29

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Drużyna szła pagórkami przez Jałowy Lasek. Kiedy jest się zamkniętym przez całe życie w jednym z trzech miast, ciężko odnaleźć się w prawdziwym świecie, a co dopiero we własnej okolicy, poza Murem. Dlatego szli wzdłuż rzeki Urk, która bezbłędnie doprowadzi ich do przełęczy Księcia Krolla, a stamtąd do Ziemi Kryka Mocarza. Marsz był spowolniony między innymi przez Harry'ego, ale Beatrice też nie była w najlepszej formie.

- Pewnie przez ciążę... - pomyślał Filip. - Sam zresztą czuję, jakbym w brzuchu miał nie tyle dziecko, a biegające chomiki plujące jadem... Ile jeszcze tak pociągnę?

Carl szedł obok Marii i razem z nią spoglądał podejrzliwie na Harry'ego. Był markotny i ogólnie załamany, choć próbował to ukryć. Gdy patrzył na Filipa, zaciskał bezwiednie pięści aż bielały mu knykcie... Filip sobie nic z tego nie robił, albo bardzo się starał. Treg też nie wyglądał dobrze... twarz lekko blada, często kaszlał i pluł...

- Hej, co to? - spytała Maria, podnosząc coś z ziemi. - Moneta?

- Taa... moneta... a tu kolejna... - mruknął Treg, wskazując palcem. Zszedł między krzaki, znikając w nich całkowicie.

- Filip? Masz coś? - Spytała Beatrice.

Odpowiedziała im cisza.

- Cholera... może tam zejdziemy? - zaproponował Carl.

- W pułapkę? Nie wydaje się to rozsądne, Yorkish, ale może masz inne zdanie... okrążmy wąwóz, przygotujcie broń... I bądźcie cicho. - powiedział Harry i wyciągnął pistolet. Grupka rozproszyła się wzdłuż linii krzaków. Na dole, dookoła Filipa stała grupka jakiś obdartusów, którzy zajadle go kopali. Wtem jeden z nich padł jak rażony gromem, to kula przebiła mu skroń. Trzej pozostali obrócili się w stronę strzelca. Był to Wirden, zsuwał się że zbocza i z niesamowitą precyzją strzelał do bandytów. Dwaj padli.

Ostatni z nich próbował uciekać, ale rzucony sztylet wbił mu się w plecy. Po chwili Maria podbiegła do trupa i wyrwała swoją własność. Carl pomógł się podnieść Łowcy.

- Źle z nim, potrzebuje lekarza - powiedział Yorkish.

- Tu niedaleko jest miasteczko, Kryca... podobno mieszka tam stary znajomy moich rodziców, jest lekarzem... - Zaproponowała Beatrice.

- Dobry pomysł... - powiedział Carl, po czym złapał Filipa pod jedno ramię, Maria pod drugie. - Śpieszmy się.

Po kilkunastu minutach wyłoniły się pierwsze chatki. Miasteczko było małe, ludzie tu głównie zajmowali się spławianiem towarów w dół rzeki. Był tu lichy sklepik z towarami różnymi, przychodnia doktora Franka Reppera, zajazd i kilka domostw poławiaczy piasku i rybaków. Na środku placyku stała mała fontanna, jeśli można tak nazwać rurkę wystającą z ziemi i plującą kilkoma strumyczkami wody, bez żadnej wizji artystycznej. Woda z "fontanny" ściekała po rurce, płynęła po ziemi, tworząc rzadkie błoto.

- Ładnie tu mają, nie ma co... - mruknął Harry, patrząc na błoto i nieliczne kałuże. Carl szybko wciągnął Filipa do przychodni. Zastali tam niskiego człowieczka w fartuchu i rękawicach.

- Doktor Repper? Beatrice Kav, szybko, mamy ofiarę pobicia... - zawołała Yga.

- Kav... ta, pamiętam... szybko, dajcie go na stół... hmmm... hmmm... złamane żebro... siniaki... tu ręka naciągnięta... dam ci to i owo, będziesz żył... A to co..?

Filip wzdrygnął się i szybko powiedział coś na ucho lekarzowi. Ten pokiwał głową.

- Proszę wyjść do poczekalni, muszę popytać pacjenta o... sprawy lekarskie. No już!

Grupka wyszła do pokoju obok. Siedzieli tam jakiś kwadrans, gdy Frank Repper wyszedł.

- Z waszym kolegą jest źle. Nie z powodu pobicia... jest chory. Na zarazę, którą pewnie złapał na skutek styczności z wyjątkowo toksycznym odpadem, albo truchłem jakiejś bestii... powoli zżera go od środka...

- Ale jest lekarstwo? - Spytała z nadzieją Maria.

- Jest... Jednak by je przyrządzić, potrzeba rzadkiego rodzaju grzyba, Pławiaka Czerwonego... podobno znajduje się w jaskini na północ... Ale od wieków nikt tam się nie zapuszczał... Ja tam iść nie mogę, mam klinikę na głowie.

- My pójdziemy. Ja i Harry. Wy zostańcie i kupcie zapasy na dalszą drogę... - powiedział Carl wstając.

- Dobra... a macie tu gdzieś karabiny? Przydałby się... Jeśli mam iść gdzieś, gdzie od bardzo dawna nikogo nie było, to z dobrą spluwą. - mruknął Wirden.

- W sklepie znajdziecie zaopatrzenie wszelkiego rodzaju, mamy tam muszkiety... - powiedział medyk. - Przepraszam, muszę wracać do swoich spraw, pacjenci czekają na wybawcę...

JAKIŚ CZAS PÓŹNIEJ.

Rozległ się huk.

- No, i to ja rozumiem... - powiedział zadowolony Harry, przeładowując krabin i oparł się o niego jak o kostur. - Zobacz, jaki strzał...

- No... powinszować. Nie spoczywaj na laurach, rusz się. - sapnął Carl. - Widzę jaskinię...

Kula śmignąła tuż koło ucha Carla.

- Mózg ci odjęło? -krzyknął Carl zatykając uszy

- Co, Yorkish? Humoru nie masz? Jeszcze jesteś nam potrzebny, nie zabiłbym cię... Raczej...

- Słuchaj, Wirden, odwal się! Nie potrzebujemy cię, po co tu wogóle jesteś? Wracaj do Jurgam, po co się z nami pchałeś?

- Gdyby nie ja, Filip leżałby martwy sto metrów od Jurgam w błocie! A ty razem ze swoją bezdzietną wywłoką stalibyście się ofiarami jakiegoś psychopaty w Noc Śmierci. Zawdzięczasz mi życie, śmieciu!

- Ja? Chyba ty! Chciałeś leczyć córkę, mimo że była bez szans, tak jak twoja "wywłoka"! Zabijając ich, uratowałem ci życie!

- Zawrzyj gębę! Nie masz prawa o nich mówić! Samym swoim istnieniem bezcześcisz ich pamięć! - warknął Harry i złapał muszkiet. - Ale twoje istnienie może się szybko skończyć...

- Tak jak twoje, Wirden! Czemu chciałeś ze mną iść po tego grzyba, hę? Chcesz go zanieść Filipowi i błagać, by zastanowił się nad perspektywą zostania z tobą najlepszym przyjacielem? Żałosne! - Splunął Carl, wyciągnął pistolet.

Nie zdążył nawet z niego skorzystać, bo dostał kolbą muszkietu w skoroń.

- Śpij dobrze, Yorkish. Wyśpij się. Mam grzyba do znalezienia... - mruknął Wirden i wszedł do jaskini.

Carl ocknął się u doktora Reppera.

- Harry wszystko opowiedział, nieźle cię ten ghul załatwił, trzeba przyznać... spokojnie, leż. Filip już dochodzi do siebie. Podałem mu lekarstwo. Gdyby nie Harry, jeszcze chwila i nie byłoby co zbierać...

- Ale... - zaczął Carl, jednak w rogu izby ujrzał Harry'ego, który najpierw przyłożył palec do ust, a po chwili przejechał nim po gardle.

- "Siedź cicho, albo po tobie" - rozszyfrował w myślach.

- Hmmm? Co "ale"? - spytał z roztargnieniem doktor.

- N... nic. Nie ważne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro