36

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Las był tak gęsty, że tylko malutka ilość światła była w stanie przebić się przez splątane korony drzew. A ta część blasku wielkiej gwiazdy, która według przepowiedni zgaśnie, gdy nastanie Nowy Porządek Krain, oświetlała resztki zapadłych domeczków służby, zarośnięte farmy czy brukowany, porośnięty mchem trakt.

Łowcy szli drogą, rozglądając się z niepokojem na boki, w niedostępne dla ludzkiego oka zakamarki między krzakami, czarnymi jak smoła potokami, czy migającymi gdzieniegdzie sylwetkami zwierząt, odstających od porządku, jaki stworzyli Bogowie...

-VCzujesz? Ta duchota... i ciśnienie. Przygniata - sapnął Vilson, otarł pot z czoła.

- Ta... - Savomir zgiął się w pół, wypluł gęstą ślinę. - Uch... daleko jeszcze do tego gniazda? Wydaje mi się, że chodzimy już wieczność...

Vilson spojrzał na zegarek zaczepiony na łańcuszku.

- Dopiero piąta. Dopiero godzina... jasna cholera...

Wtem zza listowia wyłoniła się rogata głowa łosia, który był cały obdarty ze skóry... mięśnie drgały przy najmniejszym ruchu, ścięgna, stawy...

- Schowaj to. Nie zwracamy na siebie uwagi w tym piekielnym miejscu. - powiedział Savomir, gdy zobaczył pistolet w dłoni towarzysza. Sam wyciągnął miecz z pochwy i ostrożnie zbliżył się do zwierzęcej abominacji. Ta poczuła co się święci, bo zaczęła się cofać. Savomir nage porzucił pierwotny plan, bo schował miecz i spokojnie podszedł do "zwierzęcia".

- No już, już... spokojnie... - mówił ciepło, pogłaskał monstrum, wyciągnął z torby jabłko, które łoś zaczął ochoczo pałaszować. - Moglibyśmy się przejechać..?

Zwierzę wydawało się udobruchane przysmakiem, bo bez oporów pozwoliło się dosiąść przez mężczyzn.

- Prowadź do gniazda, do przywódcy stada. Mamy z nim do pogadania... - szepnął Sav. Łoś zastrzygł uszami i pognał traktem, na łeb na szyję.

- Trzymaj się! - Vilson przekraczał pęd powietrza. Gnali przez chaszcze i zwisające długie łodygi czegoś, co rosło w górnych koronach drzew. Jechali na oskórowanym wierzchowcu jakąś godzinę, gdy nagle zwierz stanął dęba, zrzucił ich z grzbietu i wydając szalone piski, wrócił między krzaki.

Łowcy stali pod wielką, powyginaną bramą, spiętą łańcuchem. Dla kuli z pistoletu nie było to żadnym problemem. Chwilę później wrota ze skrzypem i szczękiem się otworzyły. Przed nimi rozpościerał się placyk zarośnięty chwastami, z o dziwo działającą fontanną. Miast wody, tryskała krew... nie było tu gęstych, wysokich drzew, więc bez problemu można było zobaczyć gwieździste niebo, jednak stąd gwiazdy wydawały się świecić nienaturalnie jasno, niebo miało barwę jasnego fioletu...

- Dziwne miejsce... - mruknął Vilson, dobywając miecza. - Przygotuj się

Okrążyli fontannę i weszli na taras, gdy fontanna rozpadła się na kawałki i spod ziemi wyłonił się wielki krab mutant, który złapał szczypcami Savomira, rozcinając go na pół w pasi. Ten wrzasnął przeraźliwie, próbował się czołgać, jednak monstrum wbiło mu w plecy jedno ze swoich ostrych jak brzytwa odnóży.

- Uciekaj... - jęknęła głowa, znikając w paszczy potwora. Vilson stał jak osłupiały. Wyciągnął pistolet i wystrzelił w stwora kilka srebrnych kul, które wbiły się w jego chitynowy pancerz. Łowca zaczął biec, chciał wykorzystać technikę, której nauczył się podczas walk na arenach. Biegł, a gdy był już wystarczająco blisko, zrobił wślizg i wbił miecz w odkryte podbrzusze Kraba. Wyturlał się z drugiej strony, tuż przez dziurą, gdzie potwór miał leże przez wiele ostatnich lat. Wielkolud krwawił i pluł śluzem, wymiotował i ogólnie nie czuł się najlepiej, w końcu ktoś wbił mu ostrze między jelita... Vilson skoczył na głowę Kraba, wbił nóż w miejsce stykania się płyt pancerza i wyłamał sobie sporą dziurę, w którą włożył lufę pistoletu.

- To za Savomira bestio - powiedział i nacisnął spust. Pocisk przebił naskórek, błonę, mięso, czaszkę, mózg i wyleciał przez aparat gębowy, wybijając kilka twardych jak kamień zębów. Krab znieruchomiał a Łowca zeskoczył z truchła. - Cholera... dokończę tę sprawę, obiecuję Sav...

Vilson wszedł do posiadłości. Miała aż cztery kondygnacje, nie licząc piwnic, ani wieży obserwacyjnej. Deski były przegniłe, zarośnięte i zbutwiałe. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające zapewne piękne widoki i członków rodu, jednak płutna wyblakły, albo były pokryte kurzem zmiesznym z gęstymi pajęczynami. Postanowił najpierw zbadać samą posiadłość i może znaleźć zwłoki jej właściciela i przy okazji wskazówki, co się tu u licha stało. Pokoje były zapuszczone, często jedynymi gośćmi były tam sporej wielkości włochate pająki, którym źle patrzyło z kilku par oczu. Mimo dokładnego przeszukania zakurzonej biblioteki, nic nie znalazł, postanowił więc udać się do wieży, na najwyższe piętro. Tam było to, czego szukał.

Między teleskopami, kryształami, fiolkami z zaschniętymi cieczami, słojami z tkankami znajdował się stół, krzesło i gospodarz posiadłości.

Victor del Tubin był ubrany jak na szlachcica przystało - wyszywana złotymi, lekko już wytartymi nićmi kamizelka, jedwabne spodnie. Tylko twarz nie była szlachecka, zapadła i pergaminowa skóra, puste oczodoły, zęby leżące w kupce na kolanach... do tego wyrazista dziura po kuli na lewej skroni i pistolet skałkowy w dłoni...

- Chyba sam już nie wytrzymałeś, kolego... Ale co to? - Vilson spostrzegł jakąś księgę na stole. Była obita w skórę, prawdopodobnie ludzką. Wyryty był tam jakiś dziwny symbol trójkąta z iksem... większość kartek była wyrwana i pozostały po nich zwęglone kawałeczki na posadzce. Łowca postanowił przyjrzeć się ocalałej części zapisków.

28 GRUDNIA , 665 RPWC.

Nazywam się Victor del Tubin, moi przełożeni zainspirowani dziwnymi opowieściami i mitami, rozkazali mi bym to zgłębił. Zacząłem od Upadłych Ksiąg, dokładnie tomu II, znanego z paranormalnych historii, legend i tak dalej... do tego trochę lektury z tomiszcz z uniwersytetu w Monkenmarcie... całe życie odczuwałem obecność... "czegoś" w tej posiadłości. Zachęcony, zatrudniłem kilkunastu ludzi, zdolnych przebić się przez kurhany moich przodków do najstarszych i najgłębszych fundamentów... jutro zjeżdżają się do mych włości. Trza ich godnie przywitać.

29 GRUDNIA, 665 RPWC.

Prace się przedłużyły, dopiero zabierają się do pracy... trochę się denerwuję. Gdy pewnego razu zaprosiłem w moje progi duchownego, rzucił się że schodów, wcześniej wyłupił sobie oczy łyżeczką do herbaty... kilku robotników zaczęło skarżyć się na migreny, jednak kazałem im dalej pracować, w końcu za to im płacę...

1 STYCZNIA, 666 RPWC.

Migreny się nasiliły, sam je czuję...dziś dwóch z dwunastu pracowników popełniło samobójstwo... ukryłem ciała, a reszcie powiedziałem, że wrócili do rodzin...

4 STYCZNIA, 666 RPWC

Dziś w piwnicy odnalazłem resztę robotników, pownijali sobie kilofy w serca... Ale otworzyli przejście choć częściowo. Dokończyłem roboty kilkoma uderzeniami łopatą. Mym oczom ukazały się schody, pamiętające zapewne Stare Czasy... prawie kilometr schodzenia w dół i zobaczyłem zatrzaśnięte na cztery spusty drzwi i kościotrupa z pękiem kluczy... nie wiem czemu, ale zacząłem otwierać kolejne zamki. Wraz z każdym otwartym, źrenice mi się coraz bardziej rozszerzały tak, że nikły przed chwilą blask pochodni stawał się oślepiający, oddech mi przyśpieszył, krew gotowała, uroniłem nawet kilka łez... czułem takie ciśnienie, gniotło mnie... gdy wrota się otworzyły...

6 STYCZNIA, 666 RPWC,

Powyższą wypowiedź pozostawiłem niedokończoną że względu na poszanowanie dla ludzkiej psychiki, która u mnie dawno odeszła w niepamięć! To najgorsza abominacja!

To coś... gdy poczuło ciepło pochodni, powiew wiatru, ludzki oddech... przebudziło się i opanowało moją psychikę! Zagłusza stateczne myśli, nasyła koszmary z innego, zapomnianego świata! I nie mogę się od tego uwolnić!

12 STYCZNIA 666 RPWC.

Kończą mi się zapasy... Ale zostały mi jeszcze ciała robotników. Ten stwór opanował nie tylko moją psychikę, ale i okoliczny las, sprawił, że rozrasta się w zastraszającym tempie! A nie mogę nawet stąd wyjść! Nie chce mnie wypuścić! Bawi się mną, karmi... jak karmił się strachem i niewiedzą robotników... kontakt z przełożonymi się urwał, nie chcą pomóc... więc spalę ich sekrety, które mi powierzyli! I nikt już ich nie odczyta.

20 STYCZNIA, 666 RPWC.

Większość ciał zaczęła się rozkładać, śmierdzą przy obróbce termicznej, a smakują nie lepiej... Ile jeszcze pociągnę? Nie wiem...

28 STYCZNIA, 666 RPWC.

Już się poddaję. Nie mogę z tym walczyć. Pozostaje jedno. Mam tu pistolet i kulę, patrzę na to, gdy piszę te słowa własną krwią. Te koszmary się nie skończą, a będzie gorzej... Moje ziemie zyskały status Dzikiej Puszczy. Może kiedyś... ktoś uwolni te ziemię od niewyobrażalniej zgrozy czającej się pod najniższymi fundamentami.

Niżej podpisany,

Victor del Tubin.

Łowca schował dziennik do plecaka.

- Idę po ciebie, Zgrozo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro