... - Łowca skłonił głowę. - Nazywam się...

-Wiem, jak się nazywasz, Łowco. Zapewne zauważyłeś, że na naszym archipelagu żyje wiele gatunków nieznanych przez dzisiejszy świat nauki, ale my, Wyspiarze, zawsze sami się uprawialiśmy z tymi potworami, nie trzeba nam nikogo z zewnątrz... Wierz mi, dla mnie jesteście neutralni, ba, widzę w was pomoc, jednak rdzenni mieszkańcy, mogą widzieć w was konkurencję, a nie jak byście chcieli, partnerów... chyba że jakoś się wykażesz, chłopcze. Słyszałem o katastrofie, przyjmij kondolencje po towarzyszach... Jednak to nie zmienia faktu, że rdzenni mieszkańcy was nie zaakceptują. Chyba że dowwoedziesz odwagi. Przynieś mi Lancę Świętego Króla Gregoria, zatknij ją na Arenie Sław, w moim Forcie Stuarta, a pomyślę, co zrobić z wami, szalonymi zapaleńcami z zachodu. Wykażesz się odwagą i zaradnością, zostaniesz nagrodzony. Koniec audiencji. Po wszystkim przyjedź do Fortu! Zobaczymy, ile z tego, co o was, Łowcach Plugastwa, mówią, to prawda... Po wskazówki udaj się do Doktora Helmuta Kalkena! Wiem, że się znacie. Powodzenia, Łowco!

Po tych słowach Kurt został wyprowadzony z namiotu przez przybocznych jarla.

- I co? Jak poszło? - zapytał Portus, wstrzymując konia.

- Mam odzyskać jakąś Lancę... W tym celu muszę udać się z powrotem na Essos... a to taki kawał...

- Dam ci wierzchowca i jedzenie. Naprawdę wam kibicuję, Łowcom. Potrzeba nam profesjonałów, a nie porwistych młodzików... Powodzenia więc!

Rankiem cztery dni później, pielęgniarka otworzyła wrota Kliniki.

- O! Witaj ponownie, Gerg... czym mogę służyć?

- Witaj, Alberto, mam sprawę do Doktora... znalazłby chwilkę?

- Proszę, wejdź! Rozgość się... Muszę coś dokończyć, ale zaraz będę wolny... - oznajmił wesoło Kalken, zapraszając Kurta do gabinetu i znikając w jadalni. Czekał tam na niego gruby mężczyzna z twarzą owiniętą bandażami.

- Jak mówiłem, kolego... to koniec naszej współpracy. Wiem, nie tego oczekiwałeś lata temu... Ale priorytety się zmieniają... Oni potrzebują oczyścić szeregi, wiesz co mam na myśli... i po prostu dziś nadszedł twój czas. Żegnaj przyjacielu - westchnął Kalken, dając znak medykowi, który przyłożył nasączoną dziwną cieczą chusteczkę do nozdrzy pacjenta, który zwiotczał i opadł na dywan. - Wiesz co z nim zrobić... Wyspa Jęków. Będzie tam bezpieczny, dopóki jego czas nie nadejdzie.

Wyspa Ruen, znana pod nazwą Wyspy Jęków, nie bez powodu zasłużyła na taki przydomek. Oddalony o kilkadziesiąt mil niewielki skrawek terenu pośrodku Wielkiego Słonego Oceanu od wieków służy do leczenia schorzeń psychicznych niekonwencjonalnymi metodami. Przy okazji służy jako azyl dla swoich pacjentów. Nikt, kto tam trafia... nie trafia z własnej woli. Prędzej popełniliby samobójstwo, gdyby wiedzieli dokąd płynie barka wypełniona wariatami...

- Wybacz, że czekałeś, Gerg. Jak mogę pomóc?

- Potrzebuję Lancy Świętego Króla Gregoria... podobno wiesz, gdzie jest.

- Tak... jednak jej wydobycie może być... kłopotliwe... bo widzisz... spoczywa na dnie oceanu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro