48

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Merry Grubkins siedział w stróżówce i popijał herbatę. Patrzył na szereg lampek z przypisanymi doń numerkami, oznaczeniami cel. Gdyby któraś z nich się zapaliła, dyżurny miał bić na alarm i wezwać grupę uderzeniową, która miała sprawdzić, co z pacjentami. Sensory działały cały czas, badając zużycie tlenu. Gdyby ten wskaźnik gwałtownie spadł, pozostawały trzy rozwiązania. Albo jeden z więźniów dostał zawału, albo popełnił samobójstwo, albo został zamordowany przez współwięźniów.

Po pamiętnej aferze z osadzonym A154B, zawsze wysyłano cały oddział, tak na wszelki wypadek...

Tej nocy było spokojnie, wszyscy spali. Merry czytał książkę pod tytułem "Architecturae Magnifienciencis czyli o malunkach Rzadkich i Niespotykanych" pióra jednego z najlepszych pisarzy tamtych czasów, wybitnego kronikarza i filozofa Victora vel Tubina. Gruba książka pochłonęła stróża do tego stopnia, że z początku nie zauważył migania lampki na panelu. Światło świeciło na czerwono nad tabliczką z podpisem "36 C". Oderwał wzrok od lektury, gdy jego uszu dobiegły głośne huki z końca korytarza. Dochodziły z pokoju oznaczonego "36 C". Spojrzał na panel, po czym pięścią uderzył w przycisk alarmowy. Rozległy się krótkie, przerywane syreny. Po chwili na korytarz wpadł oddział złożony z pięciu ludzi w kamizelkach przewlekanych metalowymi płytami. Trzymali karabiny, u pasa zwisały im sztylety, twarze zasłaniały hełmy z przyłbicami. Bez słowa minęli stróżówkę.

Grubkins, niski łysy grubas w okularach jak denka od słoików zabarykadował się w pokoiku, z szuflady wyciągnął pistolet. Wiedział kto jest przetrzymywany w tej celi... Znał jego przybranebi prawdziwe nazwisko. I najgorsze było to, że nie wiedział do czego ten człowiek był zdolny. I naprawdę się bał.

Tymczasem jeden z komandosów otworzył drzwi oznaczone numerem "36 C" i zamarł. Na środku posadzki rozlane zostało wiadro pełne fekaliów, w których czołgał się jakiś mężczyzna,ten nowy, przeniesiony dwa dni wcześniej...

- Proszę... pomocy - wyszeptał, wyciągając błagalnie rękę. Natychmiast dwójka ludzi złapała go pod ramiona i wywlokła na korytarz, sadzając pod ścianą, po czym wrócili do towarzyszy, trzymając broń w pogotowiu. Cela była ciemna, toteż pierwszy żołnierz zapalił latarkę i zaświecił. Nic nie znalazł, dlatego wszedł głębiej. To był błąd. Uczepiony rur biegnących po suficie Błazen spadł na plecy niczego niespodziewającego się mężczyzny jak grom. Tymczasem Gerg podwędził odwróconemu strażnikowi sztylet i poderżnął mu gardło. Gdy jego towarzysze usłyszeli rzęrzenie, obrócili się. Dostali serią z karabinu, padli jak muchy.

- I jak? - spytał Błazen rozciągając ręce po skręceniu dowódcy oddziału karku. - Gotowy?

- Jasne - Uśmiechnął się Gerg.

Zgarnęli po sztylecie i kilku dodatkowych magazynkach i ruszyli cicho korytarzem.

- Czekaj... - mruknął 36, kolbą rozwalił kłódkę i otworzył niewielką skrzynkę z podpiętymi do niej przewodmi i rurkami. Znajdowały się tam bezpieczniki. Bez zastanowienia wyrwał kilka z nich, nożem porozcinał kable. Wszystkie główne światła zgasły, za to rozjarzyły się nikłym, czerwonym blaskiem żarówki awaryjne.

Tymczasem Merry Grubkins zaszył się w swoim pokoju i ściskał kurczowo pistolet, drżał na całym ciele. Nie mógł wezwać większego oddziału, nie było zasilania. Pozostało modlić się do Atlura o łaskę i Trura o odwagę, a do Orlando o miejsce w Pośmiertnym Ogrodzie. Wtem skobel w drzwiach zatrzeszczał i pękł, a drzwi z rozmachem uderzyły o ścianę, odbijając na niej ślad.

Merry Grubkins nie zdołał nawet krzyknąć, dostał pociskiem prosto w twarz.

- Dobra... Znajdź na panelu coś, co zdalnie otworzy wszystkie cele w bloku, to ma osobny system zasilania... Ja przeszukam szafki - mruknął 36 i zaczął otwierać szufladki. Wszystkie były zapełnione akatami w porządku alfabetycznym, po chwili znalazł swoją teczkę, a w niej drugą, z prawdziwymi danymi. Mimowolnie uśmiechnął się na widok swojego starego nazwiska i zdjęcia sprzed lat. Był wtedy innym człowiekiem. Szybko je zamknął, podniósł zapałki z biurka, zapalił jedną i podpalił papiery. Patrzył jak płoną jasnym ogniem, jak cała jego przeszłość znika w popiele i dymie...

- Znalazłem - powiedział Gerg. - Naciskać?

- Naciskać. Nic nas tu nie trzyma, wręcz przeciwnie. W chaosie łatwiej zniknąć

Po kilku sekundach wszystkie cele w bloku C stały otworem, a zbudzeni więźniowie ciekawie wyjrzeli na ciemne korytarze.

- Na nas już czas, przyjaciele, ale nie zostawimy was samych! Dostaniecie wolność! I nastanie szaleństwo - zaśmiał się 36 przez interkom.

Zabawa naprawdę się zaczęła. Szaleńcy przebili się do bloku B, A oraz D, zmagając się z ochroniarzami. Tymczasem Gerg Kurt i 36 zeszli do zalanego krwią holu, przeskoczyli kilka ciał ochroniarzy i pacjentów, następnie przebiegli ociosanymi kamiennymi schodami nad brzeg. Porwali pierwszą z brzegu łódkę z żaglem.

- Gdzie teraz? Do Monkenmartu? Taką szalupą? - zapytał Kurt

- Nie. Teraz na Essos, do Doktora Helmuta Kalkena. Zdobędę kilka rzeczy, które ten dupek mi zabrał... Jak tylko to załatwię, czym prędzej pędzimy do Monkenmartu, lepiej byśmy nie zostali na Wyspach dłużej, niż to konieczne... Ty ze względu na niełaskę Peterlina Rayda, ja natomiast jestem zbyt charakterystyczny, można by rzec.

- Tak. Załatwmy to szybko...

Następnego ranka Doktor jak co dzień zasiadł na ganku swojej kliniki, kostur oparł o poręcz ławki. Patrzał na Ocean, na glony porastające poszarpane skały wystające z ciemnej toni, na kraby pustelniki, małże, rozgwiazdy i wszelkie inne żyjątka. Na chmury i słońce. Na wszytsko. Nagle spostrzegł coś, co odbiegało od codziennego widoku. Mianowicie porzuconą łódź dryfującą na spienionych, niespokojnych falach. Zaciekawiony zaczął schodzić zarośniętą ścierzką nad brzeg.

Poczekał, aż szalupa będzie w miarę blisko, po czym kosturem zaczepił o burtę i z wysiłkiem przyciągnął do siebie. Rozglądał się po jakichkolwiek śladach ludzkiej obecności na poładzie, jednak żadnych nie znalazł. Gdy miał się już odwrócić zrezygnowany, dostał czymś w tył głowy. Padł na wznak, ktoś złapał go za kark i przewrócił na plecy. Kalkena oślepiło słońce, dopiero po dłuższej chwili zobaczył zarys dwóch sylwetek.

- Kim wy jesteście, czego chcece -wysapał.

- Wiesz kim jesteśmy. To za twoją sprawą spojrzeliśmy w twarz szaleństwa na Wyspie Jęków, prawda, Gerg?

- Prawda - Przytaknął drugi mężczyzna, splunął. - I nadszedł czas wyjaśnień. I zapłaty.

- Tak... zapłaty - mruknął pierwszy. Ale, obgadajmy to na spokojnie, w ustronnym miejscu...

Nim Helmut się zorientował, dostał końcem kostura w skroń. Zemdlał.

Gdy się ocknął, ujrzał swój gabinet. I znajomych oprawców.

- O! Zbudziłeś się! Wyśmienicie! Wiesz... Nie będę owijał w bawełnę. Chcemy zemsty. A nic nie jest takie mściwe, jak niszczenie czegoś, co stworzyłeś... już się tym zajęliśmy, tak sobie smacznie spałeś... - Uśmiechnął się Błazen, odsunął się na bok, ukazując stos ciał, spośród których Kalken rozpoznał swoich pacjentów i cały personel.

- Ty... ty potowrze - wysapał blady medyk.

- Ja? I kto to mówi? Ty, Doktor Helmut Kalken, mój były mentor i przyjaciel, ten któremu ufałem bezgranicznie! Zdradził. A za zdradę jest kara! Tamci pocierpieli swoje... Ale teraz pocierpisz od kłamstwa. Tak, kłamstwo. Wmawiałeś, że to ty jesteś taki wyjątkowy, na przykład temu tu Łowcy. Że to ty stworzyłeś niesamowity pistolet, którym się tak chełpisz! To nieprawda! Ja go stworzyłem! A ty mnie okradłeś! Mnie, Cyrusa Flokk'a! Mnie się nie okrada! - ryknął mężczyzna, przyłożył ostrze lufy do gardła Doktora. Widział jego strach, jego panikę, brak nadziei na ujście z życiem.

- Gerg... Gdyby nie ja... Twoje zwłoki leżałyby na dnie Wielkiego Słonego Oceanu, gdyby nie ja, nie zdobyłbyś Lancy Świętego Króla Gregoria, gdyby nie ja, nie zyskałbyś łask Peterlina...

- Słowa, słowa, słowa... Ja wtedy umarłem, gdy przyjaciel prawie mnie zabił. I się odrodziłem. Na nowo. Z czystą kartą. Nie obchodzisz mnie. Obchodzi mnie sprawa, sprawa Łowców na Wyspach Klanu Rayd. Po tobie nikt nie zapłacze. Skończysz zapomniany w jakiejś mogile... W końcu co robimy z ciałem?

- Hmmm... Zatopimy? Spalimy? Multum możliwości - zasępił się Cyrus Flokk.

- Spalmy. Razem z całym tym miejscem.

- Nie! - zawył Helmut, siłująć się z więzami. - Nie możecie... przeklęci! Moja śmierć zostanie pomszczona! I tym razem wy za to zapłacicie!

- Może tak, może nie... Nowy porządek. Czasy się zmieniają. Nastanie nowa władza, a stara zostanie zmieciona. A nowa władza, to nowe zasady, nowa chierarchia, nowe metody. Moje metody. Metody i władza Cyrusa Flokk'a, Błazna i Kuglarza, jak zwykł mówić mój świętej pamięci brat... i tak się stanie, zaprawdę, mówię ci, Helmut. Tak się stanie.

- Ty? Ha! Ty masz rządzić? Nikt za tobą nie pójdzie, a twoje imię rozwieje wiatr - Doktor Helmut Kalken nie dokończył swojego wywodu. Krew z rozciętego gardła zalała mu fartuch, a dziura po kuli w przegniłej części twarzy dokończyła dzieła.

- I taki uśmiech to ja rozumiem! - Zaśmiał się Błazen, wzkazując poderżnięte gardło starca.

- O! Łowca... Witam znów, cóż to, słyszałem, że został pan wyklęty... - mruknął z niepokojem znajomy Kurtowi przewoźnik. - O... Widzą panowie, śpieszno mi do domu, ziemniaki żem na ogniu zostawił...

- Zamknij mordę i oddaj łajbę. Nie tą. Tą co mi dałeś rok temu. Wiem że masz, wiem że wygrałeś ją w karty, wiem też, że nie jest zarejestrowana. Nie obchodzi mnie to. Chcę ją, a ty nie chcesz dodatkowego pępka, prawda? - zagadnął Flokk, celując w brzuch przewoźnika.

- Nie... Nie chcę nieprzyjemności

- Właśnie. Gotuj więc takielunek, a żywo, czas nagli...

- Tak, oczywiście... A coż to jest, na Atlura... Łuja bije od Kliniki Klakenowskiej jaka...

- Co mówiłem o czasie? Śpiesz się!

- Tak, panie, wybacz panie... Wszystko gotowe, a i zapasy są, bom miał wypływać za dwie godziny...

- Zamknij się. Gdzie łajba.

- Za mostkiem, na lewo. Żagiel biały z jedną szarą łatą, bo mi się przetarł...

Więcej przewoźnik nie powiedział, gdyż zwalony silnym uderzeniem kolby pistoletu wypadł z chlupotem za burtę, łykając wodę i idąc na dno jak kamień.

- Zawsze oszukiwał w karty - splunął Cyrus Flokk. - No, nie stój jak słup soli, Gerg! Ruszaj!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro