30

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ten cholerny plebs nie chce słuchać! A to ważne! Ta historia musi ujrzeć światło dzienne.

- Zamknąć się, wszyscy! Ty! Do kąta! Siadaj tu, a ty zostaw tę książkę! Słuchać!

- Zamknij się pijaku... Mamy dość twojej głupiej historii, kto ma na to czas? - wydarł się jakiś młokos. Wtem padł na plecy, trzymając się za brzuch. Wyciągnąłem pistolet spod stołu, przeładowałem.

- Ty zwyrolu... dzwonię na policję... - Max zaczął wykręcać numer, jednak pocisk przebił mu skroń, bryzgając krwią na dopiero co wypolerowany kontuar.

- Siadać wszyscy! Już! I słuchać! Ktoś mi przerwie, pożegna się z życiem! A pocisków mam sporo... Rozsiądźcie się wygodnie, to jeszcze nie koniec historii...

Beatrice poprawiła szalik. Robiło się coraz zimniej, im bliżej było gór. Wymieniła swoją starą sukienkę na mocną koszulę oraz puchowy płaszcz i sweter. Razem z Marią kupiły jedzenie dla towarzyszy, o wodę nie było się co martwić, gdyż szli wzłuż rzeki Urk. A woda z górskich strumieni była wyjątkowo czysta.

Filip cały czas odczuwał skutki wyleczonej choroby i pobicia, ale rany się goiły, kompania rozmawiała... Wszyscy byli w dobrych humorach, oprócz Harry'ego. Ten cały czas markotny kuśtykał z tyłu, patrząc na plecy towarzyszy. Doktor Repper obadał mu nogę. Nie wykrył infekcji, jednak mimo to była tak zgruchotana, że o bieganiu na najbliższe lata mógł zapomnieć, co najwyżej szybki chód. Zaproponował nawet kurację u siebie, jednak Wirden odmówił. Musiał być blisko aktualnych wydarzeń, jak bolesne by one nie były.

Na widok Carla albo Beatrice, nóż mu się w kieszeni otwierał, nie mógł znieść ich razem, jak na siebie patrzą... Fuj... Wyobrażał sobie, że to mógłby być on i Filip... Szybko odrzucił od siebie te myśli. Filip dał jasno do zrozumienia, że tego nie chce, nawet po historii lekarza, w której to Harry grał rolę męczennika, dostał tylko wyciągniętą prawicę i szczere podziękowania, bez żadnych podtekstów, znaków, że może im się udać, że to może być coś więcej niż tylko partnerska przyjaźń...

- Chrzanić go... chrzanić ich wszystkich... Gdy zrobię, co mam zrobić, wynoszę się na Zachód. Tam będę wiódł spokojne życie... jeśli się uda... uda się, musi się udać... Bertram mówił poważnie... nie sknocę tego, a nawet dokonam zemsty... chciałem to zrobić szybko, gdy będzie odwrócony... miałem tyle okazji... Dziś nadejdzie jego czas... Od kiedy my to planowaliśmy? - rozmyślał gorączkowo mężczyzna i cofnął się wspomnieniami w przeszłość...

WIOSNA, 758 RPWC. (Rok Po Wojnie Centralnej)

Harry siedział w zadymionej izbie. Naokoło wszyscy palili długie i solidnie nabite fajki. Ktoś usiadł obok niego.

- Bertram. Czy raczej Biały Rycerz. Pewnie o mnie słyszałeś, Carl Yorkish pewno opowiadał... a... też nie lubisz tego nazwiska... Wiemy, kim jesteś, panie Wirden... - Tu Biały Rycerz wskazał na tajemniczy znak wycięty na wewnętrznej stronie swojej prawej dłoni. - Tak, wiem, Yorkish ma taki sam, tyle że na mordzie... Nasi ludzie się o to postarali... Liga Słowa ma agentów wszędzie. Nawet w Mosforze, tak, tam też się przecisnęli, przez Mgłę... Nie wiem jak, nie mówią wszystkiego. W każdym razie, pewnie myślisz, że jestem kanalią, ale jestem mniejszym złem niż Yorkish. Wiem, co ci zrobił. Możemy sobie pomóc...

- W jakim sensie? - spytał Wirden, popijając piwo. Ostatnie zdanie rozmówcy go zaintrygowało.

- Na razie jest niegroźny, bo nie wie, że żyję. Nie ma pewności. Ale jest zaradny, też ma kontakty... Gdy się dowie, będzie chciał mnie sprzątnąć, a mimo wieku pragnę jescze pożyć... A ty pragniesz zemsty... Gdy tylko będzie chciał dać nogę na szukanie Białego Rycerza, ruszaj za nim. I zabij gdzieś w błocie i brudzie...

- Nie przekonujesz mnie... może już mu wybaczyłem? Może powiem Filipowi, że żyjesz, a on naśle na ciebie jakiegoś niezmordowanego krucjatora?

- Nie wybaczyłeś, jesteś traktowany jak śmieć, twoi współtowarzysze tobą gardzą i mają cię w dupie. Uwolnij się od nich! Stań się niezależny... dokonaj zemsty i bądź wolny... bardzo mi pomogło zabicie kogoś, kto na to zasługiwał... Eryk Getwald, jedna z największych kanalii jakie chodziły po Berawen, bawił się ludzkim życiem... nieważne. Żebyś nie płakał, masz tu skromną sumkę... okrągły tysiak, nie pytaj skąd. To niezdrowe. Więc? Dobiliśmy interesu, Harry?

- Tak, Bertramie. Możesz na mnie liczyć. Mam nadzieję, że jeszcze po wszystkim się spotkamy przy kuflu piwa gdzieś daleko od Berawen, może Zachód?

- Czemu nie... Ale na razie żegnaj. Do zobaczenia w lepszych czasach, młodzieńcze.

- Tak... żegnaj. Obyś odnalazł odkupienie...

- W tym zawodzie, mordowaniu, nie ma odkupienia. Wiesz to najlepiej, Łowco Plugastwa... znikam. Do zobaczenia w lepszym miejscu i czasie.

Tak... to było ich pierwsze spotkanie. Ale nie ostatnie. Nastał czas dopełnienia warunków umowy. Dzisiaj.

Zaczęło się ściemniać. Maria znalazła wygodne usypisko z malutką polanką tuż nad rwącym wąwozem, skąd woda wpadała do Urk.

- Tu odpoczniemy... Harry, chodź, znajdźmy jakiś opał... - powiedziała, a gdy odeszli na bezpieczną odległość spytała wprost - Co knujesz?

- Co? Nic. Zbieram patyki, ślepa jesteś?

- Nie udawaj. Wiem co zrobiłeś Carlowi.

- I co z tego?

- Co z tego? Mogłeś go zabić!

- Mogłem. Ale czy tak się stało? Oddycha, skacze, chodzi... jest żywy. Czego chcieć więcej?

- Odwal się od niego, jasne? I od Beatrice też. Albo będziesz miał ze mną do czynienia. Rozumiesz, Wirden?

- Ta... Załapałem... już, już... spokojnie... - charknął Harry. - Wracajmy, bo pomyślą, że zabrałaś mnie na schadzkę w krzaki.

Po posiłku składającym się z suchych kawałków chleba i pieczonym, dopiero co upolowanym jagnięciu, drużyna poszła spać. Carl miał sen bardzo niespokojny, jakiś koszmar, jednak nie pamiętał jaki... W końcu się obudził zlany zimnym potem. Chciał wtulić się w swoją partnerkę, jednak poczuł zimny koc. Rozejrzał się. Dostrzegł ją na tle gwieździstego nieba, na skraju wąwozu opadającego w rwący potok...

- Hej... chodź tu... hej? - powiedział donośnym szeptem. Dziewczyna nie reagowała. Carl wstał, przetarł oczy i podszedł. Ktoś dołożył patyków do ogniska i migotliwy blask oświetlił zakneblowaną i przerażoną twarz.

- No, no, no... myślałem, że nigdy nie wstaniesz... no ale, nie ma tego złego, bo w końcu się przebudziłeś... - Harry wrzucił butelkę wódki do ognia, buchnął wysoki płomień, oświetlając całą polanę. - Odejdź od niej... zrobisz coś, co uznam za prowokację, ona zginie. Potem twoja kolej. Bez numerów, Yorkish.

Mężczyzna posłusznie cofnął się, natomiast Harry przybliżył się do skrępowanej kobiety.

- Widzisz, Carl... Mam dylemat. Najpierw chciałem cię zabić, tak po prostu, gdzieś w lesie, w Mosforze... Wiesz, wypadki chodzą po nas, Łowcach... Ale gdy zobaczyłem, że jakaś migotliwa więź powstała między tobą a tą, za przeproszeniem, kurwą... Zmieniłem zdanie. Gdy wymyśleliście bajeczkę o ciąży, myślałem, że będę skakać z radości... zabić laskę, oraz płód należące do Yorkisha, toż to kumulacja! Potem was podsłuchałem, wyszło na jaw, że to nie twoje dziecko, że w ogóle nie ma ciąży... a tu proszę, bóle głowy, migreny, humorki, mniejsze większe, częsta defekacja, spojrzenia Ratt i ich szepciki... wszystko na to wskazuje, będziesz miał bękarta! Jednak wiem, miałem dylemat. Czy zrzucić ją związaną do wody i patrzeć jak cierpi, czy patrzeć jak ty cierpisz, widząc jak się wykrwawia...

- Zostaw ją... weź mnie, to mnie chcesz. Ja zabiłem Eleonorę i Ann... to mnie chcesz skrzywdzić... - jęknął Carl.

-Tak, chcę cię skrzywdzić. I to zrobię. Opcja druga! - zakrzyknął i wbił nóż między żebra Ygi, raz, drugi, trzeci... Wrzasnęła spod knebla. Harry rzucił ją na ziemię pod nogi Yorkisha.

-Patrz! Też się tak czułem, gdy rąbałeś nogi mojej córki! Gdy zdekapitowałeś moją miłość... Gdy obdarłeś mnie ze wszystkiego i zostawiłeś w żałobie... Tak się czułem... - Jego wypowiedź przerwał huk wystrzału. Jeden, drugi, trzeci. Jedna kula trafiła w lewe ramię, koleje w pierś i bok.

- Ty... - wysapał Wirden, smakując krew spływającą mu strużkami z ust.

- Tak, ja - odparł zimno Filip Treg i nacisnął spust jeszcze raz. Znów pocisk trafił w bok. Harry zachwiał się, wytrzeszczył oczy, spojrzał na zebranych. I spadł w lodowatą toń, która poniosła jego bezwładne ciało w dół rzeki Urk...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro