28

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sklep rzeźnicki znajdował się przy głównej ulicy Remmurtu, na małym placyku za sklepem ze skórami. Za ladą siedział grubej postury każeł, liczył monety.

- Witam, Łowcy Plugastwa... Czy był tu wysoki mężczyzna w czarnej kurcie, nosił też grube buty... nie ma jednego paznokcia... - powiedział Savomir.

- Na zapleczu, to mój dostawca... nazywa się Tertur... To dobry pracownik, a co się stało? - spytał każeł.

- Lepiej zostań tu, może się zrobić gorąco. Zabarykaduj drzwi. - Polecił Savomir i wyciągnął zza pazuchy rewolwer, tak jak Vilson. Właściciel posłusznie zamknął drzwi na klucz, tak by nikt nie uciekł. Vilson powoli otworzył drzwi na zaplecze, ujrzał tam stojącego tyłem Juvertusa, rąbiącego tasakiem płat mięsa.

- Rzuć nóż! Już! Wiemy, kim jesteś! - Zawołał Vilson. Potwór znieruchomiał, jednak wbił nóż w stół i podniósł ręce do góry.

- Macie mnie... jednak wszyscy i tak staliście się potworami... Otwórz zamrażarkę. - mruknął Tertur. Stary Łowca wciąż celując w potwora otworzył metalowe drzwi. Na haku wisiał korpus jakiegoś mężczyzny. Savomir zakasłał, Vilson wciągnął powietrze.

- Tak... wszyscy jesteśmy potworami. Każdy na swój sposób. Ciekawe, ile osób zjadło sprawione przez mnie mięsko... Pewnie niemało. - To mówiąc Tertur wyciągnął z szuflady młotek do ubijania kotletów i grzmotnął Vilsona w nasadę nosa, wypchnął Savomira do zamrażarki i z niespotykaną siłą wyważył zamknięte drzwi.

- Goń go, cholera! - Ryknął Vilson, plując krwią. Sav puścił się śladem wilkołaka. Ten był zadziwiająco szybki. Wbiegł na plac pełen straganów, kupców i klientów. Przewrócił kilka z nich, próbując spowolnić pościg. Sav się nie dał, przeskoczył blat jednego ze straganów, strącając kilka słojów z ogórkami. Biegł naokoło przez stojaki z kolorowymi tkaninami, podczas gdy ścigany biegł główną drogą. Skręcał na południe, więc Łowca przyśpieszył i z impetem na niego wpadł. Przewrócili się i sturlali na pusty bulwar. Juvertus dobył noża, jego oponent wyciągnął pistolet załadowany srebrnymi kulami. Zaatakowali równocześnie. Ostrze wbiło się w brzuch, kula przebiła ramię.

Tertur pchnął Łowcę na mur i zaczął uciekać. Wtem do Savomira podbiegł Vilson, trzymając zakrwawioną chustkę przy nosie.

- Cholera jasna, wykrwawisz się- zaczął rozpinać Savowi koszulę, jednak ten się wyszarpnął.

- Goń go... dam sobie radę... Musimy go złapać. I zabić!

Vilson pobiegł za śladami krwi, które znikały w jednej ze studzienek kanalizacyjnych. Śmierdziało tam nie licho, jednak złamany nos absorbował większość zapachów. Łowca usłyszał chlupoczące kroki i jakieś głosy, z czego jeden wydawał się znajomy... poszedł w głąb korytarza. Pod ceglaną, porośniętą grzybem ścianą leżał Juvertus. Byłoby całkiem ciemno, gdyby nie blask policyjnej latarni, ściskanej w dłoni posiadacza znajomego głosu.

- Cofnij się. - powiedział Julian Robsor, celując pistoletem w Vilsona. - Zostaw go. Odejdź, i nie wracaj. On już nie jest groźny. Zniknie z Wysp, i już nigdy się nie zobaczycie. Jasne?

- Czemu go bronisz, Robsor? To potwór!

- To mój syn!

- Stanowi zagrożenie, musi zostać unicestwiony, prawie nas zabił... szlachtował i podawał do sprzedaży ludzkie mięso!

- Wiem, ale mimo to, nie dam wam go skrzywdzić! Prędzej umrę...

- Wybacz, tato. - powiedział Tertur Robsor i zaczął się zmieniać. Szwy w ubraniu popękały, pazury się wydłużyły, twarz zarosła.

- Synku...nie... przestań!

Więcej nie powiedział, gdyż ostre jak brzytwa pazury wbiły się w gardło komendanta. Vilson zaczął strzelać, aż kule się nie skończyły, a monstrum padło w kałużę fekaliów.

- Cholera jasna... Savomir?! Hej! Mamy go!

TYMCZASEM

Bertram dostrzegł osadę pierwszy. Dym unoszący się wśród śnieżnego krajobrazu bez wątpienia pochodził z karczmy. Zachęceni możliwością zjedzenia ciepłego posiłku, weszli do środka. Były tam prawdziwe tłumy, a dotarcie do szynkwasu było nie lada wyzwaniem. Gdy udało się dotrzeć do gospodarza i zamówić zupę fasolową, Andrew poczuł coś ostrego przy plecach i czyjś ciężki oddech na karku.

- Długo was szukałem... aż w końcu znalazłem. Teraz wypruję z was flaki, jak wy z Knota... będzie widowisko...

- Zaiste, będzie - mruknął Bertram, złapał drewnianą miskę i wylał parującą zawartość na twarz Dirka von Queverna, który zawył i z rozmachem chciał wbić sztylet w plecy Shone'a, jednak ten odskoczył, a cios spadł na brzuch kelnerki. Andrew wycofując się, wylał na jednego z gości piwo. Ten niezbyt z tego faktu zadowolony, uderzył Shone'a w skroń, a on kopnął jakiegoś innego w nogę. Ten myśląc, że to ten pierwszy go kopnął, złamał miskę na jego głowie.

I się zaczęło. Ludzie szukając rozrywki, ochoczo dołączyli do szamotaniny, w której o stratę kilku zębów było bardzo łatwo. Bito się na pięści, nogi, talerze i sztućce. Dirk spostrzegł, że Bertram i Andrew uciekają przez zaplecze. Z okrzykiem na ustach rzucił się za nimi. Gdy wypadł na zaśnieżony placyk, Andrew walnął go deską w plecy, a Rycerz wbił pięść pod pachę tak, że von Quevern zajęczał i padł na śnieg.

- Nie mamy czasu, zabijmy go i ruszajmy dalej... zabierzmy mu tylko torbę i... - zaczął Andrew, jednak Bertram go powstrzymał.

- Masz coś do powiedzenia? Nim zdechniesz jak swój czworonóg?

- Gdzie się zaszyjecie? Gdy uwolnicie tego demona? Zabije nas wszystkich...

- Ocali wybrańców, a to już coś. Ja zaszyję się na Południu, reszta mnie nie obchodzi... - mruknął Rycerz i wyciągnął nóż.

- Nawet jak zdechnę, jesteście spaleni. Mój pracodawca... wie że idziecie na Spopieloną Ziemię... Ale chętnie złapie was wcześniej... Dowie się, że nie żyję. Ale to już wszystko jedno.

- Kto? Kto cię wynajął?

- Twój znajomy... Carl Yorkish... idą twoim tropem, jest z nimi Treg... i kilka innych osób pragnących twojej głowy... oglądaj się często za siebie... bo ktoś może wbić ci nóż w plecy... no już, zabij mnie...

- Proszę bardzo... Ale będziesz cierpiał trochę dłużej niż twój pupil... za wrobienie Proctora... postaraj się nie drzeć mordy, bardzo proszę...

Andrew odwrócił wzrok, zaczął przepakowywać prowiant Queverna do swoich bagaży... Dirk co prawda starał się nie krzyczeć, bardzo się starał. Ale nawet, gdy krzyczał, nikt nie biegł z pomocą, wszyscy byli zajęci biciem się po mordach...

- Ruszamy. Szybko - rzucił Rycerz, gdy skończył z Dirkiem.

- Kim jest ten Yorkish? - spytał Shone.

- Złym człowiekiem. Lepiej by było, gdybyśmy go nie spotkali. Nie mam na to najmniejszej ochoty.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro