53

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nastał mrok, gdy czwórka konnych na trzech koniach znalazła się pod ścianą lasu.

- Nie ma innej drogi? - spytał Filip.

- Chyba że chcesz pan na około, kilkadziesiąt mil na wschód, i drugie tyle na południowy-zachód... zgaduję że nie. Zatem to jedyna droga - mruknął von Quevern zsiadając z konia. Opróżnił juki, wyciągnął spory, dwuręczny miecz i schował go do pochwy na plecach. Klepnął wierzchowca po zadzie, wcześniej wyszeptał mu kilka słów do ucha. Reszta koni pognała za nim.

- Co teraz? Bez koni... - zaczął Carl.

- Spokojnie, panie Yorkish... Nie uciekną, będą na nas czekały. Zapewniam.

- Mimo wszystko mam opory przed tym lasem...

- Boisz się własnej przeszłości? Teraźniejszości? Czy przyszłości? Las to wyczuje, a gazy, którymi nas uraczy ukażą halucynacje, które należy brać z rezerwą. Niech Atlur nad wami czuwa, niech opary szaleństwa nie przejmą wódz waszych umysłów! Wkraczamy - zakrzyknął Albrecht.

- Wygląda na to, że są tu ludzie z zdolnościami rozsadzania ludzi po kątach, godnymi twoich, Pierwszy Łowco - Uśmiechnął Carl. - A co ty tam chowasz?

Wyrwał mu pudełeczko, które bezradnie chciał schować za pazuchę.

Opuścił ręce zrezygnowany.

- Pierścionek? - zapytał zdziwiony Carl. Wytrzeszczył oczy.

- Cicho! Nie chcę by...

- Maria!

- Cholera - syknął Treg.

- Filip chce ci coś powiedzieć.

- Tak? Co? - Ratt podeszła do nich.

- Emm... Wtedy, pod Pastillanem, gdy zabiliśmy raubritterów... Zmieniłem się... Stałem się dziki. Widzieliście mnie, jaki wtedy byłem... Cieszę się, że nas to nie poróżniło. Dziękuję wam.

- Nie ma za co, Filipie... Chodźmy, nasz nowy przyjaciel się niecierpliwi...

Weszli w las. Ogarnęła ich duchota, napierająca ze wszystkich stron. Gdy tak szli, Filip podszedł do Yorkisha.

- Po cholerę to zrobiłeś? - syknął ze złością.

- Chciałem tylko pomóc.

- Acha... Dam sobie radę sam... Czekam na odpowiedni moment, a ten jeszcze nie nadszedł. Myślałem że jako przyjaciel będziesz mnie wspierał...

- Pewnie, że cię wspieram, tylko chciałem przyspieszyć tę chwilę niezręczności, i może coś uciułać, a nuż byś wyznał wszystko, co leży ci na sercu?

- Niestety, nie wyszło... Może w innych czasach... O ile takowe nadejdą.

Szli między listowiem, aż dotarli do zwisających lian. Wtem jakaś wiewiórka spadła z gałęzi wprost na jeden z pąków, który pękł i wypuścił zielony gaz. Zwierzątko zachłysnęło się, zakręciło, opadło bezwładnie.

- Może byśmy się zakryli - Zaproponowała Ratt, jednak nim ktokolwiek zdążył to zrobić, Starszy Brat Albrecht zaczął trząść lianami tak, że chmura gazu pogrążyła okolicę.

- Zakryć? Prawdę? To puste sztuczki heretyków! Tylko poddanie się prawdzie nas wyzwoli! - krzyknął Albrecht von Quevern stłumionym głosem.

Więcej nie słyszeli, padli nieprzytomni na trakt.

MOSFOR, OKOŁO TRZYDZIESTU LAT TEMU.

- Hej, Maria? Zostałabyś z Carlem? Muszę załatwić... Hmmm... Kilka spraw...

- Jasne, panie Yorkish - odpowiedziała dziewczynka. Lubiła całą ich rodzinę, wszak to oni zabrali ją z ulicy, wynajęli jej pokoik w szkole z internatem. Co weekend spotykali się u Yorkish'ów i spędzali czas na pogawędkach.

- Mów mi Will, ile razy mam powtarzać... No nic, lecę... Do zobaczenia.

Mężczyzna wyszedł, a dziewczyna obejrzała mieszkanie. Było skromne, jak na trzyosobową rodzinę. Kuchnia połączona z jadalnią, sypialnia małżeństwa, obok mały pokoik dziecięcy... Do tego biuro komisarza, w którym znajdowała się spora biblioteka. Mała łazienka. I tyle. Na ścianach brak było jakichkolwiek obrazów, a tapety były smętne, brudnoszare.

- Gdy Carl podrośnie, będzie żądał zmian w wystroju, jakieś kwiaty, może obrazek... - rozmyślała, chodząc po holu. Rozległo się pukanie.

- Kto tam? - zapytała, wspinając się na palce, by wyjrzeć przez wizjer.

- Przyjaciel Willa, z pracy, proszę mnie wpuścić... Mam zabrać tylko kilka dokumentów... - usłyszała gruby głos.

Już miała nacisnąć klamkę, gdy ujrzała mężczyzn przez wizjer. Pierwszy był zamaskowany, chusta na twarzy, drugi miał kominiarkę... Nim zrozumiała, co się święci, bandyci włamali się do mieszkania. Maria chciała ukryć małego Carla, jednak silne pchnięcie draba i jej głowa spotkała się z blatem stołu. Straciła przytomność.

- Kurwa, Martin?! Musiałeś? - spytał ten w kominiarce, klękając przy dziewczynie.

- A co cię ona obchodzi? Mamy robotę, Eryk. Wszystko albo nic - burknął Martin, wyciągnął strzykawkę i wtłoczył jej zawartość do żył niemowlaka. Gdy ten przestał się szamotać, Martin wydobył scyzoryk i zaczął wycinać jakiś kształt na policzku dziecka.

- No, perfekcyjnie. Dobra, ruszajmy... Stary może się zorientować.

Wyszli cicho z kamienicy i zniknęli w zaułku.

- Ha... Teraz Liga sowicie nas wynagrodzi... Tylko wrzucić ciałko do jeziora - Martin nie dokończył, gdyż wpierw dostał sztyletem pod pachę, następnie w szyję. Eryk wyrwał bobasa ze zdrętwiałych rąk bandyty.

- Nie sądzę, kolego... Mam plany co do tego dzieciątka. Ma przeżyć. I nie zdradzę Williama. Ale Carl musi zniknąć z Mosforu.

- Ty draniu - wyjąkał Martin ksztusząc się i tocząc krew z ust. - Jak tego dokonasz, co?

- To już moja rzecz.

HRAUTTENGARD, TRZYNAŚCIE LAT TEMU.

- No chodź, Carl  - wyszeptała Amanda Gattler.

- Dopiero co zerwałem z...

- Nie ważne. Chodź, będzie miło, mówię ci!

Coś huknęło w fabryce opodal, Gdy Carl odwrócił głowę, Amanda złapała go za rękę i pociągnęła w zaułek, przyparła do muru. Zaczęli się całować, głęboko i namiętnie. Po jakimś czasie Gattler odsunęła się trochę od chłopaka, zaczęła zmysłowo kołysać biodrami i rozpinać bluzkę...

Reszty można się domyślić.

STARE STEPY, KLASZTOR SREBRNYCH SŁOWIKÓW, DAWNO TEMU. OKOŁO TRZYDZIESTU LAT TEMU.

-Nasz Brat, którego mamy tu, przed nami, ukończył Święte Próby, okazał szlachetność i odwagę! Ma dwadzieścia dwa lata, mimo to umysł ma sędziwy i pełen wiedzy, serce wielkie, pełne religijnego powołania! Oto Brat Albrecht von Quevern, którego tu i teraz Rada Starszych, ze mną na czele, Illiusem Perpem, mianujemy go Inkwitorem, jak jego kuzyna Dirka von Queverna, z tym wyróżnieniem, że Brat Albrecht dokonał jeszcze jednej, sekretnej próby! Nie jest łasy na mamonę, działa z powołania, jak wcześniej wychwalałem! Żadne nasze podejście go nie złamało! Gratulacje! Teraz powstań, Starszy Bracie Albrechcie von Quevern, Starszy Inkwizytorze! Witamy w szeregach Inkwizycji!

BLIŻEJ NIEOKREŚLONE MIEJSCE. CZAS NIEZNANY. PRZEBŁYSKI PRZESZŁOŚCI I PRZYSZŁOŚCI.

Filip stał pośrodku śnieżnych pustkowi, gdzieniegdzie ponad taflę lodu i warstwy śniegu wystawały resztki wież, baszt czy chorągwi... było to za Starych Czasów. Zimny Ląd... Bo tak zwała się ta okolica, była ongiś królestwem, którego nazwa została zapomniana. Rozegrała się tu wojna, między ludźmi, takimi zwykłymi, pod komendą Króla Gregoria, zwanego Świętym, a Ludźmi z Naah, przybyłymi z innego wymiaru i czasu.

Z miejsca, gdzie Treg stał, widział wyrwę w ziemi, biegnącą w poprzek całego Zimnego Lądu. Po drugiej stronie była cisza. Pozorna. Wtem słońce rozbłysło na fioletowo i po prostu rozleciało na kilkanaście kawałków, które zawisły na nieboskłonie, świecąc nieregularnie... zaczął padać deszcz ze śniegiem, tak pozornie myślano. Miast zmrożonej wody, z nieba spadały niebieskie komety, jak ta z Nowego Jurgam. Kilka z nich uderzyło na drugą stronę Zimnego Lądu. Nagle krople wody, wielkości domów spadły prosto w długi krater, zamarzając na miejscu, tworząc swego rodzaju mostki. Aż po szczelinie zniknął wszelki ślad. Z drugiej strony wyrosły pokraczne sylwetki, powstające ze śniegu. Coś krzyczały, jednak wśród huku spadających komet i kropli wody nie było nic słychać. Filip zadziałał instynktownie. Porwał długą Lancę Świętego Króla Gregoria, wbiegł na taflę lodu i wbił ostrze. Podłoże pękło i zapadło się, a Filip Treg razem z nim. Z góry dobiegało tylko jedno słowo.

- Naah!

Kolejna wizja. Tym razem pierwsze spotkanie z Carlem. Wśród płomieni i wizgu Bertrama. Potem Vered, zasysanie Mgły, ocalenie Doliny Lart...

Wizje się urwały. Pierwszy Łowca dźwignął się na nogi. Reszta była już rozbudzona.

- O! Ocknąłeś się! Cóż wskazała ci opatrzność Atlura? - zagadnął Albrecht.

- Że musimy się spieszyć. I to bardzo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro