37

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Łowca zszedł po krętych schodach na parter, a stamtąd do piwnic. Minął regał pełen zatęchłych beczek, prawdopodobnie z winami. Schodził coraz niżej. Przez kuchnię, gdzie dookoła oprawionego ludzkiego udźca kręciły się myszy, szczury i muchy, zwabione zgniłym odorem ciała. Tu schody się kończyły, a zaczynała drabina. Na niższym piętrze znajdowały się sarkofagi i rodzinne grobowce. Większość nietknięta. Tu i ówdzie leżały porzucone kilofy, miski z drugim śniadaniem, kaski… dopiero głębiej widniała dziura w zaprawie i kręte stopnie.

Po długim spacerze w głąb jądra ziemi, Vilson znalazł przedsionek, wielkie metalowe drzwi zamknięte na cztery spusty i rzeczonego trupa z kluczami. Klucze rozmyślnie zabrał z ciała Victora del Tubina, nim opuścił wieżę obserwacyjną. Gdy zaczął otwierać zatrzaski, zaparło mu dech w piersiach, zakrztusił się. Pochodnia która jakimś cudem nadal się paliła, oślepiła go. Jednak dalej, nieprzerwanie, uwalniał kolejne zatrzaski. Gdy opadł ostatni, złapał za klamkę i otworzył wrota.

To, co ujrzał, było iście potworną abominacją.

Na środku wielkiej groty znajdowało się wielkie na dwa metry serce, zawieszone na grubych żyłach, znikających w suficie i podłodze, pompujących zieloną krew. Serce poza tym, że wyglądało jak organ pompujący krew u człowieka, posiadało kilka nienaturalnie wykręconych i przeraźliwych twarzy na całej swej powierzchni. Te twarze coś szeptały, krzyczały i wydawały inne, niemiłe ludzkiemu słuchowi odgłosy.

Gdy mordy ujrzały Łowcę, podniosły skrzeczący wrzask, plunęły dziwną zieloną cieczą, która wypaliła dziurę w podłodze.

- Cholera jasna… - sapnął blady jak ściana Vilson, wyciągnął pistolet. Strzelił że dwa razy, jednak Serce nic sobie z tego nie robiło, dalej pluło kwasem, w dodatku zaczęło wpływać na postrzeganie Łowcy - zamgliło mu oczy, ścisnęło jelita tak, że ten wymiotował.

- Ty… już koniec z tobą… YUMD GULL UMDER FERTURRUS ALBENNARDENUS DEUSSUS ORTUS YERTUN! - ryknął mężczyzna i zaczął strzelać w główną żyłę. Abominacja poczuła gorzkość inwokacji, bo zrobiła się bardziej agresywniejsza  - YUNDRUS ERUS WAKUND RETUN POTTUR!

Wtem główna żyła pękła, wylała kwas na swojego właściciela i odpadła z sufitu, skąd pociekło jescze trochę cieczy. Zadymiło się. Twarze ryknęły, zgodne co do zamiaru zamordowania swego gościa. Jak na komendę, pozostałe żyły odłączyły się od podłoża i ścian. Monstrum, nie przerywając wrzasku, zaczęło się toczyć w stronę Vilsona, który uskoczył w ostatniej chwili. Gdy manwer się nie powiódł, żyły ustawiły się jak odnóża pająka. Człowiek i potwór krążyli po sali, patrząc na siebie i przewidując następne ruchy. Łowca skoczył, lecz była to zmyłka. Tak naprawdę przeturlał się pod Serce i z całej siły wbił miecz w jedną z twarzy. Ta wygięła się jeszcze bardziej, buchnęła kwasem, jednak Vilsona już tam nie było. Był z tyłu i traktował kolejną mordę srebrnymi kulami, które ta połykała jak obiadek.

Gdy skończyły się kule, Vilson sięgnął po ostatnią deskę ratunku. Wepchnął do jednej z gąb, wybijając pdzy tym brzydkie zęby, granat zapalający. Następnie pognał do wyjścia i schował się za framugą metalowych wrót. Chwilę później huknęło, buchnęło gorąco, rozległ się okropny skrzek. Kiedy wrzaski ucichły, Łowca wyjrzał na swoje dzieło. Cała sala była usłana tkankami, kawałkami twarzy, dymiącym kwasem, śluzem i krwią.

- To za Sava - mruknął i zaczął wspinać się z powrotem na powierzchnię, ku jasnemu niebu i słonecznemu światłu...

TYMCZASEM

Śniegu było coraz mniej, oddalali się od gór. Byli już blisko granicy Ziemi Kryka Mocarza.

- A ty? Co zrobisz, gdy już pozbędziesz się tego świecidełka? - zapytał Bertram.

- Nie mam do czego wracać. Nie na Starych Stepach, a i pewnie w całym Berawen, skoro ta ziemia będzie pod władaniem demona. Ruszę na Zachód. Zacznę od nowa, nowe życie, nowa tożsamość… Wiele się zmieni…

- Wybacz, że ci przerwę. U Kryka Mocarza… Nie jestem zbyt mile widziany, wiesz, przeszłość i tak dalej… kilka osób ucierpiało, jednak wolę to, niż Dolinę… ja będę gadać, ty siedzisz cicho. Jasne?

- Jasne.

Przez resztę drogi milczeli, aż do granicy, gdzie stało kilku mundurowych.

- Któż tam idzie? - zapytał jeden z nich.

- Twój przyjaciel, spóźniłem się na szukanie Czarnej Księżniczki… Ale mam od niej list.

-Zaiste? Pamiętam tylko jej męża Rycerza Białego, co ma jedno oko przyklapnięte.

- Co to za teatrzyk, do cholery? - spytał szeptem Andrew.

- Hasła i odzewy, siedź cicho… Tak, mam oko klapnięte, za dużo ciepła od Wielkiej Gwiazdy.

- Ha! Witaj, Bertramie. Dawno cię u nas nie było.

- Prawda, ale wiesz, jak to jest, Mart… - zaśmiał się Bertram, podając strażnikowi kopertę z Świętymi Monetami.

- Wiem… - powiedział Mart i niespodziewanie walnął Bertrama w twarz i powalił na ziemię. Był szeroki w barach, czapka schodziła mu na oczy. Jak w ogóle znaleźli dla niego mundur?

- Twój kolega się ruszy, kulka w łeb. Jesteście aresztowani.

- No chyba nie… Mart… dam ci więcej… weź - jęknął zrezygnowany Bertram.

- Za późno, morderco. Czasy się zmieniły. Teraz nie bierzemy w łapę. Zostaniesz powieszony, twój wspólnik dostanie dożywocie z torturami, albo też stryczek, co tam! Tfu, zwyrole… zapakować ich na konie, związać i zakneblować! Jedziemy do Pastillanu!

TYMCZASEM

- Uch… coraz zimniej. Daleko ta przełęcz? - spytała Maria.

- Nie… dzień drogi, półtora… -mruknął Filip.

Wtem zza kamienia wyskoczył jeden z ostatnich okazów Niewolników Mgły. Carl pchnął bagnetem, który wbił się w pierś potwora, który zawył. Maria wyciągnęła nóż i portaktowała nim jego szyję, skąd buchnęła rzadka krew.

- Myślałem, że wybiliśmy wszystkich… a tu proszę… - Filip z zaciekawieniem trącił nogą martwe ciało.

- W dzisiejszych czasach niczego nie możemy być pewni - powiedział Carl, spluwając. - Ruszajmy dalej, nie ma się co zatrzymywać…

Droga z czasem stawała się coraz bardziej stroma, szli już pod górę. Na dodatek zaczął padać śnieg, oblepiając im ubrania i włosy.

- Brrr…. - szczęknął Carl. - Na szczęście już blisko

TYMCZASEM

- Monkenmart jest imponującym miastem - pomyślał Gerg i trudno było się z tym nie zgodzić. Piękna, gotycka architektura, wielkie place, ogrody, parki, samooczyszczający się system ścieków… wszystko powstało na potrzeby największej znanej uczelni w Berawen. Uczyli się tam najlepsi, wychodzili mądrzejsi, tworzyli więcej. Niestety, Łowca razem z jarlem Peterlinem Rayd nie miei czasu zwiedzać placówki oświaty, gdyż byli umówieni w pałacu razem z głowami rodu Drynn i jej najbliższym otoczeniem. Pałac był przestronny,  gobeliny, witraże, obrazy, błyszczące podłogi, dywany, nawet fontanny.

Wszystko uwydatniało bogactwo i prestiż gospodarzy, ustawione właśnie tak, by każdy kto wejdzie, wiedział kto jest górą. Gości było co niemiara. Szlachta, magnaci, hrabiowie, baronowie… klasy wyższe. Przy wejściu do głównej halli stał sam Thompson Drynn. Wysoki, z burzą siwych włosów, wąski nos i krótka broda, wszystko wskazywało, że on tu jest gospodarzem. Wyglądał wprost majestatycznie w czerwonej pelerynie z cienkiego płótna ze złotymi guzikami i naszyciami.

- Ach! Witam, witam, panowie! Jaka radość was widzieć! Pan Łowca, jeśli się nie mylę? Będziecie mieli o czym pogadać… Hej, tak, chodź tutaj, proszę. Ten tu też jest Łowcą Plugastwa… - Thompson Drynn wyciągnął zapraszająco ramię do jakiegoś gościa.

- Witaj, przyjacielu… - powiedział ciepło mężczyzna poruszający się o lasce.

Gerg znał ten głos, nie raz razem stawali naprzeciw niebezpieczeństw, byli w końcu najlepszymi przyjaciółmi z dzieciństwa...

- Harry? - zapytał Kurt.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro