35

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Jesteśmy! - powiedział woźnica. - Tam jest zajazd. Powodzenia, Łowcy!

Wóz zatrzymał się i podróżnym ukazała się ściana lasu, oraz nieduże miasteczko. Puren.

- No… to mamy trochę czasu na rozpoznanie terenu… - przeciągnął się Vilson, łapiąc torby. - Wpierw do kwatery…

Pokój, który dostali, był przytulnie urządzony: dwa osobne łóżka, dwie szafy, kominek, komoda, biurko i kilka obrazów zawieszonych na ścianach. No i oczywiście piękny widok na tętniące życiem miasto.

- Więc… o co chodzi z tym lasem? - zapytał Savomir jednej służki.

- A… panie. To było tak dawno temu… chyba z dziesięć dziesięcioleci. Wpierw był tu zwykły lasek, ot taki najzwyczajniejszy. Kwaterę, czy raczej posiadłość, miał tam jeden szlachcic, Victor de Tubin. Zafascynowany legendami i pogłoskami o swym domu, zaczął szukać w księgach i spisach czegoś, co byłoby warte takich pogłosek. Podobno pod swoją posiadłością odkrył leże jakiejś straszliwej i nienazwanej siły, która pochłonęła robotników pracujących przy fundamentach… i jego samego. Następnie, gdy posiadłość popadła w ruinę, to “coś” wypełzło z lochów i zaczęło rozrastać się dookoła domu, zakopując i porastając kolejne przybudówki, farmy i tak dalej… las stał się zgniły i niebezpieczny. Mają tam miejsce opętania i inne tego typu sprawy. Raz jakiś drwal zrąbał kilka drzew. Nie dotrzymał jutrzenki.

- A… dobrze, dzięki… - odparł Vilson i zszedł na parter do Savomira. - To nie będzie łatwe… Musimy się przebić do posiadłości, znaleźć jakieś zapiski, albo cokolwiek… i zamknąć to ścierwo a zawsze.

- Brzmi jak plan… W sumie, nic innego nie możemy zrobić, a przekonamy się o przewrotności Puszczy… Kiedy ruszamy?

- Teraz.

TYMCZASEM

- Więc… jak się wyrwałeś z Hrauttengardu? - spytała Maria.

- Ach… pamiętam to jak dziś… - odparł Carl, mając przed oczami obraz z tamtych dni.

LATO, BERAWEN, HRAUTTENGARD. 407 (I ostatni)  ROK PO MGLE.

Carl zapakował wszystko do torby. Wzrokiem pożegnał martwe ciało Pana Poe. Udławił się na śmierć. Pomogło mu w tym kilka kul wystrzelonych z bliskiej odległości. To musieli być ci sami ludzie, którzy porwali go od rodziny...Jak przez mgłę pamiętał tamte czasy… wszystko zamazane, twarze bez wyrazu, bez tożsamości… był w końcu wtedy bardzo mały… czy może to była jedna twarz? Nie mógł sobie przypomnieć. Biedny Edgar Poe… opiekował się nim przez cały czas. Ale po latach przygotowań, nadszedł czas by wrócić do domu. Do Mosforu.

Omiótł wzrokiem zdewastowane mieszkanie. Szukali go. I na pewno nie mieli przyjaznych zamiarów. Całe szczęście, że był w pracy, jednak to ich nie powstrzyma. Prędzej czy później dopadną go gdzieś w przejściu między piętrami Hrauttengardu.

Miasto było wielką, rozbudowaną tubą, podzieloną na piętra. Na środku całej konstrukcji zostawiono dziurę, tam budowano fabryki i kotłownie. Cały dym wychodził tym “kominem” na zewnątrz. Na samej górze, tam gdzie słońce świeciło najbardziej, budowano farmy i hodowle, coraz niżej fabryki, aż dochodziło się do parteru. Tam wielkie hermetyczne wrota odgradzały mieszkańców od Mgły. Pod ziemią mieszkała prawdziwa szlachta. Mieli podziemną rzekę i jezioro… jednak Carl nigdy tam nie był. Spojrzał na swe łożko, to tam razem z jedną dziewczyną że szkoły… wiadomo co. Tyle wspomnień… i teraz musiał wszystko zostawić.

Yorkish zarzucił torbę na plecy i wyszedł z mieszkania. Kierował się schodkami usytuowanymi tuż przy Murze w dół, coraz niżej i niżej… minął jednego strażnika, który obejrzał się podejrzliwie.

-Stój, chłopaku. Imię, numer zamieszkania, opiekun. Tam niżej jest teren szpitalny… muszę wiedzieć kim jesteś.

- Carl, Yorkish, 468, ósme piętro, Edgar Poe…

- Nie ma cię na liście. Zmiataj na górę!

Wtem Carl zamachnął się plecakiem i walnął strażnika w twarz.

Ten ogłuszony wypuścił muszkiet, który chłopak złapał. Stróż prawa zachwiał się i runął po schodach w dół, rozbijając gdzieś po drodze głowę o jakiś stopień. Carl zszedł powoli, był zszokowany. Złapał muszkiet i wbiegł do pierwszej przychodni. Złapał go w pół jeden z doktorów.

- Co tu robisz, chłopaku?! Kwarantanna jest! Nowy wirus! Wynocha! - wrzasnął spod kruczej maski. Yorkish złapał go za dziób i zerwał z twarzy i założył. Podczas szamotaniny kilka probówek, które lekarz trzymał wypadło i rozibło się o białe jak śnieg kafelki, uwalniając krwisty płyn, który zaczął szybko parować. Doktor zachłysnął się powietrzem i zaczął się trząść. Z nosa zaczęła kapać piana, wszystkie zęby wypadły i stuknęły o posadzkę. Mężczyzna padł na plecy, miotał się w konwulsjach. W nadziei wyciągnął powyginaną dłoń w stronę chłopaka w masce, ten jednak szybko wypadł z kliniki i znów zaczął biec w dół schodów, na łeb na szyję. Chciał jak najszybciej zostawić cały Hrauttengard za plecami.

Gdy w końcu dopadł parteru, był spocony, czerwony, i przerażony.

- Czy prawda jest tyle warta? Zabiłem już dwukrotnie… jednak zaszedłem za daleko… - myślał gorączkowo, gdy ujrzał kilku strażników mierzących do niego z pistoletów.

- Ręce do góry! Jesteś aresztowany! Nie przejdziesz do Dolnych Warstw, brudasie! Zapracuj, jak wyjdziesz z pudła! - krzyknął jeden z nich.

- Chcę wyjść na zewnątrz. - powiedział spokojnie Carl. - Po prostu wyjść.

- Skąd ten poroniony pomysł? Tam tylko śmierć… i kto wie co jeszcze…

- Mimo to… - Yorkish zrobił kilka kroków do przodu.

- Dobra, skoro jest samobójcą… Ale wierzaj mi, młokosie, są łatwiejsze sposoby na odebranie sobie życia… - mruknął drugi strażnik i machnął ręką. - Otwierać! To przedsionek, tam będziesz musiał jeszcze za wajchę pociągnąć, choć nie mam pojęcia, czy działa…

Gdy Carl przechodził obok grupki strażników, ten pierwszy złapał go i wykręcił mu ręce za plecami.

- Myślałeś, że tak łatwo nam się wyrwiesz? Dokończymy to, czego Getwald nie był w stanie… znasz grę w ruletkę? Jeden pocisk, niepewność… i huk! Zagramy sobie…

Yorkish wierzgnął i grzmotnął potylicą w twarz ochroniarza. Poczuł ciepłą krew i jak nos odgina się w niefizjologiczny sposób. Gdy uścisk zelżał, Yorkish nadział na muszkiet kolejnego strażnika, który już szykował się do “ruletki”, kwiknął, gdy poczuł ostrze w trzewiach. Chłopak nacisnął spust i pocisk przedziurawił płuco. Ofiara charknęła, wypluła krew. Carl szarpnął karabinem w bok, wyrywając go razem z zawartością obiadu. Mundurowy ze złanamym nosem zamachnął się kijem, jednak dostał w głowę kolbą tak mocno, że wywinął fikoła i walnął tyłem łba o kamienną płytę. Ostatni żywy jeszcze strażnik strzelił dwa razy, jednak przez trzęsące się ręce, dwa razy chybił. Gdy ujrzał zbliżające się ostrze, stracił nadzieję i zamknął oczy. Uderzenie w szyję było tak silne, że prawie go zdekapitowało. Głowa odskoczyła na płacie skóry, tryskając krwią z przeciętych tętnic.

Yorkish starał się nie patrzeć na rzeź, krórej dokonał. Przypadł do ciał i zabrał amunicję do karabinu, następnie zwymiotował. Przyglądał się rzygowinom, zbierał w sobie siłę, by iść dalej. Po kilku minutach wewnętrznej walki, dźwignął się i powędrował do przedsionka, zamknął za sobą drzwi, by opary z zewnątrz nie przeniknęły do miasta. Założył maskę i pociągnął wajchę.

- Znajdę cię, tato - powiedział. Wrota otworzyły się z głośnym zgrzytem na szerokość półtora metra. Chłopak przecisnął się i zaciągnął wajchę z zewnątrz. Popatrzył, jak drzwi się zamykają, z nie mniejszym szczękiem.

Carl Yorkish spojrzał na spustoszony krajobraz.

Otaczała go Mgła.

TYMCZASEM

- Więc tak to było… - zastanowił się Filip, kiwając głową. - Dobra historia. Ruszajmy, ściemnia się. A mamy misję ocalenia świata...

- Tak… Beatrice polubiłaby tę historię - szepnęła Maria, wstając.

- Tak… polubiłaby ją - pomyślał Carl, zarzucił plecak i znalał muszkiet pozostawiony przez Harry'ego.

Na horyzoncie rysowało się Pasmo Gór Stennisa. Kolejny kamień milowy...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro