25

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Więc, skąd to przezwisko? Biały Rycerz..? Bertramie?

- "Rycerz", od walki z ludźmi, którzy mnie oszukali, to raczej banał... Ale "Biały", wziął się od wymazania tych ludzi z kart historii. I tym się zajmowałem. Kiedy straciłem wszystko, wylądowałem na ulicy Mosforu... musiałem się czymś zająć. Na szczęście ojciec, Hubon, dbał o moje wykształcenie i trening szermierki, oraz zaraził mnie zainteresowaniem do broni palnej. Byłem więc obyty w tych tematach, i zostałem najemnikiem bogaczy, samotnym mścicielem i mordercą skurwysynów. I zawsze kojarzyłem się z jednym - z pustą kartą, która pozostanie po mojej ofierze... ach, Mosfor, Mosfor... To były niesamowite czasy.

- To może... wyjawisz mi swoje imię? Tylko tym razem prawdziwe? - zaproponował Andrew, bawiąc się Okiem w kieszeni, prześlizgiwał łańcuszek pomiędzy palcami.

Rycerz zrobił to, a jakże. Jednak, by ta opowieść miała dodatkową intrygę, zataję je przed wami. Spokojnie, za jakiś czas wszystkie karty zostaną odsłonięte. Cierpliwości, drodzy słuchacze.

- Dzięki za szczerość, przyjacielu... - Wypowiedź Shone'a została przerwana przez zaspę śniegu, w którą ten wpadł. Podniósł się, klnąc i otrzepując ubrania. Znieruchomiał. - Gdzie Oko?

Rzucili się do szukania, gdy z pobliskiej gorty wyłoniło się trzech mężów z pałami i dzidami. Szybko złapali pod boki Bertrama i Andrew, przygwoździli ich do ziemi.

- Wasyl, przeszukaj plecaki... - sapnął jeden z mężczyzn, spod maski zrobionej z łba świni.

- Jacha, Kaćko... obaczmy zdobycze... a ty, Farcel, weź ich do groty... zacne postury, mięska mają dużo... starczy do następnych wędrowców. - powiedział drugi spod puchatej czapy do trzeciego, noszącego na głowie maskę zrobioną z... innych twarzy. Wyglądało to co najmniej groteskowo.

- A to? Co to za świecidełko...? - mruknął Wasyl, podnosząc Oko Mosforu i bacznie się mu przyglądając.

- Bierz, sprzeda się za kilka flach... - powiedział Kaćko, założył okradzione plecaki na ramiona i ruszył przez śnieg do schronienia. Jaskinia była rozległa, paliło się tam kilka ognisk, pod ścianami piętrzyły się kości, czaszki i miednice wszelakich rozmiarów. Na stojakach wisiały skóry, wiele z nich było... ludzkich. W głębi, zawieszony za ręce, dyndał jakiś wychudzony, ogolony i wykastrowany chłopak. Był zalany krwią, na całym ciele widniały liczne blizny i rany, niektóre całkiem świeże.

- To Jack. Nasz... trener. Ćwiczymy różnego rodzaju sztuki walk, z dzidami i innymi ostrymi narzędziami... - objaśnił Farcel, wskazując chłopaka, który z przestrachem chciał obrócić się tyłem do wyjścia, by nie patrzeć na swych oprawców.

- Jesteście... kanibalami..? - spytał Andrew, przełykając ślinę.

- No... bo chyba zjadanie ludzkiego mięsa nie jest legalne w cywilizowanych krajach... więc tak. Masz jakieś prośby? Zaraz zdechniesz, więc... Wiesz. - mruknął Wasyl przepraszająco.

- Wiem... no, chyba nie mam dużego wyboru co z tym zrobić... - zaczął Shone, gdy czoło przeszył mu ból taki, że stęknął.

- Nie możemy się poddać! Skup się, myśl o misji, myśl o wolności! - zawył Waullort, rozgrzewając głowę opętanego.

Zawył też Wasyl, który założył sobie na piersi Oko. Klejnot stał się czerwony, zaczął dymić. Po chwili okazało się, że to nie dymi klejnot, a paląca się skóra. Kryształ przepalił kurtę, skórę i kości, aż dosięgnął serca. Chłop padł jak rażony gromem, zaczął podrygiwać w konwulsjach. Bertram, uwolniony od uścisku Wasyla, pochwycił długą pałkę.

Podczas gdy Andrew schował zupełnie już zimne Oko do kieszeni, Kaćko i Farcel ogarnęli, co się stało. Pierwszy ruszył na Bertrama z dzidą, drugi skoczył ku Shone'owi. Biały Rycerz dźgnął szybko pałą w brzuch Kaćka, który z mocą pchnął dzidą, jednak jego oponent uskoczył przed ciosem, który finalnie przebił Wisielca Jacka, który charknął krwią i głowa opadła mu na ramiona. Nim Kaćko zdołał wyszarpnąć broń z wiszącego ciała, dostał sztyletem pod pachę, następnie w gardło.

Tymczasem Shone siłował się z Farcelem, który zagłębił swój zgryz w przedramieniu swojej ofiary. Andrew wrzasnął. Uderzył z całą mocą kanibala czołem w twarz, łamiąc mu przy okazji nos i wybijając parę okrawinych zębów.

Farcel padł na plecy, Shone usiadł na nim okrakiem i zaczął chaotyczne go okładać. Aż ten przestał oddychać. Andrew dyszał, czerwone od krwi ręce mu drżały. Zobaczył, że Oko leży kilka metrów dalej, pewnie wypadło podczas szamotaniny... Bertram je podniósł, skrzywił się.

- Ten kamień wywołuje złe wspomnienia... nie trzymaj go w kieszeni, załóż. Jeśli taka wola tego demona, byś to ty je "otworzył", ciebie nie spopieli, a zapobiegnie zgubieniu - powiedział najemnik podał towarzyszowi naszyjnik.

- M... masz rację.

- Co? Twoje pierwsze morderstwo z zimną krwią?

- Nie... tak... sam nie wiem... wtedy w Klasztorze, prowadził mnie Waullort... a teraz... to była moja decyzja.

- Pierwsze zawsze tak działa na człowieka. Sam pamiętam swoje jak dziś... była noc, lał deszcz... niby nic, zwykły alfons, okradający swoje dziewczyny... A jednak nie chciałem. Z czasem, po wielu rozterkach i nowych zleceniach, przestałem na to zwracać uwagę... kogo zabijam, gdzie i kiedy. Stało się to moją pracą, a ja profesjonałem... miałem tylko jeden moment... gdy... zresztą sam wiesz. Mówiłem ci o tym.

- Tak... mówiłeś... a ja zapamiętałem. Weźmy rzeczy... przydałoby się zajrzeć do jakiejś wioski, jedzenie się kończy, a ich - Andrew wskazał na ciała. - na pewno nie zjem.

- Popieram... weź plecak. Jestem tuż za tobą. - oznajmił Bertram, pocierając poparzoną twarz.

Grupa schodziła ulicami w stronę Dolnego Miasta, a dokładniej jego zachodniej części, z jeziorem. Chcieli dorwać jakąś łódź i popłynąć w górę rzeki Urk, pod Murem, były tam tamy, ale po ostatnich wyczynach rebeliantów, żadnej straży.

- Nie jestem głupia, jestem kobietą. Oni mogą nie ogarniać... Ale ciąża?! Po tak krótkim czasie? Chyba sobie żartujesz... - szeptała Maria.

- Dobrze, z ciążą to zmyślona historia... wymyśliliśmy ją, by zabrać Beatrice na wyprawę... naprawdę przemyślałem całe życie... i potrzebuję odskoczni, związku i relacji... a Beatrice jest do tego idealną kandydatką... długo nocą rozmawialiśmy, nie przeszkadza mi, że jest... no wiesz. Mam szansę na normalną relację, może i nawet na potomstwo, kto wie? Chcemy tego oboje. Ona chce mnie bliżej poznać, przeżyć przygodę życia, nie obchodzi jej że może zginąć, a skoro jest w "ciąży"... To wszyscy będziemy na nią dmuchać. Poza tym, umie o siebie zadbać, jest dorosła. Po wszystkim, gdy już uporam się z Rycerzem, może zamieszkamy razem, w Nowym Jurgam, albo w ogóle gdzieś indziej... kto to wie?

- Właśnie... kto to wie... - mruknął Harry i spojrzał na Carla spod przymrużonych powiek. - Szkoda by było... gdyby coś się stało z brzuchem ciążowym... bo jest w ciąży, prawda? - Wskazał na Beatrice, idącą przed nimi.

- Co cię to obchodzi? Idź stąd, kuternogo. - syknęła Ratt, patrząc wyniośle w twarz Wirdena. Ten przeczesał swoje kręcone, brązowe włosy.

- Obchodzi mnie. Bo chcę się zabawić, czyimś kosztem... zresztą, co cię to obchodzi... a ty, Yorkish... pamiętaj, co Ci powiedziałem. - Szturchnął Carla ramieniem i pokuśtykał do przodu.

- Brrr... przez niego mam ciarki... co on jest taki na ciebie cięty?

- Mieliśmy kiedyś sprawę... zresztą nieważne. Długa historia. - mruknął Yorkish. Wiedział, czemu Harry go nienawidzi całym swym sercem... Ale przecież wykonał swoją robotę, nie można się oglądać... Nawet gdy potworem jest największa miłość... Nie czas na wspomnienia, trzeba było się stąd wynosić.

Przebili się do Dolnego Miasta. Zmierzchało, jednak płonący ogień z witryn czy stosy z nabitymi ciałami oświetlały drogę. Ludzie szeptali. Miała zapanować noc oczyszczenia, podczas której straż nie działała, a ludzie mogli się wyżyć i mordować wzajemnie bez większych konsekwencji. Trzeba było się ulotnić z Mosforu przed nocą. Koniecznie.

Wtem rozległy się rogi. Noc zaczęła się wcześniej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro