57

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Śpisz?

Dziecko nie odpowiedziało. Dziecko... niemowlę jeszcze.

- I po co ja się pytam... I tak nie odpowiesz - mruknął Eryk Getwald biorąc łyka z manierki. Byli już niedaleko Hrauttengardu, Poe pewnie na nich czekał.

Mężczyzna złapał zawiniątko z małym Carlem i ruszył tunelem. Drogę oświetlał mu tylko nikły blask latarenki przyczepionej do pasa, echo dudniło po tunelu.

- Ha! Jesteś... Długo ci zajęło - Uśmiechnął się Poe.

- Tak... Opiekuj się nim, dobrze?

- Jasne. Ze mną nic mu nie grozi. A ty? Oni... Nie wiedzą, prawda?

- Nie. Nikt nic nie wie. I tak zostanie. Póki żyję, nikt go nie skrzywdzi. No cóż... Czas na mnie. Niech Atlur nad tobą czuwa, Poe. I nad tobą, Carlu Yorkish. Żegnajcie.

Echo przycichło, światło latarni zblakło. A Poe kołysał w ramionach zawiniątko.

- Żegnaj, Eryku Getwaldzie. Niech Atlur i nad tobą czuwa - szepnął i zniknął w ciemności.

Carl patrzył na słońce, albo na to, co z niego zostało... Kilkanaście różnej wielkości świecących na fioletowo odłamków, na tle nieba koloru krwi... Bo któż przypuszczał, że nastanie Koniec Światów, a nawet najobrzydliwsze potwory, monstra, demony i inne Plugastwa przebudzą się z wiecznego snu, czy to naturalnego, czy wymuszonego srebrną kulą i mieczem wbitym w serce?

Nikt się tego nie spodziewał. Dała o tym znać dopiero Wielka Gwiazda, krusząc się na kawałki, sprowadzając na Kontynent lekki chłód i inny kolor światła, niczym pryzmat. W takim świetle widziało się więcej tego, co Plugawe, więcej abominacji i mutantów...

- Lepsze to niż Mgła? - zapytał sam siebie Carl, drapiąc się po brodzie. Tak, zapuścił lekką bródkę i ściął swoje niegdyś dłuższe włosy. Czemu? Dla wygody. I komfortu pracy wśród krwi nieumarłych, golemów, gryfów, Wilkorów i innych, jak się już rzekło, Plugastw. Ale najgorsi byli Ludzie. Nie zwykli. Z nimi można było się jeszcze jako tako dogadać. Ale nie z tamtymi Ludźmi. Ludźmi z Naah.

Yorkish rozejrzał się po pobojowisku. Kilka z tych potworów już przedarło się na Stare Stepy, wywołując panikę i postrach. Zjadali mieszczan, chłopów, szlachtę i władców żywcem, a jeśli chcieli się zabawić, gryźli swoje ofiary, zatruwając je swoją śliną, mającą silne właściwości halucynogenne. Takie przypadki, ugryzione, najczęściej widziały swoje najgorsze lęki tak realistycznie, że popełniali samobójstwa, nie chcąc już ich więcej doświadczać.

Mężczyzna ruszył do reszty uczestników Nowej Krucjaty. Za bardzo się zamyślił, został w tyle...

NIE... TO NIE JEST TERAZ... TO DOPIERO BĘDZIE. ALE TERAZ BĘDZIE TERAZ. O... DOKŁADNIE TU I TERAZ.

Carl popędził konia. Ten chrapnął i niechętnie przyspieszył. Ciągnął wózek z nieprzytomnym ciałem jednorękiego Inkwizytora. Ranę uprzednio opatrzono i zasklepiono, więc żadna infekcja czy powikłania mu nie groziły. Czasem tylko można odczuć ból w miejscu nieistniejącej kończyny, ale to naturalne...

Wtem, zza zielonej ściany małego zagajnika wychynął jeździec. Drugi pojawił się jakby z powietrza za małym orszakiem. Bo czy cztery osoby to dużo, panie Harper? Nie. To raczej mało. Konnych też było mało, ale niech to pana nie zwiedzie. Niby tylko dwójka. Ubrani w czarne jak smoła płaszcze, pod płaszczami żelazna tunika, kaptury naciągnięte na twarze. Pozostawały w cieniu, niezależnie pod jakim kątem się patrzyło... Ten z przodu trzymał gwintowaną laskę, jednym ruchem rozsunął ją na długość półtora metra. Drugi dzierżył cienką szablę i pistolet skałkowy. Do siodła przytroczony miał bicz.

- Udacie się z nami, panie Treg! Mamy do was sprawę, niecierpiącą zwłoki! - zakrzyknął gardłowo ten z laską.

- A jeśli mam ważniejsze sprawy na głowie? - spytał stoicko Filip, ukradkiem sięgając do kabury.

- Trza je odwlec. I jeśli się uda, nadrobić w czasie wolnym, o ile takowy nastąpi! Bo widzicie, pan Cresvik don Pot nie lubi czekać! A jeszcze mniej czekać lubi Hogel, pan na rodowym kasztelu. Za zabicie Krysa don Pot, głowy rodu, czeka kara! Którą właśnie na kasztelu poniesiesz!

W tym momencie kula przeszyła pierś rycerza. W sumie to przeleciała przezeń, nie pozostawiając najmniejszego nawet śladu.

- Dobrze więc, panie Treg. Rozprawimy się inaczej - syknął jeździec i zeskoczył z konia. Jego towarzysz zrobił to samo. Koń z wozem chrapnął, zatańczył w miejscu, gdy cieniste smugi, dymiące z szat obu mężczyzn wpłynęły zwierzęciu do nozdrzy.

- Stawajcie - rozkazał drugi upiór, odtroczył bicz i smagnął ziemię. W miejscu gdzie bat spotkał się z glebą pojawił się czarny, dymiący ślad.

- Ale zaraz będziecie leżeć...

Upiór z laską doskoczył, chciał grzmotnąć Filipa, jednak ten wbił mu sztylet pod pachę. Zamiast miękkości skóry i mięśni, czy twardości kolczugi... tylko pustka. Z rany wypłynął cień, syczący i dymiący wsiąknął w trawę. Długa laska wypadła z ręki na podłoże, przeniknęła przez nie, a po chwili wśród czarnych jak noc iskier spadła z nieba do drugiej ręki rycerza. Tym razem sięgnęła celu. Treg zatoczył się, złapał za głowę, która pękała mu w tamtej chwili od koszmarów, abominacji i cholerstw prosto z Krainy Cienia. Wiszące na hakach strzępki szkieletów darły się z bólu, nie mniej nędznie wyglądające płody turlały się po płonących schodach wprost w płynny ogień, lawę... Gdzieś krzyczała rozywana na czworo kobieta, tu i ówdzie szczękały i klekotały kości, wyrywane ze stawów. Wizje ustały, w samą porę. Gdyby trwało to dłużej, dostałby pałą drugi raz.

Odskoczył i z rozmachem wbił sztylet we wnętrze kaptura.

- Nie zabijesz mnie, śmiertelniku. Nie masz takiej mocy! Ale ja ciebie mogę i to bardzo boleśnie

- Zostaw! Pan kazał wyraźnie! Pojmać, nie zabijać! - warknął drugi czarno odziany, zmagając się z Carlem i Marią, którzy we dwójkę nieźle obili nocną marę, wyrywając jej bicz. - Ale ci... Tych zabijmy. Będzie łatwiej z właściwą robotą.

- ABUNDEN QUERTUSTENURUS BURTUS AURUTUSTURTUS ERTUWINUS NOMENUM OPOK! - krzyknął Albrecht von Quevern, ścskając w ręku rewolwer.

- Nie! - krzyknął upiór z laską, rzucił się ku Inkwizytorowi, jednak poświęcona kula przeszyła mu głowę, wysadzając ją na cieniste kawałki.

Drugi ruszył do konia, przerażony jak diabli, którym służył. Nie dotarł do konia. Pocisk przebił mu nogę powyżej kolana sprawiając, że zniknęła cała lewa noga. Zachwiał się i zarył w ziemię. Krzyczał coś w zapomnianym języku, podczas gdy koń, broń i ciało jego towarzysza znikały w czarnej chmurze.

- Komu służysz, piekielny pomiocie? Chyba że znudziła ci się druga noga - zaczął Albrecht, ruszając ciężko w jego stronę.

- Nie, błagam! Cresvik! Don Pot! Nie jest zwykłym magikiem, oj nie! Zwykły magik nie zawiera cyrografów i umów z Czarnymi Aniołami Upadłego!

Upiór nie dokończył. Zaskwierczał i rozpadł się na szczątki, które natychmiast zniknęły w dymie.

Cresvik don Pot patrzył jak czarna laleczka płonie w kominie. Zwrócił się do ostatniego z Trójki Czarnych Aniołów.

- Wiem jaką mają misję. Nie przeszkadzajmy im. Gdy Pierwszy zdzielił go laską... Dojrzałem jego myśli. I konsekwencje... Damy mu czas. Im wszystkim. Ale zapłaci. Później. Wyślę za nim Mistiriana. Z cyrografem. Potem go zabierzemy. Wyrwę z niego duszę, przeleję do fiolek i porobię parę eksperymentów. Możesz odejść, Trzeci...

Upiór skłonił się, rozpłynął w powietrzu.

- To jeszcze nie koniec, panie Treg... Gdy się z tobą uporamy... Zabiję Hogela, ten pijus trwoni majątek, tak jak jego poprzednik... A ja zrobię z niego należyty użytek tak, że świat padnie mi do stóp!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro