23

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Miasto płonęło w ogniu rebelianckich działań. Działacze wolnościowi byli w większości, walka wydawała się z góry przesądzona. Jednak mimo to policjanci dzielnie bronili swego namiestnika, jak przysłowiowe lwy, których nie uświadczysz nigdzie w Berawen, no może na pustyni Yuindrungen, w Królestwach Południa. Ludzie ginęli, co chwila rozlegały się wybuchy, a walczący stracili wszelkie hamulce moralności i przyzwoitości, mordując wszystko, co popadnie. Co drobniejsi przedsiębiorcy, włamywali się do sklepów, zakładów pracy i prywatnych domów, ogarnięci duchem anarchii i czystej chciwości.

- Już widzę to spojrzenie, Max. Zastanawiasz się gdzie w tym momencie byli Carl Yorkish, Maria Ratt i Beatrice... Otóż, byli oni w najmniej odpowiednim miejscu, jakie można obrać na kryjówkę w tych niebezpiecznych czasach - w pałacu władcy, którego połowa mieszkańców chce obalić... Jak się tam znaleźli?

Kiedy zapłonęła iskra buntu, podsycana przez Karta van Rey'a i jego sprzymierzeńców, rzeczona trójka przeciskała się ulicami Średniego Miasta. A że chcieli uciec z Mosforu jak najszybciej, postanowili użyć tej samej drogi, której jedenaście lat temu użyli Eryk Getwald i Filip Treg. Przez dom Proktusa. Już byli w osławionym gabinecie, gdzie Filip dostał kolbą w potylicę, a zwłoki Eryka spłonęły, gdy do pomieszczenia wpadła grupka rebeliantów, strzelając na oślep. Rozległa się salwa z karabinu maszynowego i resztki oddziału padły. Zostali tylko Yorkish, Maria i kurtyzana. Zza framugi drzwi wrzucono granat. Na szczęście nie odłamkowy, a usypiający.

- Co z nimi? - spytał jeden z szeregowych. - Jeszcze żyją...

- Zakładnicy. Bierzemy ich do pałacu, właśnie straciliśmy posterunki w całym mieście... już, szybko! - powiedział sierżant w białej czapce i granatowym uniformie. Czym prędzej przetransportowano trzech więźniów do zamkowych lochów. A były to lochy stare i rozległe. Nawet ich właściciel nie znał ich wszystkich zakamarków. Podobno za panowania Króla Gregoria, w tych lochach dokonywano sekcji zwłok Ludzi z Naah. Niestety wszelkie notatki i spisy z tamtych lat zaginęły bezpowrotnie, wraz z upadkiem rasy. Cela była śmierdząca, ściany pokrywała pleśń, a z niektórych szczelin sączyła się woda sprawiając, że powietrze było coraz bardziej wilgotne. Między rowkami brukowanego chodnika pływały drobinki ziemi i piasku znoszonego tu przez stróżów. Cele w większości były zapełnione najgorszymi zwyrodnialcami, jakich widział Mosfor. Gwałciciele, mordercy i wrogowie polityczni... Choć wina tych ostatnich była zależna od punktu widzenia.

Johan Wubel, chory na umyśle gwałciciel, majaczył i stękał jakąś melodyjkę. Siedział w samym rogu pomieszczenia. Był nagi, oblepiony błotem i fekaliami, jednak miał to gdzieś. Dalej siedział, śmierdział i nucił.

- Co teraz? - spytała Beatrice, rozkładając ręce.

- Jak się wyrwiemy, to uciekniemy rzeką. Przez jezioro Ortolana IV, potem w górę Urk, za Mur... o ile nam się poszczęści, to nas nie złapią...

- A jak się nam nie poszczęści, to zawiśniemy nad wjazdem do Mosforu... Miła odmiana... Bez względu, kto przejmie władzę, więzień, to więzień... A więźniów się unicestwia. Albo zamyka w więzieniach. To też nie jest duży wybór... - mruknęła Maria.

Długi korytarz zapełniony celami patrolowało kilku zbrojnych, którzy byli coraz bardziej zdenerwowani i roztrzęsieni. Co chwila ładowali broń, ostrzyli miecze i naradzali się nad strategią odparcia nieprzyjaciół. Atak nastąpił niespodziewanie. Wrota lochów wyleciały z zawiasów, grzebiąc pod sobą kilku strażników. Reszta zaczęła strzelać w chmurę gęstego dymu, jednak bezskutecznie. Z czasem wszystkie cele stały otworem. Nie ważne kim byłeś, szpiegiem, gangsterem czy politykiem. Ogień już płonął, i nic nie mogło go zgasić. Liczyło się szaleństwo i chaos w mieście.

- Szybko, głównym korytarzem! - ryknął Yorkish i trzymając dziewczyny za ręce przebijał się przez tłum. Tuż przy głównym holu, ktoś wypadł na nich ze schodów po lewej stronie.

- Carl? Carl Yorkish? - zawołał znajomy głos.

- Filip?! Co ty tu, do cholery robisz?! Wszystko zniszczysz... - warknął Carl, wyrywając się z uścisku Pierwszego Łowcy. - Nie spocznę, póki nie znajdę tego skurwysyna! Albo to akceptujesz, albo...

- Maria? Ty też tu? Cholera jasna... w co się wpakowałaś... - Filip zmierzył kobietę zimnym wzrokiem.

- To ty jesteś zbyt nadopiekuńczy, Filipie! Daj chłopakowi żyć i podejmować własne decyzje! Biały Rycerz jeszcze gdzieś dyszy, a nawet jeśli nie, to lepiej dla niego! - odfuknęła Ratt. - Ale ja nie spocznę, nim jego głowa nie będzie wisiała przy moim siodle!

- O, wpadłem w niewłaściwym momencie... - zająknął się Harry, schodząc powoli ze schodów.

- A ten tu czego? Po moim odejściu zostałeś popychadłem sławnego Pierwszego Łowcy, co Wirden? Żałosne... - Carl splunął.

- Bacz na słowa, gnojku... bo pewnego razu, nie znasz dnia ni godziny, jak cię znajdę i... - Oczy Harry'ego zwęziły się niebezpiecznie, ręka zaczęła wędrować do pochwy. - I... i coś Ci się stanie, będziesz kwilił o pomoc, ty, wielki Carl Yorkish, z pierdoloną trójkątną blizną na mordzie... ty będziesz potrzebował pomocy. I wtedy... Bang! Więc lepiej mnie nie drażnij!

- Spokojnie, spokojnie, panowie... bądźmy dorośli... - Beatrice próbowała załagodzić jakoś sytuację, stanęła między mężczyznami.

- Kto to jest, na Atlura! Za dużo mamy zmartwień na głowie - warknął Treg.

- To moja ukochana, Beatrice. - powiedział spokojnie Carl. - Kocham ją i zabieram ją ze sobą.

- Trzymajcie mnie, bo... - zaczerwienił się Filip, robiąc krok w stronę Carla.

- Jestem z nim w ciąży, panie Treg. Też go kocham, i idę z wami, nie bacząc na niebezpieczeństwa! - Zadarła głowę kobieta, patrzyła w oczy Filipa. Wirden opadł na schody ze zdziwienia. Ratt wydawała się nie mniej zaskoczona.

- Dobra, proszę, narażajcie życia w pogoni za trupem! Co tam, żeście młodzi! Proszę, cholera, bardzo! - ryknął Filip. - Ale mnie nie proście o pomoc...

- Ech... wybacz, Filipie... wiem, że cię zawiodłem, że traktujesz mnie jak syna... wiem, że od lat próbujesz zastąpić mi ojca, doceniam to i jestem Ci wdzięczny, bo dałeś mi nowe życie, cel, za którym jako Łowca mogę podążać... więc spróbuj mnie zrozumieć. Muszę dokończyć tę sprawę. Po prostu muszę. Wiem, że najchętniej zabrałbyś mnie do Jurgam, ale to nic nie zmieni. Umrę z poczuciem straconej szansy, bez nadziei... umrę zawiódłszy Williama. A tego nie chcesz. Więc zawróc, albo pomóż mi pokonać duchy przeszłości!

Na chwilę zapadła cisza.

- Ja nie mogę... mowa pierwszorzędna. - Beatrice wtuliła się w swego wybranka.

- Chyba nie... - zaczął niepewnie Harry, jednak Filip mu przerwał, otarł łzy wzruszenia.

- Dobrze, Carl... masz rację. Za bardzo się przykładam... Ale jestem z was naprawdę dumny. - Tu spojrzał na brzuch Beatrice. - Naprawdę... a, co mi tam. Poczuję trochę adrenaliny. Bardzo, bardzo mi tego brakowało...

- No nie... - Wirden przewrócił oczami.

- Jak chcesz, możesz zostać, albo ruszyć z nami. Jesteś dorosły. Jeśli uznasz, że noga ci dokucza, odstąp od tego wyzwania.

Harry zbladł.

- Ruszam z wami.

TYMCZASEM, KILKA PIĘTER WYŻEJ.

Malkolm Valdenbert patrzył na dziurę w czole Herelda. Człowiek, który zabił mu brata leżał nieopodal. Pomimo rozciętego brzucha i wywalonych wnętrzności jeszcze dychał. Malkolm podszedł i z mocą kopnął jelito, które wypuszczając z siebie resztki jedzenia i śluzu oderwało się od reszty i plasnęło na schody. Krew lała się bez przerwy.

- Bł... błagam... - Z krtani dobył się słaby głosik. Ręka z obciętymi palcami błagalnie dotknęła uda Valdenberta. Ten kopnął strażnika w twarz. I jeszcze raz. I jeszcze. Aż została krwawa miazga, a ciało znieruchomiało.

- Chodź. Musimy to dokończyć - mruknął Kart van Rey idąc wzdłuż korytarza, aż znalazł odpowiednie drzwi. Otworzył je kopniakiem. Była to jedna z sypialni, bogato urządzona. Na środku stał Balbdur II, król Mosforu. W drżących rąkach ściskał szpadę. Ubrany był w szatę z cienkiego, czerwonego materiału, na szyi dyndał złoty łańcuch. Za nim, przy ścianie, stała jego żona, trzymając w objęciach piętnastoletniego chłopca. Byli ubrani w piżamy. Władca nie zdołał nawet się zamachnąć, gdyż kilka kul przebiło mu brzuch i obie nogi. Padł na wznak. Kobieta krzyknęła, jednak kula rafiła ją w szyję. Szybko się wykrwawiła.

- Nie! Zostaw chłopca... zostaw Mikkela... - zajęczał Balbdur II. Van Rey dał znak pistoletem chłopakowi, by się zbliżył. Następnie złapał go w pół i z rozmachem rozbił jego czoło i kant wielkiej szafy. Król zapłakał. Kart podszedł do upadłego władcy i kopnął go w krawiący brzuch, strzelił jeszcze kilka dwa razy, aż ciało przestało się ruszać.

- Niech żyje rewolucja - mruknął Kart van Rey, jednak poczuł kłujący ból pod żebrami.

- Tak... Niech żyje rewolucja... - powtórzył Jaren Utraus, wbijając sztylet w gardło van Reya. - Myślałeś, że tylko ty chcesz władzy? Nie doceniłeś mnie, kolego. Teraz twoje zwłoki rzucę na żer ptactwu, a kości spalę. Teraz, ze mną na czele, Mosfor czeka dobra przyszłość. Nastał czas zmian. Niech żyje rewolucja!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro