39

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

BERAWEN, VERED, 404 Rok Po Mgle.

Gerg nasłuchiwał uważnie. Okno jego pokoju było umiejscowione na piątym piętrze sierocińca, ale kilka metrów pod parapetem znajdował się dach sąsiedniego budynku. Mógłby spokojnie wyskoczyć, gdyby nie kraty, zamontowane dla zwiększenia bezpieczeństwa placówki. Główne wejście było na noc zamykane, poza tym dyrekcja wystawiała warty na korytarzach... więc o przemknięciu też nie było mowy. Dlatego czekał. Aż się doczekał.

Pojedynczy stuk kamienia o szybę wybudził Kurta z oczekiwania.

- Zamontowałem hak. Na pewno chcesz to zrobić? - Rozległ się cichy głos.

- Tak. - odparł od razu Gerg.

Krata zatrzeszczała, a po chwili została wyrwana razem z kawałkami zaprawy. Przyjaciel zaczepił hak o kratę, a drugi koniec liny do balustrady naprzeciwko i uwiesił się na linie, jak najbliżej okna Kurta. - Ktoś coś słyszał?

- Prawdopodobnie. Dlatego musimy się spieszyć. Pozostała niecała godzina do wschodu - powiedział cicho Harry, łapiąc przyjaciela z wysokości. - I właśnie dlatego musimy się spieszyć.

- Dobra. Prowadź.

Chłopcy zeskoczyli z dachu przybudówki na markizę osłanijącą jakiś przydrożny stragan. Wtem pięć pięter wyżej rozległy się krzyki i kilka głów wyjrzało na zewnątrz.

- No i się zorientowali. Spadamy! - krzyknął Harry i pognał uliczką w dół. Wirden wyminął strażnika i zniknął w cieniu, niestety Gerg nie miał tyle szczęścia i wpadł na mundurowego.

- Zgubiłeś się, chłoptasiu? Te wrzaski, to chyba po ciebie, nie? Milczysz, więc tak, to po ciebie. No chodź, nie chcesz więcej kłopotów... - Policjant uśmiechnął się miło.

Gerg co prawda kłopotów miał aż nadto, jednak nie zamierzał wrócić już nigdy do sierocińca, więc w sumie nie miał nic do stracenia. Piętą kopnął strażnika w krocze, łokciem wybił mu kilka zębów i pognał zaułkami, aż przekleństwa przestały dolatywać jego uszu. Wbiegł do opuszczonego na skutak pożaru budynku, zapach spalonego drewna ciągle unosił się w powietrzu, a podłoga była czarna od sadzy. Mieszkała tu dwójka małych dzieci, jednak zginęło tylko jedno, Malbert, a drugie, Fray uciekło i gdzieś się ukrywa. Gerg znał ich dość dobrze, za dawnych czasów często spędzali czas na zabawach.

Kurt wbiegł na drugie piętro po czymś, co kiedyś było schodami i wyszedł na niestabilny balkonik. Widział stąd sporą część panoramy nabrzeża, oraz swój cel - starą latarnię morską, wystającą ponad Mur. To tam musiał się dostać. Wtem kilka starych szyn i wkrętów pękło na skutek działania niedawnego pożaru i ciężaru młodzieńca. Balkon zaczął spadać, gubiąc po drodze deski i metalowe poręcze, aż mała platforma grzmotnęła na ziemię. Gerg wygrzebał się spod desek i zaniepokojony coraz bliższymi odgłosami pościgu.

Otrzepując swoje nocne ubranie z drobin sadzy i czarnego pyłu kluczył uliczkami, nasłuchując szczekania psów tropiących i nawoływań milicjantów. Siedzieli mu na ogonie. Gdy byli już za zakrętem, ktoś złapał Kurta za kark i pociągnął w jeden z zaułków.

- Spokojnie, to ja - powiedział Harry. - Już nas minęli. Teraz przemkniemy ulicą Złotnika, stamtąd na plac Pickersa i będziemy na miejscu. Jeszcze zdążymy.

Odczekali kilka minut, po czym pod osłoną kończącej się nocy przeszli na opustoszały plac z pomnikiem generała Aarona Pickersa, następnie zeszli po drewnianych schodach na dawne molo. Wzdłuż opuszczonych kiosków doszli na wzgórze, na którym znajdowała się latarnia. Kurt rozbił kłudkę sporym kamieniem, minęli zakurzony pokoik należący do stróża i zaczęli się wspinać po krętych schodach, aż dotarli na samą górę. Widok był oszałamiający.

Mgła spowijająca Wielki Słony Ocean rozbłysła pod wpływem wschodzącego słońca, oświetliła czubek Muru oraz molo i zaczęła wspinać się na nieboskłon.

- Chwalmy słońce... - mruknął Harry, siadając na krawędzi zniszczonej barierki, Gerg oparł się o kolumnę.

- Coś niesamowitego...

- Taaa... To co teraz? Nie wracamy do sierocińca?

- Co ty... czas zacząć nowe życie... życie, którego będziemy panami! - zaśmiał się blondyn, poprawiając binokle.

- I to ja rozumiem - Harry poklepał po plecach najlepszego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miał.

BERAWEN, MONKENMART, 758 RPWC.

- To było szesnaście lat temu... tyle się pozmieniało... - pomyślał Gerg, idąc korytarzem wyłożonym marmurem. Napotkał wzrokiem Harry'ego.

- I jak? - zapytał Wirden.

- Spotkałem rodziców, pogadaliśmy i powiedziałem, że Rayd chciał z nimi porozmawiać, zaproponowałem, że posiedzę z dzieckiem. Mamy pół godziny.

- Idealnie... Ruszajmy. Gdy wejdziemy, złapiesz brzdąca, a ja wstrzyknę jad Wąglanoida... unicestwi głód krwi, zwierzęcość i parę innych, niepożądanych rzeczy... to do dzieła!

Stanęli po obu stronach framugi i otworzyli drzwi. Mammert Drynn Rayd siedział na podłodze i bawił się drewnianymi klockami. Od razu wyczuł srebro, tak niebezpieczne dla wampirów. Pokręcił głową.

- Nie dzisiaj, Łowcy... - powiedział głębokim głosem i skoczył na Harry'ego, przewracając go. Gerg złapał dzieciaka za kołnierz, jednak ten grzmotnął go w biodro, wyrwał się i pognał w dół schodów. Skulony Kurt złapał rzuconą przez Wirdena strzykawkę i ruszył za wąpierzem po schodach. Przeskakiwał po dwa stopnie, jednak mimo to dziesięciolatek był szybszy, aż zniknął za drzwiami gdzie znajdowała się łaźnia. Na środku, otoczony kolumnami parował gorący basen pełen pachnącej kwiatami wody. Gdy Łowca wpadł do pomieszczenia nie dojrzał przeciwnika, poczuł go dopiero gdy ten wyskoczył zza framugi, uczepił się jego pleców i wpił kłami w szyję. Gerg zachłysnął się powietrzem, zamachał rękami. Wtem jakaś siła odrzuciła małego krwiopijcę od Kurta. Był to mały drewniany zabawkowy klocek, rzucony z bliskiej odległości.

- Nie dzisiaj, wampirze. Poddaj się. Wiemy, że w głębi duszy jesteś przerażonym dzieciaczkiem... daj sobie pomóc - Harry krążył dookoła dziecka, ściskając laskę jak miecz, kręcąc młynki w powietrzu.

- Ha! Nie wydaje mi się, Łowco... - Mammert nie dokończył, bo cienka laska świsnęła i trafiła go w skroń. Tymczasem otumaniony trochę Gerg wbił rurkę strzykawki w szyję dziecka i wtłoczył zawartość. Mammert Drynn Rayd padł an kolana, jego drobna figura zardżała, krótkie, czarne włosy stanęły dęba, zrobił się blady. Para kłów wypadła z jego szczęki na mokre kafelki. Zemdlał.

- Wybudzi się... - mruknął Harry, podając przyjacielowi ręcznik, by się wytarł z krwi. Wyciągnął drugą strzykawkę. - Pokaż to... wytworzyłem na wypadek, gdyby któryś z nas został ugryziony. Nic ci nie będzie

Rurka drugiej strzykawki zniknęła w powstałym lejku od ostrego kła. Kurt zadygotał, gdy poczuł ostrze w swoim brzuchu.

- Co... - sapnął. - Nie mogę się...

- Tak. Sparaliżowałem cię, byś uważnie słuchał. Nie zmienisz się. To lek opracowany przeze mnie i moich pomocników - Tu Harry wyciągnął ostrze ukryte w główce łaski, schował je do pochwy i pokazał znak na swojej dłoni. - A oni nie lubią, gdy ktoś węszy w nie swoich sprawach. Więc gdy ujrzysz taki symbol, nie wtrącaj się, dobrze? Siedź też cicho. Cokolwiek piśniesz, nawet malutkie zdanko, znajdą cię. Jesteś moim przyjacielem, a oni uratowali mi życie, mam wobec nich dług, a oni mają wielkie plany względem mnie. Oto przyjacielska rada: nie wtrącaj się. Nie chcę, by coś ci się stało. Ze śpiączki wybudzisz się za jakiś tydzień, może więcej... nie martw się, ten paraliż jest przejściowy. Zatem... do zobaczenia, Gerg. Pamiętaj co ci powiedziałem.

Harry popchnął przyjaciela do wody.

- Mam tu rannego! Medyk! Szybko! - krzyknął, a gdy kilku służących rzuciło się na pomoc, Wirden wycofał się do ciemnego korytarza, w którym czekał już na niego Hembrey.

- I jak?

- Wyśmienicie. Zrozumie lekcję. Nie będzie myszkować w naszych sprawach. Nic tu po nas. Wykonaliśmy naszą część zadania. Chodźmy stąd.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro