45

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gerg ocknął się. Leżał u siebie, w siedzibie Łowców na Wyspach. Za oknem rozległy się podniesione krzyki.

- I patrz, co narobiłeś! Co, co, co teraz zrobisz? Nic nie zrobisz do cholery!

- Spokojnie, Anders, nie denerwuj się, zaraz wyklepiemy, mówię ci... - mówił Patrik, inny Łowca.

- Na pewno już nie wyklepiesz! Zresztą co tu wyklepywać? Wóz w strzępach, by gorzej nie rzec...

- No to przełożymy z mojego wozu i damy do twojego, na pewno się zmieści...

- Jaki idiota... Co chcesz przekładać? Nie da się! Ani nie przełożysz, ani nawet nie pomalujesz! Na Atlura, mój powóz... - chlipał Anders, kopiąc resztki swojego transportera, leżące w kupie pod murem.

- Zbudziłeś się. Dobrze... Niestety, mam dla ciebie kilka wieści. Niekoniecznie dobre. Po pierwsze Savomir poległ w Puszczy, jednak dokończyłem dzieła za nas obu. Po drugie... Masz kłopoty. Poważne. Dziedzic Monkenmartu umarł. Przez twoje łowy. W dodatku Peterlin Rayd jest wpieniony, bo z nim tego nie obgadałeś. Gdy byłeś nieprzytomny przez te dni, mówiłeś różne rzeczy, wiadomo że w malignie to mówiłeś... Ale było to niepokojące. Bardzo. W nieznanym języku, dialekcie... Nie wiem. Ale głowy na Wyspach zadecydowały. Chcą cię zamknąć na Wyspie Jęków... chyba że udowodnisz swoją niewinność, jednak to będzie trudne. Ten Harry... Zniknął. Jego mocodawca, Hembrey za niego poręczył słowem rycerskim i zeznaniami wielu możnych, więc z nim sprawa jest prosta. Niewinny. To się skupili na tobie. Dotarli do Doktora Helmuta Kalkena. On im nagadał, jakich to rzeczy się dopuszczałeś, rozdwojenia osobowości, bezsenność, kaleczenie zwierząt... Jakby sam był święty, znachor jeden... Ale masz przejebane. Musisz zniknąć, nim przyjdą... - Vilson uwijał się po pokoju, chodził tam i z powrotem. - Jeszcze jedno. Znasz ten symbol? Znalazłem w Puszczy.

Vilson pokazał obitą w skórę księgę z trójkątnym symbolem.

- Ta... Kojarzę. Doktorek ma taką samą. Co w tym jest?

- Niewiele. Victor del Tubin zdołał spalić większość notatek. To jakaś potężna organizacja, działająca w utajnieniu, od bardzo, bardzo dawna... To co zostało wskazuje na to, że się od niego odwrócili, lecz wcześniej zmuszali go do kopania pod posiadłością. Szukali broni, sądząc po tym, co tam znalazłem... W każdym razie, jesteś na ich celowniku. Pomogę ci zniknąć. Możesz wstać?

- Yhm... Taaa - mruknął Gerg, jednak gdy stanął podpierając się metalowego stołka, ten runął na podłogę z brzękiem. Na zewnątrz rozległy się krzyki, tupot kilkunastu par nóg. - Cholera!

- To po ciebie. Zwlekali, czekali aż się obudzisz... to pewnie ta pielęgniarka im doniosła, Alberta się nazywała...

- Pracuje dla Kalkena... Muszę się ulotnić

Wtem szyba z trzaskiem pękła i do pokoju wpadła mała tubka, która zaczęła wypuszczać zielonkawy gaz.

- Już! Ruszaj- sapnął Vilson, wypychając Kurta na korytarz, sam padł nieprzytomny na podłogę. Osłabiony Łowca ruszył oparty o ścianę w dół schodów, jednak zamiast po nich zejść, stoczył się ciężko. Tuż pod nogi brygady w pełnym rynsztunku. Jednak sam tego nie widział. Ze zmęczenia zemdlał.

Obudził się później, nie wiedział gdzie jest. Wszystko było takie... czyste, lampy świeciły jasnym, białym światłem. Jechał łóżkiem na kółkach, kilku mężczyzn w białych fartuchach prowadziło łoże do jakiegoś niewiadomego celu. Odpięli pasy, którymi był przytrzymywany, nie miał nawet siły się bić, walczyć, tylko jak lalka dał się zaciągnąć do ciemnego i chłodnego pomieszczenia.

- 36! Masz współlokatora! Odsuń się pod okno! Albo użyjemy siły! - krzyknął jeden z pielęgniarzy.

Rozległ się kwik i chichot, człapiące kroki. Zawleczono Gerga na łóżko, przykryto kocem i zatrzaśnięto ciężkie jak od sejfu drzwi.

- Zostaliśmy sami... Przyjacielu - Były to ostatnie słowa, jakie usłyszał Kurt. Zasnął.

TYMCZASEM

- Jesteśmy coraz bliżej... Może zdążymy nawet na egzekucję - mruknął Filip, popędzając konia.

- Ale wtedy my go nie dopadniemy. I nie przejmiemy Oka... A przydałoby się choć je zdobyć, jeśli na zemstę nie ma sznas - zasapał Carl. Było nadspodziewanie ciepło. Pogoda ostatnimi czasy wariowała.

- Coś i na to poradzimy - powiedziała wesoło Maria. Była zadowolona, bo w karczmie Pod Krową wygrywała w pokera jak mało kto. Tym samym szybko się wzbogaciła.

- Ile jeszcze? - zasapał znów po kilku minutach Carl. - Na Atlura, jak gorąco

- A wolisz iść pieszo? Tam jest woda, jak chcesz się obmyć - wskazał głową Treg.

Yorkish oddał mu wodze, sam zeskoczył z siodła i ruszył ku studni. Nabrał z wiadra wody, obmył twarz. Po chwili zdjął mokrą od potu koszulę i wylał na siebie całą zawartość wiadra. Kilka przechodzących obok panien westchnęło, widząc jego nagi, umięśniony tors, przypatrywały się jeszcze chwilę, mając nadzieję, że młodzian odsłoni coś więcej. Nie odsłonił.

Zarzucił koszulę na plecy, obwiązał rękawy jak szalik i odebrał wodze.

- Masz powodzenie wśród dziewcząt, nie ma co - pokiwał głową Filip.

- Hmm... nie zwróciłem na to szczególnej uwagi - pozornie zamyślił się mężczyzna. - No, ale nie ma co mitrężyć. Ruszajmy przez skwar do celu, a gdy go osiągniemy, napiję się lodu pełnej szklanicy...

- Chyba jak sobie wyrąbiesz... tu nie ma lodu. Jeszcze. Ale pewnie będzie... zresztą nie wiem, popędź konia, panie Yorkish! Coś w tyle zostajesz! - krzyknął Filip z rozbawionym grymasem na twarzy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro