27

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Więc... jak to działa?

-Pijemy i widzimy ostatnie chwile tkanki... tak przynajmniej jest tu napisane...

Savomir nie był przekonany do tego pomysłu. Testowanie ryzykownej mikstury, od dostawcy z Dalekiego Południa... Ale z drugiej strony, jaki mieli trop? W sumie żaden.

- No... to do dna! - powiedział Vilson i wychylił czarkę z czarnym jak smoła wywarem.

- Uuuu... Mocne - sapnął Savomir, skrzywił się. Poczuli mrowienie, nogi zaczęły się trząść... upadli na podłogę, oczy wywróciły się białkami do góry... Zobaczyli równocześnie to samo z perspektywy pierwszej osoby. Mężczyzna był wysoki, mocno zbudowany, nosił czarną kurtkę i grube buty... Razem z nim weszli do "Konia na biegunach", ujrzeli Tommy'ego, podającego szklankę trunku. Wtem Juvertus podsunął sakiewkę oraz fioleczkę czarnego proszku barmanowi, który woreczek schował, a zawartość fiolki wsypał do drinka i podał siedzącej obok kobiecie, która go wypiła. Była to Savva. Po chwili potwór obrócił się do niej i zaczęła się niema rozmowa, gdyż eliksir pozwalał tylko na wizje. Po długim czasie picia i rozmów, dwójka opuściła bar i udała się do jednego z pokoi i... no wiadomo, jak to w domu publicznym... gdy uciechy się skończyły, a zmęczona kobieta usnęła głębokim snem, jaki zapewniał specyfik w alkoholu, mężczyzna złapał ją na ramiona i dyskretnie wyszedł z dusznego pokoju.

Zszedł do holu i przez drugie zaplecze, do tylnych drzwi. Szedł jeszcze długo, kluczył uliczkami, aż znalazł się przed sklepem rzeźnickim... otworzył dzwi kluczem i udał się na tyły, gdzie znajdowały się piły i inne przyżądy... rozebrał dziewczynę i rozpoczął operację. Wpierw połamał jej nogi łomem, robił to bardzo energicznie, z siłą. Gdy skończył ją okładać, zdjął swoje ubrania i zaczął się zmieniać, ciało porastało włosiem, pazury wyrosły, szczęka się wydłużyła, mięśnie się napompowały...

Drapał ciało, rozciął brzuch, wszystkie wnętrzności wylały się na metalowy stół. Wtem dziewczyna przebudziła się z narkotycznego snu, jednak nie zdążyła nawet pisnąć z bólu. Silna ręka grzmotnęła ją w zęby, w nos. Kilka razy. Aż z twarzy nie zostało nic godnego zapamiętania. Z kupy flaków wydobył serce oraz płuco. Pierwsze wepchnął do wąskiego gardła, płuco natomiast napompował, naciął pazurem z jednej strony i obwinął nim zmasakrowaną głowę.

Wtem widok zmienił się na perspektywę jednego z pazurów, dokładnie wskazującego prawej ręki, który utknął w uchu i nie dawał się wydostać. Drugą ręką z całej siły uderzył w paznokieć, łamiąc go. Łowcy widzieli tylko wnętrze, zresztą niezbyt czyste, małżowiny usznej. Minął tak szmat czasu, aż zwłoki zostały rzucone na ziemię, a paznokieć, już zmieniony do ludzkich realiów, wypadł między kostki brukowe... Wizja się skończyła.

- Uuuu... Khe... Khe... ohyda... na Orlando, jak mnie głowa boli... - jęczał Vilson.

- Ale... mamy choć trop... tego rzeźnika, a Juvertus miał klucze... przydałoby się podpytać właściciela... w niekonwencjonalny sposób. W otoczeniu pił tarczowych.

- Hmmm... dobry pomysł. A słyszałeś, że wczoraj gdzieś na kontynencie, chyba w Dolinie Lart, była Noc Śmierci? Anarchia i morderstwa...

- Tak... dobrze, że na Wyspach nie mamy takich barbarzyńskich zwyczajów... Dobra, to chyba czas złożyć wizytę rzeźnikowi.

KILKA GODZIN WCZEŚNIEJ, DOLINA LART.

Ognisko się dopalało, ale powoli nastawał ranek. Filip wstał, zobaczył, że wszyscy śpią, poza Harrym, który siedział na skarpie w towarzystwie kończącej się flaszki.

-Hej... co tam? - Mruknął Filip, dosiadając się i biorąc łyka. - Ugh... wszystko sam wypiłeś?

-Ta... części użyłem do odkażenia nogi, naparza jak... jasna Cholera. Resztę wypiłem...

-Długo tu siedzisz?

-Nie wiem... Ale miałem dużo czasu na rozmyślania... o życiu... o miłości... i o tym i o tym... - Tu Wirden przybliżył się nieznacznie do towarzysza i położył swoją dłoń na jego dłoni. Ten spojrzał na niego zaskoczony. - Tak, Filipie... kocham cię... wiem, że możesz być zszokowany, ale proszę...

-Jesteś pijany, Harry... nie myślisz logicznie. Nie mam czasu na jakiekolwiek związki... muszę opiekować się Carlem i doprowadzić tą ostatnią sprawę... i umrzeć.

-Co..?

-Jestem chory. Bardzo... nie wiem, ile jeszcze pożyję, ale jest ciraz gorzej. - Tu Treg zakasłał donośnie i wypluł jakąć ciemną maź.

-Na Atlura... A... Ale to lepiej, spędzimy ostatnie chwile...

-NIE! Poświęciłem wszystko Carlowi, to z nim założyliśmy ten interes, w którym teraz siedzisz! Interes Łowiecki! Obiecałem Williamowi... na jego bezimiennym grobie! Obiecałem pomóc jego synowi za wszelką cenę! I póki jeszcze żyję, słowa dotrzymam. Za wszelką cenę!

-Cz... czyli... odrzucasz moją miłość..?

-Nie chcę tego tak nazywać... lubię cię, bardzo, Harry... byłeś jednym z pierwszych... Ale... musisz zrozumieć. Nie mogę. Ciągle ma ciebie liczę... proszę? Nie zawiedź mnie...

-Kto tu kogo zawiódł... Ale... dobrze, zrozumiałem aluzję... idź, muszę to przytrawić...

Filip odszedł na kilka kroków, gdy usłyszał łkanie. Zawachał się, jednak wrócił do przyjaciela i objął go czule.

-Nie chcę, byś umarł, Filipie... bez ciebie... jak sobie poradzimy? Jak... - płakał Harry wtulony w ramię Trega.

-Dacie radę... wierzę w was. Zakończcie tą sprawę, sprawcie Manto Rycerzowi i wróccie do swoich dawnych, szarych spraw... gdy umrę, będziesz za nich odpowiedzialny...

-Nie za Yorkisha... - Wirden powiedział zimno.

-Wiem, że go obwiniasz, od lat... Ale to był wilkołak... ugryzł twoją żonę i córkę... byliście tacy młodzi... Ale... Carl postępował według procedur...

-W dupie mam takie procedury, krążące mordować rodzinę. Nie byłem w stanie... oni się przemienili... i przyszedł on... zabił ich z zimną krwią bez czułości... to nie człowiek! To nie człowiek!

-Nikt z nas nie jest już człowiekiem... nie w tym fachu. Wyzbyliśmy się go, ale jednak po tobie widzę, że część jeszcze gdzieniegdzie została... troska... miłość... przyjaźń.

Harry przetarł czerwone oczy, dopił flaszkę.

-Jestem pijany... idź się przespać, muszę wytrzeźwieć... obudzę was za godzinę... i, Filip? Dziękuję za wszystko.

Objęli się czule, Harry nawet złożył na policzku Filipa szybki pocałunek, ten nie skomentował, wstał i wrócił na prowizoryczne posłanie i zasnął. Harry patrzył jeszcze chwilę, aż z mocą rzucił butelką w wartki prąd rzeki.

- Cholera - Pomyślał. - Czemu... Czemu tak to się potoczyło?

W głębi czuł gorycz... został odrzucony... Ale jego czas nadejdzie... uzbrojony w nową wiedzę o Carlu i Ydze wstał ciężko i chwiejnie podszedł do ogniska i zaczął łamać suche patyczki, myśląc, że to kręgosłup Carla Yorkisha...

- Jeszcze nie czas... załatwię ich obu za jednym zamachem... tak... a ta Yga... na każdego przyjdzie czas... tak... na każdego przyjdzie czas...

Po godzinie obudził wszystkich, zjedzono szybkie śniadanie składające się z upolowanej sarny. Spakowali manatki i ruszyli w górę rzeki Urk, w stronę Pasma Gór Stennisa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro