49

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Szybciej się nie da? - zapytał zdenerwowany Andrew. Był roztrzęsiony, twarz miał szarą, lekko pomarszczoną, oczy nabiegłe krwią.

- Nie. Ale tak czy siak mamy kilkugodzinną przewagę. Trakt jest wygodny, a śnieg ukrywa nasze ślady - powiedział Bertram i popędził konie. Wóz potoczył się po drodze ze skrzypem, wierzchowce zachrapały.

- Ile jeszcze? Ile dni, tygodni? Już czuję jak słabnę - zasapał Shone.

- Nie wiem. Mniej niż tydzień do Zjednoczonego Traidelhallu. Stamtąd przez Quintę, czyli majątek rodu Drynn. Potem na południe. I już... Brzmi prosto, jednak myślę, że wiele nas jeszcze spotka...

- Przetrwamy wszystko. Musimy. Po prostu musimy... Jeśli chcemy żyć w bogactwie. A ja bardzo tego chcę.

TYMCZASEM

- Carl. Spokojnie. Zamęczysz go.

Yorkish nie reagował na słowa Filipa, kłuł konia ostrogami, aby rozwinąć większą prędkość. Z zamyślenia wyrwało go trzepnięcie w ucho.

- Za co?!

- Za twoje podejście. Nie dajmy się ponieść emocjom! Mamy ważniejszy cel, jakim jest uchronienie Berawen, albo i całego znanego nam świata przed katastrofą! Nie myśl tylko zemstą, bo się na tym przejedziesz! - krzyknął gniewnie Treg.

- On ma rację, Carl. Mamy zadanie. Wszystko inne jest drugorzędne. Też chcę śmierci tego skurwysyna, ale to w niczym nie pomoże. Najważniejsze jest teraz Oko Mosforu. I na tym powinniśmy się skupić. - powiedziała poważnie Ratt. - Beatrice by tego chciała. Byśmy doprowadzili tę sprawę do końca. Wiem, że ty też tego pragniesz. W jednym Bertram miał rację. Jego śmierć nie zwróci życia Williamowi. A największą karą dla niego nie będzie śmierć, tylko życie. Ujrzy, jakim potworem się stał. O ile już to wie...

- Może macie rację... Przepraszam, poniosło mnie... - Carl przełknął ślinę, przetarł oczy. - Tęsknię za nimi. Za tatą, za Beatrice. Teraz zostaliście mi tylko wy. Nie chcę was stracić, jesteście dla mnie jak rodzina... A oślepiło mnie coś tak prymitywnego jak mszczenie się...

Dalszą część drogi przejechali w milczeniu. Zatrzymali się na popas na niewielkiej polance, rozpalili ognisko, zjedli po kawałku kurczaka, bochenku chleba, przepili piwem z manierek. Zasnęli wycieńczeni po znojach ostatnich dni... obudziły ich ciche pokrzykiwania. Nim zdążyli się rozbudzić na dobre, leżeli związani na ziemi.

- Proszę, proszę... co my tu mamy? Gagatki z Pastillanu, robiące raban i zamieszki, utrudniając milicji pracę... Poszczęściło się nam, nie chłopy? Taki skarb... Wykupię za nich moje dobra, i jeszcze mi zostanie - Uśmiechnął się raubritter Krys don Pot, chudy jak patyk, w starej rodowej zbroi z herbem czarnej sowy na żółtym tle. Krótkie, tłuste czarne włosy miał zaczesane na lewo, prawą stronę jego twarzy zdobiła blizna poniesiona najpewniej w boju. W krótkiej bródce, widać było to wyraźnie, zalęgły się od dłuższego czasu wszy, do tego łupież... Upadły rycerz był już tylko ogarkiem ze świecy, którą był lata temu, za czasów uczciwego wojowania i służbie namiestnikowi.

- E! Krys! Co z końmi? Mają konie -powiedział jeden z przybocznych.

- Weźcie je, przydadzą się... To panowie... Na koń i do Pastillanu!

Skrępowani byli przypięci do siodeł pasami, by nie uciec, albo by uczynić ucieczkę trudniejszą.

- Tośmy wpadli - mruknął Filip.

- Poczekaj, mam pomysł  - szepnął Carl, wychylił się w lewo, naprężając szeklę łączącą pas z siodłem. Następnie z całej siły szarpnął. Za pierwszym razem nic się nie stało. Podobnie za drugim. Poza tym że ten sam przyboczny zwrócił na nich uwagę, a gdy Yorkish padł na ziemię, ruszył w ich stronę dobywając noża.

- Stać karawana! Towar postanowił wziąć wolne! Zajmę się tym -   Podprowadził konia, zsiadł z niego i przykucnął nad więźniem. - Kolego... Po co ci to było? Za takie zachowanie musi być kara. Wybierz. Lewe czy prawe ucho? Tylko szybko...

Zamiast odpowiedzi, zbrojny dostał z dyni w twarz.

- Kurwa! Mój nos - zawył, łapiąc się za narząd smarkaczniczo-oddechowy. Tymczasem Carl złapał zębami rękojeść noża, a ostrze wbił w osłoniętą szyję przeciwnika. Ten zakaszlał, zacharczał, upadł na plecy i bezskutecznie próbował zatamować krwotok. Gdy tak się tarzał, Yorkish wsunął ostrze pod pachę, następnie zsunął je do przegubów, aż złapał je koniuszkami palców. Chwycił pewniej i zaczął energicznie piłować więzy, dźwigając się na kolana. Oswobodziwszy ręce i nogi, wstał z nożem gotowym do akcji. A ta nadchodziła wielkimi krokami.

Z początku roześmiani raubritterzy, wytrzeszczyli oczy na trupa swego kamrata, przenieśli je na byłego już więźnia. Łowca wiedział, że to osłupienie nie potrwa długo, więc rzucił się do przyjaciół, rozciął im pasy i supły.

Gdy tylko oswobodził Marię, podczas gdy Filip rozcierał zdrętwiałe dłonie, bandyci wrzasnęli, dobyli sztyletów i strzelb. Filip zdzielił pierwszego z nich w szczękę, wyrwał mu flintę i wystrzelił prosto w brzuch, przeładował. Pusta lofka puknęła metalicznie o kamienny trakt. Yorkish wbił nóż w plecy drugiego draba, wyrwał mu karabin maszynowy i puścił serię po reszcie nikczemników. Maria z mocą uderzyła trzeciego w twarz, wybijając mu kilka zębów.

- Suka - splunął tamten, kopnął ją w brzuch. Kolejny kopniak miał trafić w ramię, jednak kobieta złapała jego nogę pod pachę, łokciem uderzyła w kolano. Mężczyzna jęknął, gdy dwa palce trafiły w prawe oko. Zwinął się w kłębek, a wtedy Maria wykonała cios kończący, czyli kopnęła z półobrotu w głowę.

Na placu boju pozostał tylko Krys don Pot i jeden z przybocznych, który przerażony rozwojem wydarzeń, porzucił pistolet i zniknął w krzakach.

- Uciekaj, dupku! Jak tylko załatwię tych tu, ty będziesz następny, psie! - ryknął raubritter z sową w herbie. -Dla niego znajdę cień miłosierdzia, zabiję szybko! Wy takiej łaski nie doświadczycie!

Założył hełm, przyłbice, w jednej ręce dzierżył miecz, w drugiej rewolwer. Wystrzelił dwa razy. Za pierwszym Treg zrobił unik, niestety kolejny pocisk rozciął mu skroń i wystrzępił kapelusz.

- Heh... Za łeb nic nie szkodzi... Ale kapelusz? Chyba naprawdę szukasz śmierci - wyszczerzył się Filip i wystrzelił ze strzelby. Śrut wbił się w napierśnik, tylko niektóre z kuleczek dosięgły skórzanej tuniki i gołego ciała.

- Tylko na tyle na ile cię stać? - wysapał don Pot, naciskając spust jak szalony. Pozostałe kule wypuszczane w złości chybiały, ręka mu latała na wszystkie strony. - A, chrzanić to, rozprawię się z wami konwencjonalnie.

Odrzucił broń palną, złapał miecz obiema rękami. Zrobił zamach, czubek ostrza rozciął Marii rękaw. Uskoczyła, przeturlała się i wbiła sztylet pod pachę, tak że przebił naramiennik od wewnątrz.

- Ach! Cholera - zawył i upuścił miecz, który podniósł Filip.

- Wybacz, ale to za mój kapelusz - wysapał zalany krwią cieknącą że skroni Treg, okręcił się i z niewyobrażalną siłą przebił naramiennik, hełm, kołnierz tuniki, skórę, żyły, tętnicę, mięśnie i kości, finalnie zostawiając głowę wiszącą na paśmie skóry. Mocny kopniak i łeb potoczył się po kamieniach, brukając je ciemnoczerwoną posoką...

Pierwszy Łowca opadł bez sił na kolana.

- Dajcie mi chwilkę... Zabierzcie wszystko, co może się przydać... Broń, jedzenie... Odpoczniemy chwilę... potrzebujemy tego chyba wszyscy.

- Tak - wystękał Carl, a widząc krew tryskającą z przeciętej tętnicy, dodał. - A jak jego familia się za nami rzuci?

- Nie rzuci, chyba mają na tyle instynktu samozachowawczego... A nawet jeśli? Będziemy daleko. Nic nam na razie nie grozi. Wyruszamy o świcie... rozpalę ognisko, zimno się robi... i konie się rozbiegły, cholera... Musimy dojść do jakiejś wsi i nabyć. Bertram i ten drugi jadą przez Traidelhall... szacując, za jakiś tydzień tam będą. Ruszymy jutro, mamy trochę czasu w plecy... Ale dotrzemy tam za jakieś dziesięć dni, jeśli śnieg nie ustąpi... Słuchacie mnie?

Nie słuchali.

Spali.

TYDZIEŃ PÓŹNIEJ

Po pustej bibliotece rozbrzmiewał stukot laski. Brak studentów nikogo nie dziwił, wszakże nastała zimowa przerwa od nauki, która kończy się pierwszego dnia nowego roku, dokładniej 759 Roku Po Wojnie Centralnej. Mężczyznę niepokoił za to brak jakiegokolwiek personelu, zawsze obecnego. Zaniepokoił go brak mężczyzny udającego posąg całe posąg, stojącego w najdalszym końcu biblioteki, zawsze lustrującego przechodniów, i gdyby któryś z nich dotarł za blisko sekretu Ligi Słowa, miał zabijać bez wahania. Było pusto.

I to niepokoiło Harry'ego. Wolno otworzył tajemne przejście, powoli zszedł po schodach, i z ociąganiem przyłożył dłoń do symbolu. Wrota ukazały mu pobojowisko. Kilkunastu członków sekty leżało martwych na stołach i posadzce, kilku konało. Wirden odkręcił główkę laski, kurczowo trzymał długi sztylet. Przywarł do ściany, nasłuchiwał. Z oddziału finansowego usłyszał wytłumione krzyki, poszedł w tamtą stronę. Uchylił drzwi od gabinetu, skąd dobiegały. Zobaczył Wilbura. Miał zaklejone usta taśmą.

Harry z początku chciał wyswobodzić studenta, jednak coś przeczuł. I wiedział jak temu zaradzić.

- Postaraj się niezbyt mocno krwawić, mam nowe buty... - Uśmiechnął się przepraszająco i poderżnął Wilburowi gardło. Ten zachlipał, zadrżał, rzęził jeszcze trochę, aż znieruchomiał. Wyklęty Łowca poszerzył rozcięcie, odciął sznureczek przyklejony do wewnętrznej strony taśmy, drugą ręką wydobył granat.

- Mądryś... A to się w dzisiejszych czasach ceni - Uśmiechnął się Cyrus Flokk. - Nie to co Hembrey... nie było co zbierać! A skoro Hembrey nie żyje, prawa ręka Albusa Murrenmann'a, a skoro Murenmann też nie żyje, potomek założycieli, sam mianowałem się na dowódcę, następcę, namiestnika, głowę rodziny, zwierzchnika, jak tam chcecie. Krótko, teraz ja tu rządzę. Znam twoją historię, panie Wirden, nie myśl, że nie... Łowca, nieszczęśliwie zakochany w swoim mentorze, nieszczęśliwie żonaty, i nieszczęśliwie dzietny... Yorkish sprawił, że nieszczęśliwie... kierowany zemstą, przystałeś na plan Białego Rycerza, chciałeś zawojować świat, ale wszyscy wiemy, jak się to skończyło... Łzami, odrzuceniem, krwią... Ale się zmieniłeś... Czy wręcz przeciwnie? Oszukałeś swojego przyjaciela, przez was rozpęta się wojna między Raydami, a rodem Drynn... zostawiłeś i zdradziłeś, Wirden. Zostawiłeś Gerga Kurta na pastwę losu, a przecież dorastaliście razem, znaliście się jak nikt... Skąd więc taka zmiana?

- Nie chciałem tego... Byłem zaślepiony ideami, myślałem, że coś znaczę w tej grze. Jednak to nie prawda. Jestem kolejnym pionkiem na szachownicy, którym król rozkazuje... I jego mają się słuchać, a niesubordynacja jest karana, najczęściej śmiercią. Wiedziałem, że Gergowi nic się nie stanie, przeciwnie, wstanie i będzie walczyć dalej... Pewnie mnie teraz nienawidzi, ale zrobiłem to dla jego dobra. Gdyby nie przestał węszyć, skończyłby w rowie, albo gorzej. Wykluczyłem go z najcięższej rozgrywki, bo mi na nim zależy... Bo myślę o nim jak o bliskim przyjacielu, jedynym, jakiego kiedykolwiek miałem... Mimo że on pewnie ma mnie za drania i zdrajcę.

- Yhm... A gdybyś mógł mu teraz coś powiedzieć, co by to było?

- Przepraszam, Gerg. Za wszystko...

- Przeprosiny przyjęte  - Do pokoju wkroczył Gerg Kurt we własnej osobie. - Dobrze cię widzieć, Harry. Swoją drogą, wyglądasz jakbyś zobaczył ducha...

Mężczyźni padli sobie w ramiona, w przyjacielski uścisk, jakiego im od dawna brakowało. Gdy pierwszy szok minął, Kurt opowiedział całą swoją historię, podobnie zrobił Harry, jednak tym razem wyznał prawdziwą wersję wydarzeń, od wyjścia z Nowego Jurgam, aż do dnia dzisiejszego. Jego przyjaciel słuchał z uwagą.

- To było dawno. Byłeś inny. Miałeś swoje racje... Mimo wszystko jesteś moim przyjacielem, a na przyjaciół zawsze można liczyć. Pamiętaj o tym.

- Ty też druhu...

- Więc, skoro wszyscy są pogodzeni, Gerg, ja też ci dziękuję, za wszystko... Tu masz wszystkie dokumenty i dowody, za czasów starego rządu, zaznaczam. Wynajął ich Thomson Drynn, i to powinno starczyć Peterlinowi. Nastanie krótkie spięcie, poskaczą sobie do gardeł, może krótka wojenka... Takie są koszta, które nowy rząd musi znosić, ale co zrobisz? Nic nie zrobisz... Jakbyś czegoś potrzebował, wyjdź na główny rynek jakiegokolwiek miasta i krzyknij "Ominus Magnusum Opron". Wtedy się skontaktujemy. I w miarę możliwości pomożemy. Twój statek odpływa za godzinę, radzę się pośpieszyć.

Gdy drzwi za Gergiem się zamknęły, Błazen spojrzał na Wirdena.

- Potrzebuję twojej pomocy, Harry. Mam sprawę w okolicy Nowego Jurgam... Byłbyś tak miły i pojechał ze mną? Dawno, bardzo dawno nie byłem w Dolinie... A teraz, gdy się rozrosła i rozwinęła, to już w ogóle...

- Dobrze, panie Flokk... Pojadę z panem.

- Ach, skończ z tym panem! Mów mi Cyrus. Nie ma czasu do stracenia. Pozostały personel i ci, którzy popierają moją sprawę muszą uprzątnąć ten cały bałagan, zwerbować nowych ludzi... Ale część z nich zabiorę ze sobą, przydadzą się nam. Za dwa dni płyniemy do Veredu, stamtąd wozami i konno do Jurgam. Tak będzie najszybciej. Przy okazji, chciałbym przyjrzeć się waszemu Pierwszemu Łowcy, niejakiemu Filipowi Tregowi... Jak wróci z wyprawy, oczywiście. Spokojnie, lincz z ich strony ci nie grozi. Zadbam o to. To jak? Zgadzasz się?

- Zgadzam się, Cyrusie. Piekielnie się zgadzam - Uśmiechnął się Harry Wirden i łyknął podany mu przed chwilą kieliszek.

- Za przyszłość i nowy rząd! Niech przeszłość rozpłynie się w nicość, niech żyję ja! Niech wraz ze mną żyje śmiech! - zaśmiał się Błazen, pijąc alkohol i rozbijając szkło o ścianę.

- A tak serio, znajdź kogoś, kto to sprzątnie - dodał poważnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro