61

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Filip otworzył oczy. Siedział w swoim gabinecie w Nowym Jurgam, przed nosem miał szafkę z aktami. Wysunął jedną szufladę. Wewnątrz było zdjęcie nieba. Ale nie takiego zwykłego. Zamiast jednej Wielkiej Gwiazdy, na nieboskłonie rozsianych było kilka jasnych grudek, to co z Wielkiej Gwiazdy pozostało.

Wtem ktoś wszedł do pokoju. Ubrany był w długą, białą szatę, nosił krótką brodę, twarz zakrywał kaptur.

- Witaj, Filipie Treg. Nazywam się Mistirian Obedo. Nie słyszałeś o mnie. Ale ja o tobie wiele. Wiem z jaką misją zmierzacie. Ratunek świata. Szczytny cel, tyle ofiar po drodze... Między innymi Krys don Pot. A jestem przedstawicielem tego rodu... Można rzec przyjacielem rodziny. Spokojnie, nie zabiję cię, nie teraz. Zresztą nie mógłbym. Mam rozkazy. Nie to co do twoich przyjaciół. Podpiszesz cyrograf, upoważniający do tego, że po twoim powrocie do domu, w tym wypadku Nowego Jurgam, udasz się ze mną do siedziby don Potów. Dostaniesz trochę czasu, by zamknąć wszystkie przyziemne sprawy. Nikt nie jest bezkarny, powinieneś o tym wiedzieć.

- Co potem? Co ze mną zrobią?

- To już ich wola. Hogel pewnie sam ci wpierw przypieprzy, porywczy to człek... Pewnie potem tortury w wykonaniu Cresvika. Dalszego repertuaru atrakcji nie znam. Nie zabijemy twoich znajomych, włos im z głowy nie spadnie. Ale ty musisz zapłacić. Toć tyś zdekapitował Krysa don Pot.

- A jeśli to sen? Jeśli nie istniejesz?

- To sen. Ale ja w nim jestem. Ja go kontroluję. Mogę cię tu uwięzić i dręczyć koszmarami tak długo, aż się zgodzisz. We śnie miną stulecia, w realnym świecie minuta... A wtedy skrzywdzę twoją kobietę, Marię Ratt. Chcesz tego?

- Nie.

- Świetnie. Zatem... Oto cyrograf.

W dłoni maga, wśród iskier i cieni zmaterializował się pokryty sadzą i krwią papier. W drugiej ręce trzymał nożyk, którym naciął palec wskazujący Filipa.

- Podpisz

Filip zawahał się. Jednak jakie miał wyjście? Miał misję do wykonania, do tego nie chciał nikogo narazić, a na pewno nie Marię ani Carla. Podpisał.

Pergamin zniknął tak, jak się pojawił.

- Bardzo dobrze. Gdy czas nadejdzie, zabiorę cię ze sobą. Teraz się obudzisz i ukończysz misję. Już niewiele ci brakuje. Jeszcze tylko trochę. Powodzenia, Filipie.

Otworzył oczy.

Ujrzał korony drzew, słońce prześwitujące przez gałązki i liście.

- O! Zbudziłeś się! Już miałem prosić Albrechta o egzorcyzmy czy jakieś błogosławieństwo przed twoim zejściem do Świetlistego Raju! Ile można spać? - spytał rozbawiony Carl. - Masz, jajecznica, z bardzo drogich jaj. Wojna jest. Wszystko drożeje, szczególnie jedzenie.

- Hmmm... Śniło wam się coś? Coś jak... Słońce, ale ciemnofioletowe, z nieba spadały niebieskie komety...

- Coś ty palił przed snem, że takie wizje masz? Ale nie... Mi się nic nie śniło. A tobie, Maria? - odparł Carl pomiędzy kęsami rozbełtanych jajek.

-Nie - mruknęła kobieta z pełnymi ustami chleba. -A nawet jeśli... To tylko sny. Nic nie znaczą.

- I tu się mylisz, moja droga! - zakrzyknął Albrecht wskazując w niebo widelcem. - Sny mają moc proroczą, niekiedy sprawczą. Staremu Carponi przyśnili się Trur zagrzewający wojska Północy do walki, a Orlando wysysał energię z Południowców! I cóż się stało? Wygraliśmy!

- No... To mógł być przypadek - zamlaskała Ratt, kończąc swoją porcję jajecznicy.

- Wiara nie uznaje przypadków. Jeśli miałeś sen, to nie zapominaj o nim. Miej go z tyłu głowy, by w odpowiedniej chwili postąpić z jego wskazówkami. A przecież to, coś mówił... To ostatni ustęp Upadłych Ksiąg, dokładniej części drugiej. "I nadejdą szkarady zrodzone z gwiazd, już nadeszły, lata temu, lecz usnęły pod kopcami bezwładnego śniegu. Nastanie dzień, gdy spadną komety, jasne jak błysk, jak błyskawica Trura, gdy na grody, miasta, wsie i rynsztoki spadnie Ostatni Bastion Szaleństwa, wyrwie rozsądek z naszych czerepów a nasze ciała skończą jako padlina dla Rasy z Gwiazd. Dla Ludzi z Naah." Koniec ustępu. Wspomnij moje słowa, Filipie.

- Dobrze, Starszy Bracie. Ale teraz... Ruszajmy. Jeszcze kawałek. Nie możemy się zatrzymywać.

-Ty ciągle o tym, Filipie... Odpocznij trochę. Zjedz, napij się, wygrzej się w słońcu. Bo potem może nie będzie ci to dane - Carl podał mu porcję wystygłej jajecznicy.

Ruszyli pół godziny później. Było wcześnie, jednak na trakcie ruch był wzmożony. Ludzie, rzemieślnicy, szlachta, menelstwo, dzieci, baby, żebracy, bogaci i biedacy, wszyscy wymieszali się w gorączkowej ucieczce. I wszyscy szli na zachód. Jedynymi osobami idącymi w tym samym kierunku, co Filip i jego drużyna, był tabor rycerski.

Filipowi wydawało się, że rozpoznaje jeden symbol, jeden herb. Czerwony romb z czarnym kotem w złotej koronie na zielonym tle.

- Rauhaster? Reynuald?

- Treg? Filip Treg... Spodziewałem się na wojnie każdego, ale nie Łowcy. Witajcie i wy, towarzysze. Nazywam się Reynuald Rauhaster, jestem panem na zamku Bossai.

- Witajcie, rycerzu. Ciekawym, jak się poznaliście. I kiedy? Filip czasem jest na tyle skryty, że muszę się zastanawieć czy poszedł do wychodka, czy tropić jakiegoś potwora - zaśmiał się Carl.

- To było jakieś... Osiem lat temu, gdy wasza profesja rozwijała się prężnie, głośno o was było. A że na Bossai coś się zalęgło, bez chwili zwłoki Fridrich Rauhaster, mój ojciec, niech Atlur ma go w opiece, posłał po Łowcę. Po jednego z najlepszych...

DAWNO TEMU.

- Zostaw nas, Reynuald. Wyłożę sprawę panu Łowcy.

Rey Rauhaster był w każdym calu podobny do swojego ojca. Krótkie odstające ciemne włosy, nie ogolony zarost, wejrzenie szlachcica, władcze...

- Dobrze - zaczął Fridrich Rauhaster gdy drzwi się zamknęły. - Od kilku lat, w okresie zbiorów, parobkowie dostają migren, kaszlą śluzem, a uprawy zbieramy marne. Myślałem że to tylko bajeczki, żeby wykręcić się od pracy, aż pewnego dnia poszedłem na pola. Prawie mnie z nóg zwaliło, a płuc prawie nie wykaszlałem... To coś chyba żywi się energią ludzką i częścią plonów... Grasuje tylko w okresie zbiorów, potem jest spokój...

- Przezornie gdy wasz wysłannik pobieżnie opowiedział historię, zabrałem ze sobą liście Psaroka. Uodparniają na wizje i dolegliwości psychiczne, póki się je żuje. Gdy wyruszę, a zrobię to pod wieczór, zamknijcie drzwi i okna, utwórzcie linie z popiołu i soli. Odprawcie mszę i idźcie spać. Ja zajmę się resztą.

- Oczywiście. Bez zbędnych pytań i grzeczności, prawdziwy profesjonalista. Nagroda będzie sowita, wierzaj mi. Jak ci się nie uda... Gwarantujemy pochówek.

- Dobrze wiedzieć. Ale wstrzymajcie się z kopaniem do świtu.

Pod wieczór Treg wyszedł z zameczku i ruszył w stronę wzgórz, na których rozpościerały się pola uprawne. Mimo nikłego światła, wyglądały marnie. Kierowany odorem zgnilizny Filip odnalazł małą wyrwę w wapiennej skale, przylegającej do wzgórza. Zapalił lampkę naftową, którą dostał od Carla na urodziny. Blask padł na ściany i długi, ciągnący się w dół korytarz. Łowca poprawił torbę, sprawdził komorę pistoletu, przemieszał srebrnymi kulami w kieszeni, sprawdził czy miecz gładko wychodzi z pochwy i ruszył w dół, w głąb nieprzeniknionej pustki. Aż doszedł do pieczary.

Na środku znajdowało się niewielkie wgłębienie wypełnione wodą i jakimś dziwnym śluzem, kapiącym z góry. Mężczyzna podniósł latarnię. Ujrzał zwisające z sufitu korzenie... Chyba korzenie. Nie miał co do tego pewności. Jednak te korzenie się ruszały. Podniósł lampę wyżej. Kilkanaście powyginanych łokci i długich paluchów wzdrygnęło się i cofnęło, uciekając od migotliwego blasku. Coś oderwało się, gdzieś bardzo wysoko. I spadło na dno jamy. Zlepek ciał, długich odnóży z kilkunastoma kolanami umiejscowionymi w najbardziej absurdalnych pozach i kierunkach.

- Ja pierdolę... W co się wpakowałem... - wyszeptał Łowca zbielałymi ze strachu wargami. Ze zbitych ciał wyłoniła się paskudna morda, wywrócona na lewą stronę, zęby na zewnątrz, wargi schowane, jęzor szurał po posadzce. Oczy były pionowe, nigdy takich nie widział. Ze źrenic zwisały żyłki, z których kapały soki z plonów. - Na Atlura...

Monstrum zakrzyczało cienko i rzuciło się naprzód, kłapiąc szczęką. Filip zrobił przewrót, wbił miecz w bliżej nieokreślone miejsce, mierzył po prostu w kupę ściśniętego mięsa. Ale poczuł, że trafił dobrze, gdy buchnęła krew, a ryk stał się jeszcze bardziej przeszywający. Strzelił kilka razy, kule stworzyły dziury, które natychmiast zaczęły dymić. Jeden z łokci wbił się w żebra Filipa, powykrzywiana dłoń złapała go za twarz i rzuciła na ścianę. Pierwszy Łowca otworzył torbę, wyciągnął jeden z granatów zapalających, odpalił go i całą torbę cisnął w twarz potwora. Skórzana torba uwięzła między zębami abominacji, która nie mogła jej wyrwać. Tymczasem Treg uciekał tunelem, byle dalej, byle dalej od eksplozji, która chwilę później nastąpiła. Cała góra się zatrzęsła. I uszu mężczyzny doszły skrzeki, ale on starał się ich nie słuchać. Gdy poczuł czyste powietrze, odetchnął.

- Nigdy mi o tym nie mówiłeś - Stwierdził Carl. - Albo byłem pijany i nie pamiętam.

- Tak. Byłeś pijany i zapomniałeś - burknął obrażony Filip krzyżując ramiona.

- A waszmościowie, co porabiają na trakcie, którego jeden koniec wiedzie ku wolności, a drugi w pożogę? - zagadnął Rauhaster.

Opowiedzieli mu co ważniejsze aspekty historii.

- Yhm. Proponuję podróż ze mną i moim wojskiem, dopóki będziecie sobie tego życzyć. A w rycerskiej drużynie bezpieczniej, jak mawiał ojciec.

- W sumie prawda. W grupie lepiej. I raźniej - Potwierdziła Maria.

Ruszyli traktem, w stronę dymów i zrujnowanego wojną krajobrazu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro